Zwiadowcy Alamo - najlepsza jednostka wywiadowcza na Pacyfiku

Gdy 29 sierpnia Littlefield ze zwiadowcami płynęli do Rumberpon, zespół Bill Lutza otrzymał kolejne zadanie. Tym razem mieli udać się na wyspę Salebabu na morzu Celebes, na południe od Mindanao. Piątego września, gdy zwiadowcy przygotowywali się do wyprawy, Lutz udał się tam samolotem, aby z lotu ptaka porobić zdjęcia terenu, na który się wybierali. Dziewiątego września Lutz przyjechał ze swoim zespołem na wyspę Woendi. Zdumiały ich zmiany, jakie zaszły od czasu ich poprzedniej bytności. W miejscu, w którym niegdyś był port kutrów torpedowych, teraz aż roiło się od ludzi oraz okrętów. Trzy dni później zwiadowcy znaleźli się na pokładzie USS "Mobjack" jako część sił płynących na wyspy Morotai, trzysta siedemdziesiąt kilometrów na północny zachód od Nowej Gwinei i czterysta osiemdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Mindanao.

Wyspa Salebabu. Fotografia 40. Wyspa Salebabu.

Pierwszy przystanek był w przeznaczonym dla kutrów torpedowych nowym porcie na wyspie Amsterdam, bardzo blisko od Sansaporu i niedaleko od miejsca, w którym zespół Lutza był niecałe dwa miesiące temu. Inwazja na wyspę Morotai, nosząca kryptonim operacja "Interlude" została przeprowadzona zgodnie z planem, a więc 15 września, ale dwa dni potem zwiadowcy wciąż znajdowali się na pokładzie tendra.
W końcu na odprawie zorganizowanej 20 września okazało się, że zadanie zwiadowców polega na dotarciu kutrem do Salebabu, szerokiej na cztery i pół kilometra, a długiej na dwadzieścia cztery kilometry wyspy w grupie wysp Talaud, dwieście czterdzieści kilometrów na południe od Mindanao. To miała być jednodniowa misja, a jej cel to schwytanie i przywiezienie do bazy kilku miejscowych, aby wypytać ich o różne sprawy przydatne dla wywiadu. Zespołowi Lutza towarzyszył holenderski oficer porucznik DeBruine oraz trzech ludzi z zespołu McGowena jako punkt kontaktowy. Trzy kutry torpedowe wyruszyły o wpół do piątej po południu. Podróż była długa i wiodła przez niebezpieczne wody, więc wszyscy bez wyjątku włożyli kamizelki ratunkowe. Nocą zaczął padać deszcz, a niebo rozświetlały błyskawice. Jeden z kutrów został w tyle, w związku z czym zwiadowcy przybyli na miejsce z pewnym opóźnieniem, dopiero o trzeciej nad ranem. Spuścili na wodę ponton, wsiedli i powiosłowali do brzegu. Kiedy podpłynęli do plaży, Ross wyskoczył pierwszy, aby ubezpieczać kolegów, i natychmiast wpadł w jakąś dziurę. Pokryta czarnym piaskiem plaża, o czym uprzedził ich wywiad, tak naprawdę była jednym wielkim głęboko zakorzenionym koralowcem i Ross wpadł w szczelinę między jego rozgałęzieniami. Plan pierwotnie zakładał odesłanie pontonu wraz z dwoma ludźmi z punktu kontaktowego na kuter, ale teraz zdecydowano zatrzymać ponton na brzegu, a załogę kutra powiadomiono drogą radiową, by wróciła po nich za dwadzieścia cztery godziny. Rafa koralowa pod wodą niezwykle utrudniała przyciągnięcie pontonu do brzegu i ukrycie go. Zespół Lutza ruszył w głąb wyspy, a ludzie McGowena zostali tam, gdzie schowali pontony.
Salebabu, w przeciwieństwie do innych wysp, nie jest porośnięta dżunglą, ale raczej gęstym lasem bambusowym. Na ziemi leży więc pełno łodyg bambusa, które przy każdym nieostrożnym kroku wydają trzask. Jednak to nie był jedyny kłopot. Smolista ciemność tej dżdżystej nocy była tak absolutna, że zwiadowcy przywarli jeden do drugiego, aby się nie pogubić. W ciemnościach nie wiedzieli, w którą stronę idą. Rano okazało się, że znów są na koralowej plaży. Spotkali ludzi McGowena i wszyscy postanowili trochę się przespać, ale to z kolei uniemożliwiał im tropikalny deszcz. O świcie znów byli w drodze; na przodzie szli Lutz, Ross i Roesler. Był upał, więc ich mokre ubrania parowały, a oni penetrowali wyspę. Lutz odkrył w lesie uczęszczaną ścieżkę. Po jednej stronie aż do wioski ciągnęły się ogrody.

Zespoły Lutza i McGowena na pokładzie kutra torpedowego po zakończeniu operacji na wyspie Salebabu. Fotografia 41. Zespoły Lutza i McGowena na pokładzie kutra torpedowego po zakończeniu operacji na wyspie Salebabu.

Wioskę widać było z plaży, toteż zwiadowcy mogli obserwować zarówno wybrzeże, jak i ścieżkę. Przeszły po niej dwie mieszkanki wioski - zaledwie trzy metry od Roeslera - a po morzu płynęło czółno. Potem nadszedł młody mężczyzna - na pewno nie japoński żołnierz - z siekierą i maczetą, w białym kasku mającym chronić go przed słońcem. Gdy zbliżył się do miejsca, w którym ukryli się zwiadowcy, DeBruine zastąpił mu drogę, a grupa zwiadowców odcięła odwrót. DeBruine powiedział, że nic mu się nie stanie, ale musi pójść z nimi. Człowiek ten chętnie się zgodził. Nagle na ścieżce pojawili się dwaj kilkunastoletni chłopcy i widząc, co się dzieje, zawrócili i pobiegli do wioski, wrzeszcząc na całe gardło. Lutz podjął decyzję szybkiego opuszczenia tego miejsca i szybko poprowadził swój zespół w zarośla porastające pobliskie wzgórza, w stronę kolejnego celu, wioski Moesi. Zbliżywszy się do niej na odległość kilkudziesięciu metrów, zwiadowcy cztery godziny ukrywali się w obserwując, czy nie dostrzegą śladów obecności nieprzyjaciela. Nic jednak nie wzbudziło ich podejrzeń, wobec tego wrócili na brzeg do miejsca, w którym schowali pontony. Nagle zastygli nieruchomo, a następnie ukryli się. Leżąc na ziemi, poprzez gęstą zieleń widzieli, jak obok nich przeszedł patrol złożony z dwudziestu pięciu Japończyków. Prowadziło go dwóch wyrostków, których wcześniej spotkali zwiadowcy. Japończycy szli, kłując zarośla bagnetami, i byli tak blisko, że Amerykanie wyraźnie widzieli ich buty jiktabi z oddzieloną częścią na duży palec u nogi. Zwiadowcy leżeli bez ruchu, nie zdejmując palca ze spustów karabinów. W końcu patrol oddalił się i zagrożenie minęło.

Około godziny dziesiątej wieczorem zwiadowcy wypełnili powietrzem pontony i odpłynęli od brzegu Salebabu w stronę kutrów. W drodze powrotnej DeBruine przepytał młodego człowieka, którego spotkali w dżungli. Powiedział, że jest tubylcem, ma dwadzieścia jeden lat i cieszy się, że może pomóc aliantom. Wspomniał jak Japończycy wykorzystywali go do prac za dwadzieścia centów dziennie (w miejscowej, wydanej przez japońskie władze wojskowe walucie). Twierdził także, że na wyspie stacjonował garnizon liczący 100 żołnierzy. Posiadali oni pięć dział i kilka sztuk broni maszynowej. Po pewnym czasie opuścili wioskę i zaszyli się w górach.

Zespół Sumnera: wyspa Pegun, 21-23 sierpnia 1944.
Wieczorem, 21 sierpnia, grupa Sumnera odpoczywała w namiotach na wyspie Woendi, gdy pojawił się dowódca i oznajmił o planowanej operacji. Wszyscy mieli przygotować ekwipunek i udać się w dzień następny na odprawę na wyspę Numfoor. Tam pojawił się generał Edwin D. Patrick, dowodzący "Cyclone Task Force" Kruegera, jednostką utworzoną w czerwcu 1944 roku w celu dokonania inwazji na Numfoor. Fakt, że odprawę prowadził dowódca Cyclone, już sugerował, że czekało ich niezwyczajne zadanie. Był też obecny oficer lotnictwa. Tym razem operacja miała być akcją ratunkową.
Trzy dni temu kuter torpedowy popłynął do wysp archipelagu Mapia, gdzie wylądował awaryjnie angielski Beaufighter. Załoga zmuszona została do wylądowania na jednej z małych wysepek niedaleko od Pegunu. Grupa poszukiwawcza miała odnaleźć dwuosobową załogę samolotu. O ile byłoby to możliwe samolot miał zostać naprawiony, aby piloci powrócili nim do bazy. Stąd na pokładzie kutra było kilku mechaników. Gdy kuter przepływał koło Pegun trzech ludzi poprosiło kapitana o przycumowanie do Pegun, aby mogli skorzystać z okazji i poszukać pamiątek po stacjonujących tam Japończykach. Gdy trójka zeszła na ląd, kuter połynął na poszukiwanie lotników. Udało im się ich ondaleźć i naprawić samolot. Lotnicy wystartowali a kuter skierował się na Pegun, aby odebrać poszukiwaczy pamiątek. Ale gdy zbliżał się do brzegu, jeden z trójki, która tam została, biegł plażą i krzyczał, żeby odpływali, bo gonią go żółtki. Zaraz potem dosięgnął go grad pocisków wystrzelony z linii drzew i upadł dokładnie na krawędzi plaży i wody. Japończycy ostrzelali także kuter, który musiał wycofać się i powrócić do bazy. Generał Krueger zgodził się na misję ratunkową w wykonaniu zwiadowców Alamo.

Wyspa Pegun. Fotografia 42. Wyspa Pegun.

Wyspa Pegun jest dość płaska z wąską plażą, cała porośnięta dżunglą. Przed wojną znajdowała się tam amerykańsko-holenderska rolnicza stacja eksperymentalna. To co pozostało z tej stacji, to skupisko chat, niezbyt daleko w głąb lądu. Obecnie wyspa służy Japończykom za punkt obserwacyjny.
Sumner zgodził się przeprowadzić operację poszukiwawczą, mimo że generał Patrick był pewien, że wszyscy już nie żyją. McGowen wraz z kilkoma chłopakami ze swojego zespołu postanowił być punktem kontaktowym. Mili wraz z grupą Sumnera dotrzeć na wyspę, zaopiekować się pontonem i oczekiwać w gotowości, żeby zabrać spowrotem grupę poszukiwawczą. Zespuł Sumnera otrzymał pełne wspracie ogniowe w postaci niszczylicela, który także miał wziąść udział w akcji. Dwa dodatkowe kutry miały wesprzeć grupę Sumnera zapewniając bezpośrednią osłonę. Podczas akcji poszukiwawczej miały oczekiwać w rejonie wysepek Bras i Fanildo i odciąć Japończykom dorgę, gdyby na Pegun wywiązała się walka.

Sumner i jego grupa wsiedli na kuter torpedowy tuż przed północą i wkrótce płynęli w kierunku Pegun. W skład zespołu wchodzili: Sumner, Blaise, Coleman, Weiland, Renhols i Jones. Schermerhorn został w obozie, bo powaliła go malaria.
Do zespołu kontaktowego McGowen wziął starszego szeregowego Raymonda Aguilara, Indianina z Meksyku, który miał opiekować się pontonem, sierżantów Raya W. Wangruda i Harolda N. Sparksa, starszych szeregowych Jacka C. Bunta i Charleya D. Hilla. Mieli pomóc ludziom Sumnera przygotować się do wykonania zadania.
Nad bezpieczeństwem zespołu Sumnera czuwały także trzy kutry torpedowe oraz fregata z trzema pięciocalowymi działami i działkami przeciwlotniczymi.
Sumner postanowił, że to będzie szybka operacja "tam i z powrotem”. Dlatego też nie wzięli ze sobą porcji żywnościowych, a tylko tabliczki czekolady i manierki z wodą, a oprócz broni jedynie apteczki.Każdy zwiadowca miał przy sobie co najmniej siedemdziesiąt sztuk naboi. Olbrzymi, mierzący 185 centymetrów Weiland, najwyraźniej lubiący strzelać do Japończyków, niósł ręczny karabin maszynowy BAR, a do niego dwieście naboi. Każdy miał też po dwa granaty obronne, a Sumner i trzech ludzi dodatkowo po granacie dymnym.
O trzeciej nad ranem kuter torpedowy zbliżył się do wyspy. Był przypływ, morze spokojne, toteż kuter bez trudu manewrowała między otaczającymi wyspę koralowcami. Sumner i McGowen nie spuszczali oczu z ekranu radaru, starając się zorientować w topografii zachodniego krańca wyspy, ponieważ nie dysponowano zdjęciami tego terenu. Obydwaj dowódcy zespołów przypuszczali, że jeżeli dwaj lotnicy żyją, to znajdują się gdzieś w pobliżu dawnej stacji rolnictwa doświadczalnego. Plan Sumnera przewidywał wylądowanie czterysta metrów od tej stacji, następnie podejście do budynku i obserwację.
O trzeciej dwadzieścia rano kuter z włączonym urządzeniem wyciszającym pracę silnika zwolnił i zatrzymał się. Dwa pozostałe płynęły dalej, zmierzając nieco na północ do wyznaczonych miejsc koło Bras i Fanildo. Fregata stała w pogotowiu dwadzieścia cztery kilometry od brzegu.
Zwiadowcy zeszli do spuszczonego na wodę pontonu. Sumner z Aguilarem siedli z tyłu. Aguilar zabrał ze sobą linę cumowniczą, której drugi koniec był przymocowany do kutra. W miarę oddalania się Aguilar popuszczał linę. Tuż przed czwartą ponton dobił do brzegu i Sumner oraz jego ludzie wskoczyli do płytkiej wody. Aguilar obrócił ponton i popłynął w stronę kutra, wspomagany przez jego załogę, która zwijała linę. Linia drzew zaczynała się zaledwie sześć metrów od wąskiej plaży. Tak jak ich uczono, zwiadowcy udali się w stronę naturalnego schronienia, po czym stanęli półkolem, czekając, aż Renhols i Weiland pozacierają ślady ich stóp na białym piasku. Roślinność wyspy stanowiły przeważnie palmy kokosowe, wśród których rosły krzaki oraz niska, może trzydziestocentymetrowa trawa.

Wyspa Pegun, Bras i Fanildo. Fotografia 43. Wyspa Pegun, Bras i Fanildo.

Do świtu były jeszcze ze dwie godziny, więc Sumner pozwolił swoim ludziom się zdrzemnąć. Warty zmieniały się co pół godziny. Jedyna jak na razie "wroga akcja" przydarzyła im się, kwadrans po piątej rano, kiedy to na opartego o pień palmy Weilanda spadł liść palmowy. Na szczęście nie uderzył Weilanda twardym ogonkiem, więc nic się nie stało, choć mężczyźni dusili się ze śmiechu, bo Weiland, obudzony nagle ze snu, myślał, że napadł na niego japoński żołnierz, i przez chwilę zmagał się z atakującym. W bladym brzasku Sumner już zamierzał poderwać swoich ludzi do drogi, gdy usłyszał, że Jones uderza dwukrotnie o kolbę swojego karabinu. Gdy wróg zniknął z oczu, Sumner polecił Blaiseowi schować radio, gdy tymczasem reszta przygotowywała się do rozpoczęcia poszukiwań. Patrol szedł ścieżką i aż do tej chwili nie było go widać, ale teraz znajdował się zaledwie piętnaście metrów od zwiadowców. Sumner widział po zachowaniu Japończyków, że nie spodziewają się żadnych kłopotów. Szli niemal niedbale. Ich broń (karabiny Arisaka) wisiały im na ramionach, niektórzy jedli owoce. Wszyscy byli w dobrej kondycji fizycznej, ubrani w szorty i w koszule z krótkim rękawem, skarpetki i w tak typowe dla Japończyków buty jikatabi. Amerykańscy zwiadowcy przywarli do ziemi, bojąc się oddychać, dopóki tamci nie przeszli, kierując się na północ. Gdy wróg zniknął z oczu, Sumner polecił przygotowywać się do rozpoczęcia poszukiwań. Słońce wspinało się od wschodu po linii horyzontu coraz wyżej. Jego promienie oświetliły budynki stacji doświadczalnej, znajdującej się kilkaset metrów na południe. Sumner widział na zdjęciach lotniczych, że jest ich sześć, zburzonych w różnym stopniu. Z oddali nie było widać śladu życia, ale mała smuga dymu unosząca się z jednego z nich świadczyła, że coś tam gotowano. Zaledwie siedemset metrów na prawo od miejsca, w którym znajdowali się zwiadowcy, stał duży, jednopiętrowy budynek. Weranda wychodziła na morze, zapewniając mieszkańcom pocztówkowy widok na południowy Pacyfik. Sumner nakazał skierować się w stronę tego domu. Dwieście metrów od budynku teren obniżał się, tworząc rów głęboki niemal na metr i długi na sześć metrów. Wczołgali się do niego i leżeli nieruchomo przez jakieś dwadzieścia minut, wyczekując na odpowiedni moment, ale jedyną oznaką życia był pisk kurcząt. Nagle drzwi domu otworzyły się i wyszedł japoński oficer ubrany w wysokie buty, lekkie bryczesy koloru khaki, białą koszulę rozpiętą pod szyją i w oliwkową kurtkę od munduru z czerwonymi naszywkami na kołnierzyku - na każdej były dwie albo trzy gwiazdki. Zszedłszy po stopniach werandy, rozpiął rozporek i zaczął siusiać. Zakończywszy tę czynność, odwrócił się i poszedł w stronę stacji doświadczalnej, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że jest obserwowany, i to z odległości zaledwie kilkunastu metrów.
Weiland i Jones zostali, by obserwować, czy nie wraca dziewięcioosobowy patrol, który widzieli w dżungli, a Sumner z resztą zwiadowców wyszli z rowu i ruszyli do budynku. Weszli do środka - okazało się, że nikogo tam nie ma (zresztą zgodnie z przewidywaniami Sumnera). W japońskiej armii, tak jak i w innych, oficerowie nie fraternizowali się ze zwykłymi żołnierzami. Wobec tego już wszyscy razem skierowali się w stronę stacji doświadczalnej, biegnąc pochyleni od kryjówki do kryjówki, aż znaleźli się trzydzieści metrów od zabudowań. Dochodziły ich głosy, ale ani nie umieli zlokalizować skąd, ani stwierdzić o czym rozmawiano. Jedno było pewne - to nie byli Amerykanie, których szukali, co potwierdzały uprane ubrania rozwieszone na sznurku, w tym także części mundurów japońskich. Nerwy Sumnera były napięte do ostateczności; obserwował teren przez lornetkę i widział uwijającego się przy ogniu kucharza. Widział też wnętrze budynku, a w nim starannie poukładane zapasy, schowane pod tym, co po nalotach jeszcze zostało z dawnego dachu. Na lewo spostrzegł kilka łodzi, ukrytych tak, by nie można ich było dostrzec z lotu ptaka. Po kilku minutach obserwacji kazał swoim ludziom przesunąć się nieco bardziej w kierunku zachodnim, aby zyskać inną perspektywę. Stąd było widać tylko jednego człowieka wewnątrz innego budynku, ale ani śladu oficera, którego zobaczyli przedtem. Po chwili dostrzegł mniejszy budynek, z wieloma drutami odchodzącymi od anteny radiowej. Leżało też trochę rzeczy osobistych, a docierający do ich nozdrzy zapach świadczył, że również przygotowywano tam jedzenie. Sumner podał lornetkę Colemanowi, wskazując, gdzie ma patrzeć. Budynek z druatami anteny radiowej wydawał się być głównym centrum kontroli ruchu barek transportowych wzdłuż tej części wybrzeża Nowej Gwinei. Nie widać było natomiast żadnego strzeżonego miejsca, które wskazywało by na pobyt zagubionych amerykanów. Nagle Jones dostrzegł dwóch Japończyków zmierzających w ich stronę. Ostrzegł kolegów, ale pojawiło się kolejnych dwóch. Sumner spojrzał przez lornetkę i ocenił, że są gdzieś sto pięćdziesiąt metrów od nich. Raptem, równie nagle, jak się pojawili, Japończycy zniknęli. po chwili nad ich głowami powietrze przecięły kule wystrzelone z Ariski. Wywiązała się strzelanina. Coleman natychmiast opróżnił mieszczący trzydzieści naboi magazynek swojego M3. Japończycy przygwożdżeni serią za karabinu przestali na chwilę strzelać. po chiwli znów kule zaczęły latać nad ich głowami. Tym razem pociski nadlatywały z naprzeciwka, z kępy zarośli, wyrywając grudki ziemi. Coleman znowu odpowiedział ogniem ze swojego automatu. Wszędzie dokoła fruwały liście i gałązki, Japończycy strzelali również, ale teraz ich ogień był o wiele słabszy niż poprzednio. Sumner był pewien, że lotnicy nie żyją, w przeciwnym razie któryś z nich, usłyszawszy strzały z amerykańskiej broni, zwłaszcza z automatycznej, wypluwającej czterysta pięćdziesiąt pocisków na minutę, próbowałby dać znać o swojej obecności. Tymczasem nie było słychać nic prócz odgłosów bitwy.

Południowa część wyspy Pegun z zaznaczonym trasą przemarszu grupy Sunmera w kierunku stacji doświadczalnej. Fotografia 44. Południowa część wyspy Pegun z zaznaczonym trasą przemarszu grupy Sunmera w kierunku stacji doświadczalnej.

Sumner wydał rozkaz wycofania się w kierunku plaży. Weiland ze swoim BAR-em osłaniał odwrót skutecznie blokując działania Japończyków. Sumnerowi i jego ludziom dotarcie do ustalonego miejsca na plaży zajęło kwadrans. Dobiegające z tyłu odgłosy świadczyły, że Japończycy ich gonią, wobec tego Sumner rozkazał Weilandowi zabezpieczać tyły, podczas gdy pozostali, wydostawszy się z rowu, biegli w stronę zarośli. Z kolei stamtąd osłaniali wycofującego się Weilanda. Na plaży Blaise i Renhols wydostali radio z kryjówki, włączyli je i nawiązali łączność z McGowenem. Widzieli z plaży zbliżający się kuter, który zatrzymał się dwieście pięćdziesiąt metrów od brzegu. W tym samym czasie radio McGowena zatrzeszczało i rozległ się w nim obcy głos. Pilot australijskiego Beaufightera, sierżant lotnictwa Mostyn Morgan, który wraz z nawigatorem sierżantem lotnictwa Fredem Cassidym przeszukiwał częstotliwości radiowe, namierzyli rozmowę między kutrem torpedowym a zespołem zwiadowców. Morgan zasugerował pomoc. Nagle wybuch strzelaniny z prawej strony wytrącił Sumnera z zamyślenia i oznajmił, że właśnie nadciągnął dziewięcioosobowy patrol. Strzelanina zaalarmowała również pozostałych na wyspie Japończyków, którzy zaczęli podchodzić coraz bliżej do Amerykanów. Sumner wiedział, że z posiadanymi siłami może stawić czoło gdzieś trzydziestu Japończykom. Tymczasem nowe zagrożenie na flance bardzo pogarszało jego sytuację. Blaise poinformował McGowena o zmianie sytuacji. McGowen nie był w stanie z pokładu kutra odnaleźć pozycji zespołu Dunmera, ale postanowił mimo to wysłać ponton.
Tym czasem Sumner gorączkowo obserwował kuter. Z daleka widać było, że spieszy w ich stronę. Pozostałe dwa kutry znajdowały się w okolicach Fanildo i Bras, angażując tam Japończyków i tym samym uniemożliwiając im pospieszenie z pomocą towarzyszom na Pegun. Po chwili dostrzegł takzę ponton zmierzający w ich kierunku. Jones ostrzeliwując się zaczął biec w stronę pontonu. Dokoła niego japońskie pociski odbijały się od wody i wyskakiwały do góry niczym ryby. Weiland, Coleman i Sumner zapewniali osłonę ogniową ostrzeliwując pozycje Japończyków. Blaise, trzymając dwunastokilogramową radiostację i ciągle jeszcze mając słuchawki na uszach, także rzucił się pędem przez plażę do wody w stronę pontonu. Japończycy robili wszystko, co w ich mocy, by nie dopuścić do tej ucieczki, toteż pociski skakały wkoło jak oszalałe. Na sam koniec dowódca z Colemanem wypadli równocześnie z zielonego gąszczu. Coleman padł i leżąc, strzelał we wszystkich kierunkach, a Sumner dobiegł do wody i zaczął przedzierać się przez fale w kierunku pontonu. Na dodatek im dalej posuwali się w morze, tym było głębiej, ale nie na tyle, żeby nie się dało iść. Właściwie głębokość wody była akurat, sięgała mężczyznom do pach, a więc Japończycy mieli teraz utrudnione zadanie, bo ich cele znacznie się zmniejszyły. Jednak ciągle próbowali, a wystrzeliwane przez nich pociski świstały dookoła. Szczególnie intensywny ostrzał prowadził z prawej strony znany im dziewięcioosobowy patrol. Kiedy McGowen obserwował jak ludzie Sumnera docierają do pontonu i zaczynają gramolić się na jego pokład w radiu zatrzeszczał głos australijskiego pilota. Oznajmił on, że właśnie rozpoczyna ostrzał zarośli wzdłuż plaży.

Grupy Sunmera po akcji na wyspie Pegun. 1 stycznia 1945 roku. Fotografia 45. Grupy Sunmera po otrzymaniu brązowych gwiazd za misję na wyspie Pegun. Od lewej stoją: Harry Weiland, Paul Jones, Ed Renhols. Klęczą Bob Sumner, Lawrence Coleman i Bill Blaise. 1 stycznia 1945 roku.

Stojąc twarzą ku plaży, po pas w wodzie, Sumner nie miał pojęcia, że ma wsparcie w postaci Beaufightera, dopóki nie usłyszał huku dwóch silników Bristol Hercules. Spojrzał do góry i zobaczył równolegle z linią drzew schodzący w dół samolot. I wtedy sześć ciężkich karabinów maszynowych kaliber 12,7 mm oraz cztery 20-milimetrowe działka na przodzie otworzyły ogień, szatkując roślinność zaledwie trzydzieści metrów od Sumnera. Lecąc z rykiem silników na wysokości trzydziestu metrów nad ziemią, myśliwiec wzniecał tumany kurzu, siekąc pociskami wszystko dookoła i powodując, że siła ognia Japończyków zmalała o połowę, po czym wzbił się wysoko. Także kuter torpedowy nie zaprzestawał ognia, dopóki Sumner nie dotarł do pontonu. Powietrze przecinały pociski, niknąć w dżungli. Sumner wiedział, że co piąty wystrzelony pocisk był smugowy. Tymczasem Beaufighter zawrócił i schodził w dół, szykując się do ponownego ataku. I znowu na pozycje japońskie spadł grad pocisków, przy wtórze okrzyków radości pasażerów pontonu. Sumnera wciągnięto do pontonu, ogień od strony plaży zmalał, ale dopiero wtedy, gdy zwiadowcy znaleźli się na pokładzie kutra. Kilka nieprzyjacielskich pocisków dosięgło pontonu i rozerwało go, ale ponieważ środkowa część ciągle była nienaruszona, ponton utrzymywał się na wodzie. Amerykanie wiosłowali ile sił, byle tylko dopłynąć do kutra od bezpiecznej strony, tak aby znaleźć się poza zasięgiem japońskiego ostrzału. Wreszcie wrzucili swoje rzeczy na pokład, po czym sami wdrapali się przy pomocy kolegów z grupy kontaktowej.

Załoga Beaufightera. Od lewej sierżant Fred Cassidy (nawigator) i sierżant Mostyn Morgan (pilot). Fotografia 46. Załoga Beaufightera. Od lewej sierżant Fred Cassidy (nawigator) i sierżant Mostyn Morgan (pilot).

Do ktutra przybyły pozostałe dwie jednostki i wspólnie zaczęły ostrzeliwać plażę. W ty samym czasie kapitan fregaty otrzymał namiary na pozycje Japończyków w południowej części wyspy. W stronę stacji doświadczalnej poleciał grad czterdziestomilimetrowych pocisków, po czym nastąpił atak z dział kaliber 127 mm. Pociski przecinały powietrze, rozrywając się wśród budynków. Sumner patrzył z niekłamaną satysfakcją, jak chaty niemal rozsypują się pod ciężkim ostrzałem. Także ukryta barka została zniszczona. Następnie, według wskazówek Sumnera, fregata ostrzelała dom, w którym mieszkali oficerowie i który wkrótce rozpadł się na drobne kawałki. Pomimo takiego łupnia Japończycy odpowiadali ogniem z broni palnej i z moździerzy, ostrzeliwując kutry. Godzinę później Sumner wraz ze zwiadowcami przesiedli się na fregatę i tam poczuli oddech luksusu. Dostali czystą pościel, klimatyzowane pomieszczenie z prysznicami i najlepszy posiłek, jaki jedli od tygodni. A potem spali jak zabici. Wkrótce do Alamo Hotel zawitali australijscy lotnicy, Morgan i Cassidy, i zostali radośnie powitani przez wdzięcznych zwiadowców.
Trzy miesiące później, 15 listopada, część 2. batalionu 167. pułku piechoty, czyli dawnej jednostki Sumnera, wylądowała na wyspie Pegun, nie napotykając żadnego oporu; nieprzyjaciela tam nie było. Dowódca, podpułkownik Leon L. Matthews, doniósł w raporcie, że jego wojska odkryły we wspólnym grobie ciała trzech poszukiwanych mężczyzn. Dwaj z nich mieli ręce związane na plecach kablem telefonicznym i zginęli od strzału w tył głowy. Co prawda żaden z nich nie miał przy sobie dokumentów, ale ich mundury świadczyły, że należeli do sił powietrznych.
W Nowy Rok 1945 podczas uroczystości na wyspie Leyte Sumner oraz wszyscy członkowie jego zespołu zostali odznaczeni za akcję na wyspie Pegun Brązową Gwiazdą.

Strona: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12