Kamikaze - Boski wiatr

Japonia przegrywa

Rok 1944 można nazwać rokiem wielkiego przełomu dla japońskich sił zbrojnych. Amerykańska ofensywa poparta przede wszystkim własnym wysokowydajnym przemysłem zbrojeniowym, zaczynała nabierać rozpędu. W tym samym czasie japoński przemysł zbrojeniowy był na granicy swojej wydolności. Poza tym Japonia zaczęła odczuwać niedostatek surowców, co było wynikiem załamania się jej dróg transportowych z rejonów południowo-wschodniej Azji, skutecznie zablokowanych przez amerykańskie okręty podwodne. Ale nie to było najgorsze, Japonii zaczynało brakować siły żywej, której do tego czasu miała raczej w nadmiarze. Na początku 1944 roku Japonia pod bronią miała pięć milionów dobrze wyszkolonych żołnierzy. Z tego w Cesarskiej Armii Japońskiej służyło cztery miliony, a w Cesarskiej Marynarce Japońskiej milion żołnierzy. Ważne było również to, że w jednostkach lądowych jedynie 40% żołnierzy stanowili poborowi w wieku 20-22 lat. Pozostałe 60% stanowili żołnierze starsi, w większości rezerwiści. Podobnie przedstawiała się sytuacja na stanowiskach oficerskich, gdzie ten stosunek wynosił 3:1 w porównaniu z oficerami mianowanymi. Ta proporcja znakomicie sprawdzała się w kwalifikacjach kadry dowódczej, jak również w wykonywaniu zadań operacyjnych oraz przy utrzymaniu dyscypliny bojowej. Marynarka w tym przypadku stała znacznie lepiej, ponieważ w jej strukturach była większa ilość stanowisk dowódczych. Podobnie było w jednostkach lotniczych obu sił zbrojnych.
Ze strategicznego punktu widzenia najkrytyczniejsza sytuacja wystąpiła w rejonach Centralnego Pacyfiku oraz na Filipinach. Tutaj Alianci prawie z marszu zajmowali wyspa po wyspie. Poza tym od połowy 1944 roku Japonia zaczęła palić się pod bombami "Bi-san", jak były nazywane amerykańskie czterosilnikowe samoloty bombowe Boeing B-29 "Superfortress". W połowie 1944 roku zdobyte zostały wyspy Saipan, Guam i Tinian, jedne z najważniejszych pozycji obronnych zbudowanych przez Japończyków na Pacyfiku. Operacje wojenne niebezpiecznie przybliżyły się do Filipin, będących pierwszą linią obronną Japonii. Dla Japonii nadszedł czas "być albo nie być".

Wyspy Mariańskie w japońskim systemie strategicznym zajmowały ważną pozycję. Tamtejsza baza lotnictwa morskiego umożliwiała prowadzenie aktywnych działań bojowych w znacznej odległości od macierzystych Wysp Japońskich, pomimo tego siły te nie wchodziły w skład zasadniczego systemu obronnego. Ich strata oznaczała odsłonięcie bezbronnej Japonii. Kiedy w czerwcu 1944 roku przed największą wyspą tego archipelagu, Saipanem, pojawiła się amerykańska flota inwazyjna, Japończycy nie mieli najmniejszych szans na jej obronę. Przeciwko amerykańskiej flocie inwazyjnej, składającej się z: 26 lotniskowców z 810 samolotami na pokładzie, 14 pancerników, 13 krążowników, 28 niszczycieli i 456 okrętów transportowych i desantowych, dowódca japońskiej obrony wiceadmirał Jizaburo Ozawa mógł przeciwstawić jedynie: 9 lotniskowców z 450 samolotami pokładowymi, 5 pancerników, 13 krążowników, 21 niszczycieli i 14 okrętów podwodnych, co byłą siłą niewspółmiernie małą, jak na zadanie, które miał do wykonania. Z tego też powodu jej głównym atutem obronnym miał być kontratak z zaskoczenia. Niestety nie udał się, ponieważ na przeszkodzie stanęły amerykańskie okręty podwodne rozstawione między Filipinami a Marianami. O tym fakcie Ozawa nic nie wiedział. Pewny sukcesu, 19 czerwca 1944 roku, we wczesnych godzinach rannych wydał rozkaz do startu pierwszej fali uderzeniowej, składającej się z 373 samolotów, której zadaniem miało być zaskakujące zaatakowanie i zniszczenie lądujących Amerykanów. Zanim jednak samoloty japońskie dotarły na miejsce ataku, zostały przechwycone przez amerykańskie radary i to już w odległości 150 mil od lądujących oddziałów. Amerykanie mieli zatem dość czasu, aby przygotować na ich powitanie swoje niezawodne "Hellcat'y" i "Corsair'y". Samoloty te bez większego trudy zestrzeliły 243 atakujące samoloty japońskie. Z pozostałych 111 samolotów japońskich jedynie 18 udało się przeprowadzić atak. Inne samoloty w wyniku uszkodzeń powróciły na japońskie lotniskowce. Operacja japońska, nazywana przez amerykańskich historyków "strzelaniem do mariańskich indyków", wyrządziła Amerykanom znikome straty w postaci lekkiego uszkodzenia jednego lotniskowca i dwóch niszczycieli. W rewanżu amerykańskie okręty podwodne USS "Albacore" i "Cavalla" zatopiły dwa japońskie lotniskowce: "Taiho" i "Shokaku". Amerykanie nie zadowolili się tym sukcesem. Następnego dnia sami przeprowadzili kontratak, a to dlatego, że japońska flota znajdowała się jeszcze w zasięgu ich lotnictwa pokładowego. Atak przeprowadzono tuż przed zachodem słońca. W wyniku ataku zatopiono lotniskowiec "Hiyo" oraz uszkodzono dwa inne: "Zuikaku" i "Junyo", oraz unieszkodliwiono pancernik "Haruna" oraz krążownik "Maya".
Po przeprowadzeniu operacji wiceadmirałowi Jizaburo Ozawa pozostało jedynie 47 samolotów pokładowych zdolnych do dalszej walki. Amerykańskie straty w sprzęcie lotniczym były bez porównania niższe. Straconych zostało 23 samoloty. Umożliwiło to Amerykanom przyśpieszenie marszu ku ostatecznemu; zwycięstwu.
Zdobycie Marianów i wyrzucenie Japończyków z Nowej Gwinei przyśpieszyło tok wydarzeń. Teraz cel, jaki obrali sobie Amerykanie był dla Japończyków jasny. Była nim "brama" do Japonii, a mianowicie Filipiny. Do jej "otwarcia" Amerykanie przygotowali 90 tysięcy żołnierzy z niezliczoną ilością wspomagającej techniki wojskowej. Przewidując amerykańskie plany dowództwo japońskie ogłosiło plan "Sho" (Zwycięstwo), którego data ogłoszenia zbiegła się z lądowaniem pierwszych amerykańskich oddziałów na plażach wyspy Morotai 3 września 1944 roku. Plan japoński oparty był na założeniu, że pomimo słabej kondycji Cesarskiej Marynarki Wojennej, ocalałe lotniskowce miały stanowić przynętę dla lotnictwa amerykańskiego. Pozostałe okręty, a przede wszystkim obydwa superpancerniki: "Yamato" i "Musashi", powinny zaatakować i zniszczyć siłą swoich dział amerykańskie oddziały desantowe. Do konfrontacji miało dojść w rejonie wyspy Leyte. Stronę przeciwną prezentowało 16 lotniskowców mających na pokładzie około tysiąca samolotów.
Śmiałe plany japońskich strategów nie powiodły się, a z planu Sho pozostał jedynie smak sromotnej klęski. Nastał wówczas czas na powstanie nowych gunshinów. Czekano jedynie na okazję, która by pozwoliła wprowadzić w życie następne szalone plany obrony Japonii.

Baza Mabalacat - powstanie pierwszych jednostek pilotów Kamiakdze

"Co czeka nasz dzisiaj? Walka.
Co czeka nas jutro? Zwycięstwo.
Co czeka nas każdego dnia? Śmierć.
"

Ostatni zapis w pamiętniku porucznika Heichiego Okabe (1923-1945) z jednostki Kamikaze "Shihino Butai".


Rankiem 19 października 1944 roku w Mabalacat, bazie 201. Kokutai (Korpusu Lotniczego), najlepszej jednostce japońskiego lotnictwa morskiego na Filipinach, zebrała się grupa wyższych oficerów. Tworzyli ją: wiceadmirał Takijiro Ohnishi; komandor Rikihei Inoguchi — starszy oficer sztabowy 1. Koku Kantai; komandor podporucznik Asaichi Tamai — oficer funkcyjny 201. Kokutai; komandor Sadaru Yoshioka — oficer operacyjny 201. Kokutai; porucznicy Ibushi i Yokoyama — dowódcy dywizjonów i porucznik Chikamoli Meiji — adiutant wiceadmirała Ohnishi. W programie spotkania miał być przedstawiony "Plan Zwycięstwa" pod kątem wprowadzenia go w życie. Rikihei Inoguchi tak wspominał tamto zdarzenie:
Był 19 października 1944 r. Znajdowałem się w Mabalacat na filipińskiej wyspie Luzon, około 50 mil na północny zachód od Manili. Słońce późnego popołudnia zbliżało się do ostro zarysowanej linii gór, leżących na zachód od lotniska Mabalacat, będącego częścią rozległego kompleksu zwanego Bazą Clarka. Obsługa naziemna ubrana w robocze uniformy Cesarskiego Japońskiego Lotnictwa Morskiego uwijała się, jak kolonia mrówek, aby przed zapadnięciem zmierzchu ukończyć przygotowania do porannego ataku i ukryć samoloty za specjalnymi wałami ziemnymi. Znajdowałem się w punkcie dowodzenia lotniska, mieszczącym się w starym, wystrzępionym namiocie i rozmawiałem z zastępcą dowódcy 201. Grupy Powietrznej komandorem porucznikiem Asaichi Tamai. Omówiliśmy właśnie plan ataku na nadchodzący dzień, po czym podjęliśmy dyskusję na temat bieżącej sytuacji wojennej w Basenie Filipińskim. Przed dwoma dniami, 17 października okręty amerykańskie pojawiły się w pobliżu wyspy Suluan, przy wejściu do zatoki Leyte, w sile świadczącej o rozpoczęciu przez Amerykanów poważnej operacji taktycznej. Tymczasem na całym obszarze Filipin japońskie siły powietrzne dysponowały niecałą setką samolotów nadających się do walki z wrogiem. Zastanawialiśmy się, w jaki sposób moglibyśmy powstrzymać napór nieprzyjaciela. Przerwaliśmy naszą posępną dyskusję, ponieważ z gęstniejącego mroku szosy wyłoniła się czarna limuzyna. Trzepoczący na masce samochodu żółty proporczyk wskazywał na to, że pasażerem jest oficer wysokiej rangi. Zastanawiało nas, kto z dowództwa przybywa tu nieoczekiwanie o tak późnej porze? Pojazd zatrzymał się w pobliżu namiotu. Przysadzista postać w mundurze wiceadmirała ciężko wydostała się z wnętrza limuzyny. Stało się to z pominięciem przepisanego regulaminem ceremoniału świty: gość przyjechał jedynie w towarzystwie adiutanta. W nowo przybyłym natychmiast rozpoznaliśmy wiceadmirała Takijiro Ohnishi, świeżo mianowanego dowódcę japońskich sił lotnictwa morskiego na Filipinach.
Wiceadmirał Ohnishi opuścił Tokio zaledwie dwa dni temu, 17 października, aby objąć dowództwo Pierwszej Floty Powietrznej i zapewne nie zdążył jeszcze przejąć wszystkich obowiązków swojego poprzednika, wiceadmirała Kimpei Teraoki; w sztabie głównym w Manili czekało więc na niego wiele niecierpiących zwłoki spraw, bezwzględnie wymagających jego obecności. On jednak był tu, w Mabalacat. Dlaczego?
Wraz z komandorem porucznikiem Tamai poderwaliśmy się na baczność aby powitać admirała. Ten usiadł na podanym mu krześle i przez kilka minut, w milczeniu obserwował gorączkową pracę obsługi naziemnej samolotów w gasnącym świetle wieczoru. W końcu spojrzał na nas i powiedział: "Panowie, przyjechałem tutaj aby omówić z wami pewną sprawę niezwykłej wagi. Czy możemy udać się do waszej kwatery?"
Nadszedł czas aby zabezpieczyć posterunek na noc i opuścić lotnisko. Razem z Tamai wsiedliśmy do limuzyny admirała, a dowódcy eskadr i reszta oficerów podążała za nami kolumną samochodów.
W owym czasie Mabalacat było zakurzonym filipińskim miasteczkiem z dwoma lub trzema atrakcyjnymi domami wybudowanymi w zachodnim stylu, które zarekwirowaliśmy dla naszych oficerów. Kwatera główna 201. Grupy Powietrznej mieściła się w jednym z nich — był otoczony niewysokim kremowym, kamiennym murem z zielonymi akcentami okien i drzwi, wywołującymi wspomnienia ciepłej, domowej atmosfery.
Wysiedliśmy z limuzyny przed naszą kwaterą główną i wprowadziliśmy admirała do wewnątrz. Ledwo weszliśmy, a już odwołano go do pilnego telefonu; w tym czasie wezwaliśmy oficera sztabowego Chuichi Yoshiokę z 26 Flotylli Powietrznej oraz dwóch dowódców eskadr: poruczników Ibusuki i Yokoyamę. Po chwili admirał dołączył do nas i w szóstkę usiedliśmy wokół stołu w małym pokoju na górze, z oknami wychodzącymi na dziedziniec. Drzwi zostawiliśmy otwarte — za nimi czaiła się ciemność.
Admirał Ohnishi wpatrywał się intensywnie w twarze zgromadzonych, jakby chciał odczytać nasze myśli. Po chwili, cichym głosem, rozpoczął przemowę. "Jak panom wiadomo sytuacja wojenna jest niezwykle poważna. Potwierdzono pojawienie się znacznych sił amerykańskich w zatoce Leyte. Los cesarstwa zależy teraz od wyniku operacji "Sho", którą Cesarska Kwatera Główna wprowadziła w fazę realizacji w celu odparcia ataku nieprzyjaciela, skierowanego na terytorium Filipin. Okręty Marynarki Japońskiej już zostały postawione w stan gotowości bojowej. Druga Flota wiceadmirała Kurity, stanowiąca naszą główną siłę uderzeniową przesunięta zostanie w obszar zatoki Leyte i unicestwi wojska inwazyjne wroga. Zadaniem Pierwszej Floty Powietrznej jest zapewnienie osłony okrętom admirała Kurity przed nalotami lotnictwa pokładowego nieprzyjaciela, które mogłyby uniemożliwić admirałowi dotarcie do zatoki Leyte. Żeby tego dokonać musimy przypuścić bezwzględny atak na amerykańskie lotniskowce i zneutralizować ich potencjał operacyjny na przeciąg tygodnia".
Niebywała odpowiedzialność, a jednocześnie trudność przydzielonego nam zadania były zatrważająco oczywiste. W skład sił Kurity wchodziły potężne pancerniki "Musashi" i "Yamato", ale nie dysponował on ani jednym lotniskowcem. Miał szanSe przedostania się do zatoki Leyte i wykonania zadania — zniszczenia okrętów desantowych wroga — jedynie wówczas, gdyby potencjał uderzeniowy lotniskowców, osłaniających amerykańską flotę inwazyjną, udało się wyłączyć z działań na okres nie krótszy niż tydzień. Tak więc powodzenie całego planu Cesarskiego Sztabu Głównego było uzależnione od możliwości wykonania powierzonej nam misji. "Sho" oznacza "Zwycięstwo", gdyby jednak Pierwsza Flota Powietrzna zawiodła, wówczas operacja "Zwycięstwo" przerodziłaby się w nieodwracalną klęskę.
W danej chwili samo rozważanie powodzenia takiej akcji wydawało się niedorzeczną stratą czasu. W początkach września dysponowaliśmy dużo większym potencjałem bojowym, a przecież i wówczas samoloty startujące z amerykańskich lotniskowców siały spustoszenie w bazach japońskich na całym obszarze Filipin, znacznie uszczuplając nasze siły powietrzne. Skoro wtedy nie byliśmy w stanie ich powstrzymać, to jak mogliśmy uczynić to teraz, gdy cała siła uderzeniowa lotnictwa morskiego na Filipinach, której trzonem była 201. Grupa Powietrzna, ograniczała się do 30 sprawnych myśliwców i równie nikłej liczby bombowców, rozsianych na obszarze od Zamboanga do Luzonu? Co prawda plany operacji "Sho" zakładały, że Druga Flota Powietrzna, stacjonująca na Formozie, zostanie przeniesiona na obszar Filipin z zadaniem wsparcia działań bojowych 201. Grupy Powietrznej.
Należało jednak wziąć pod uwagę fakt, że Druga Flota nie dysponowała już takim potencjałem uderzeniowym jak w chwili opracowywania planów "Sho" — ostatnio stoczyła bowiem ciężką bitwę powietrzną o Formozę i w walce z amerykańskimi myśliwcami pokładowymi poniosła dotkliwe straty.
Im dłużej słuchaliśmy admirała, tym oczywistsze wydawało się nam, że nie przyjechał on tu jedynie po to, aby przypomnieć nam o naszych zadaniach w przypadku uruchomienia planu "Sho". Zastanawialiśmy się jak mielibyśmy przeprowadzić tę absolutnie niewykonalną misję. Coraz silniej rosło w nas przekonanie, że admirał znalazł rozwiązanie.
Obserwowałem pooraną zmarszczkami twarz admirała.
"Moim zdaniem — kontynuował admirał — istnieje tylko jeden sposób maksymalnie efektywnego wykorzystania naszych szczupłych sił. Należy zorganizować specjalne, ochotnicze jednostki szturmowe złożone z myśliwców "Zero" uzbrojonych w 250 kilogramowe bomby. Zadaniem pilotów byłby samobójczy atak na przeciwnika: uderzenie lotem nurkowym w pokład lotniskowców wroga... Co panowie o tym sądzicie?"
Admirał intensywnie wpatrywał się w każdego z obecnych. Nikt z nas nie zabrał głosu, ale wszyscy wyraźnie byliśmy poruszeni jego słowami. Taktyka taranowania przeciwnika własnym samolotem (tai-atari) była już wcześniej stosowana przez pilotów lotnictwa morskiego w starciach z ciężkimi bombowcami amerykańskimi i wielu dowódców jednostek bojowych nalegało na zastosowanie jej w działaniach przeciw nieprzyjacielskim lotniskowcom. Prawdopodobnie dzisiaj trudno jest pojąć ich stanowisko. Staje się to bardziej zrozumiałe gdy uświadomimy sobie, w jak dramatycznej sytuacji znaleźli się japońscy piloci w 1944 r. — szansa ich powrotu z lotu operacyjnego przeciw lotniskowcom wroga była bardzo nikła, bez względu na to jaką metodę ataku zastosowano. Jeżeli przeznaczeniem walczącego jest umrzeć, to cóż bardziej naturalnego niż pragnienie aby jego śmierć nie była daremna i aby dokonała się ona jak największym kosztem przeciwnika?

Budynek, w którym wiceadmirał Takijiro Ohnishi sformował pierwszą jednostkę kamikaze. Fotografia 10. Budynek, w którym wiceadmirał Takijiro Ohnishi sformował pierwszą jednostkę kamikaze.

Rozumieliśmy to doskonale, dlatego nie sądzę by cisza, która zapadła po wystąpieniu Ohnishiego była oznaką konsternacji, czy też przerażenia.


W tym zachowaniu uwidoczniał się zakorzeniony stary dryl wojskowy, wychowanie w karności i dyscyplinie. Ohnishi obsypany został podziękowaniami, że dla tego zadania właśnie wybrał 201. Kokutai. Jedynie pewne opory miał komandor porucznik Tamai, który oświadczył, że nie może w tej sprawie podjąć decyzji, ponieważ jest tylko zastępcą dowódcy i musi zasięgnąć opinii dowódcy jednostki komandora Yamamoto. Komandor Sakao Yamamoto nieco wcześnie wezwany został do Manili przez Ohnishi w sprawie przedyskutowania możliwości przeprowadzenia przez 201. Kokutai samobójczych ataków, lecz do spotkania ni doszło. Podczas lądowania samolot kapotował, a komandor został ranny i odwieziony do szpitala. W tej sytuacji Ohnishi nie czekając na rozmówę z komandorem Yamamotą udał się do Mabalacat. Jednak aby przełamać opór kmdra por. Tamai, Ohnishi oświadczył, iż będąc w Manili rozmawiał telefonicznie z kmdr. Yamamoto, który zaakceptował jego propozycję. Oświadczenie to ostatecznie przełamało opory oficerów 201. Kokutai.
Rozpoczęła się rzeczowa dyskusja nad wprowadzeniem przedstawionego plam w ramy organizacyjne i to nie tylko w jednostkach, ale przede wszystkim nad sprawnym ich dowodzeniem. Wysyłanie pilotów na pewną śmierć było przecie niemoralne również dla japońskich dowódców, dopóki nie podparto się jakim zdecydowanym argumentem i ideologią.
Jako najdogodniejszą do przyjęcia zasadą było to, że wszyscy piloci zgłoszą się jako ochotnicy. Tym sposobem sami na siebie wydadzą wyrok. Poza tym postanowiono oddzielić pilotów od rodzimych jednostek i zgromadzić ich w specjalnych jednostkach szturmowych — Shimpu-Tokubetsu-Kogekitai. Członkiem takiej jednostki mógł zostać jedynie ten, kto spełniał poniższe wymagania:

- musiał mieć samurajskie pochodzenie albo doskonale znać kodeks Bushido, czym ręczył za swoje wysokie morale bojowe,
- musiał być oficerem — absolwentem akademii Cesarskiej Marynark Wojennej,
- musiał być doświadczonym pilotem,
- przed wstąpieniem do jednostki musiał być wewnętrznie przekonany, że będzie wykonywał każdy rozkaz, jaki otrzyma.

Na takie warunki wszyscy zebrani wyrazili zgodę. Należało jeszcze znaleźć sposób, pod jaką szatą skryć ten barbarzyński pomysł. Ze względu na japońskie tradycje uczestnicy spotkania próbowali znaleźć jakieś przykłady w historii Japonii. Zbawiennego objawienia na koniec dyskusji dostał Inoguchi, który wykorzystał pewien epizod z historii Japonii, o którym dowiedział się na wykładzie w Etajima. Przypomniał, jak to Kamikaze — Boski Wiatr dwukrotnie obronił Japonię przed mongolskimi najeźdźcami. Pierwszy raz było to w 1274 roku, kiedy od koreańskich brzegów odbił Kubilaj-Chan, wnuk Dżingis-Chana, aby opanować ziemie należące do Zipangu, jak była nazywana w tym czasie Japonia. Jego ekspedycja liczyła 40 tysięcy wojowników załadowanych na 900 łodziach. Mongolska wyprawa potajemnie wpłynęła do zatoki Hataka, na wyspie Kiusiu. Niewielka japońska załoga nie miała żadnych szans na obronę przed najeźdźcami. Na szczęście podczas lądowania wojsk mongolskich zerwał się wiatr, który wkrótce przerodził się w straszliwy huragan. Swoją siłą zniszczył dwieście łodzi Kubilaj-Chana, a także zabił około trzynastu i pół tysiąca jego wojowników. Reszta wyprawy postanowiła jak najszybciej powrócić do Korei.
Drugą wyprawę Kubilaj-Chan zorganizował jesienią 1281 roku. Jego flota tym razem liczyła 4400 łodzi, na których znajdowało się aż 142 tysiące wojowników. Wyprawa ponownie wpłynęła do zatoki Hataka, gdzie już na nią czekały oddziały samurajów. I tym razem podczas lądowania mongolskich wojowników rozszalał się huragan Kamikaze, niwecząc całą wyprawę Kubilaj-Chana. W głębinach morskich zatonęło ponad 400 nieprzyjacielskich łodzi i więcej niż 100 tysięcy mongolskich wojowników. Japonia znowu została obroniona, co przypisano wstawiennictwu bogini Amaterasu, która wysłała na ziemię swojego pomocnika — Kamikaze (Boski Wiatr). Stąd też tę samą nazwę przypisano specjalnym jednostkom szturmowym, grupującym młodych Japończyków, dając im zadanie, aby jeszcze raz obronili Japonię przed ostateczną klęską.

Strona: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13