kilometróm. Pacyfik - historia II Wojny Światowej

Zwiadowcy Alamo - najlepsza jednostka wywiadowcza na Pacyfiku

Patrole Lutza i Littlefielda, lipiec-wrzesień 1944.
Trzydziestego lipca 1944 roku ponad siedem tysięcy żołnierzy 6. Armii Stanów Zjednoczonych wylądowało wzdłuż ciągnącego się na długości dziewiętnastu kilometrów frontu pomiędzy przylądkami Sansapor i Opmarai, na północnym krańcu półwyspu Ptasia Głowa (Yogelkop), stanowiącymi ostatnią wielką przeszkodę w planach MacArthura odbicia Japończykom Nowej Gwinei. Cała operacja nosiła kryptonim "Globetrotter". Teren wyspy w tym miejscu jest postrzępiony, górzysty, poprzecinany wieloma rzekami, z licznymi nadbrzeżnymi tarasami idealnie nadającymi się na lądowiska dla samolotów. Te tarasowe równiny mogłyby uniemożliwić Japończykom przerzucanie transportów z obszarów Holenderskich Indii Wschodnich i Filipin i odciąć piętnastotysięczną armię japońską we wschodniej części półwyspu Ptasia Głowa, jak również nadal walczące oddziały na Biak i Numfoor.

Fragment półwyspu Ptasia Głowa (Yogelkop), od Sorong do Manokwari. Fotografia 33. Fragment półwyspu Ptasia Głowa (Yogelkop), od Sorong do Manokwari.

Jednak co ważniejsze, przynajmniej dla MacArthura, zajęcie Ptasiej Głowy przybliżyłoby go niemal o tysiąc kilometrów do Mindanao, najbardziej na południe położonej wyspy Filipin.

Porucznik William B. Lutz i jego grupa nic nie robili przez cały miesiąc, czyli od 22 czerwca, kiedy ukończyli ASTC. W skład jego zespołu wchodzili: kapral Clifford A. Gonye, którego nie wiedzieć czemu zwano "Włamywaczem", szeregowy Robert E. Shullaw, radiooperator, sierżant Bob Ross, sierżant Oliver Roesler i starszy szeregowy Jack Geiger, któremu Ross wymyślił przezwisko "Przystojniak Dan".
Ross i Gonyea służyli w zespole Hobbsa jako punkt kontaktowy podczas wykonywania na początku lipca dwudziestodwudniowej misji, w której skład wchodziło przeprowadzenie działań rozpoznawczych na wyspach Yapen, Naoe i Koeroedoe, ale poza tym nie mieli nic innego do roboty - wylegiwali się w obozie na wyspie Woendi, grali w karty i ćwiczyli dla utrzymania kondycji.
Trzynastego lipca nadeszła radosna wiadomość, żeby "zarezerwować zespół Lutza do przeprowadzenia działań rozpoznawczych dla 6. Armii". Te działania to dwudniowa wycieczka, która rozpoczęła się 22 lipca. Polegała na wylądowaniu trzydzieści kilometrów na wschód od Sansaporu, czyli czterysta osiemdziesiąt kilometrów na tyłach japońskich wojsk. Wróg od dawna wykorzystywał port dla barek na przylądku Sansapor, realizując dostawy na wschód od Sorong i Manokwari.
Zespół wraz z młodym Holendrem w charakterze tłumacza miał za zadanie eskortować na wybrzeże porucznika Everetta M. Hodgesa, inżyniera z 6. Armii, żeby naniósł na mapę nadające się do wykorzystania drogi, miejsca na rozbicie obozów oraz źródła świeżej wody pitnej - wszystko z myślą o planowanej na 30 lipca inwazji. Informacje pozyskane tydzień wcześniej podczas rozpoznania przeprowadzonego przez Zwiadowców Alamo Jacka Dove'a mówiły, że na tym terenie nie ma nieprzyjacielskich wojsk.
Podróż z wyspy Woendi kutrem torpedowym (właściwie były to dwa PT, na jednym płynął zespół Lutza, a na drugim Dove'a - przy czym ten ostatni miał być punktem kontaktowym) była długa, męcząca i wymagała zawinięcia na Numfoor w celu zatankowania paliwa. Tam zwiadowcy mogli popływać w oceanie, podczas gdy z dala od strony brzegu dochodziły odgłosy wystrzałów - to żołnierze amerykańscy likwidowali resztki oddziałów wroga. Wypłynęli dalej około piątej po południu, gdy kutry zaopatrzyły się w paliwo przed czekającą je jeszcze dwustumilową podróżą, i koło północy przybyli w rejon Sansaporu i Opmarai. Droga przebiegła bez żadnych przygód. Raz tylko na horyzoncie dostrzeżono japońską barkę. Kiedy załogi obydwu łodzi oraz zwiadowcy zaczęli w zdenerwowaniu przygotowywać się do akcji, okazało się, że ta barka to po prostu olbrzymie, na pół zanurzone w wodzie drzewo.

Rejon półwyspu Yogelkop oddalony od Sansapor o 30 kilometrów. Miejsce patrolu Williama B. Lutza. Fotografia 34. Rejon półwyspu Yogelkop oddalony od Sansapor o 30 kilometrów. Miejsce patrolu Williama B. Lutza. Zaznaczono miejsce lądowania i przybliżoną trasę patrolu.

Dotarli na miejsce, nadmuchali i spuścili ponton. Morze było spokojne, widoczność dobra, a nawet (zdaniem zwiadowców) zbyt dobra. Dotarli na brzeg i dali znać kutrom. Lutz kazał Gonyei i Rossowi wypuścić powietrze z pontonu. W końcu można było zwinąć ponton i ukryć, a zwiadowcy położyli się, by odpocząć i choć trochę się przespać, o ile pozwalały na to insekty, wręcz pożerające ich żywcem. Potem zjedli śniadanie składające się z kawy i racji żywnościowych. Badając teren na głębokość trzystu metrów w głąb lądu, zwiadowcy poruszali się w kierunku wschodnim, równolegle do linii brzegowej. Podczas przerwy na odpoczynek Geiger usłyszał odgłos kroków i dał znać, aby zastygli w bezruchu. W stronę Lutza szło plażą czterech uzbrojonych japońskich żołnierzy. Po chwili pojawiło się jeszcze trzech. Zwiadowcy leżeli nieporuszeni w zaroślach, obserwując siedmiu Japończyków, i odetchnęli z ulgą dopiero wtedy, gdy tamci znikli im z oczu. Lutz wskazał na wschód i poszli w tamtą stronę. Po dwóch godzinach dotarli na brzeg jednej z wielu rzek płynących z głębi górzystego półwyspu Ptasia Głowa. Ta rzeka stanowiła wschodnią granicą terenu, którego rozpoznanie mieli przeprowadzić. Kiedy tak stali, nagle pojawił się japoński żołnierz - szedł sobie brzegiem bez koszuli, w samych szortach. Krzyknął coś do kolegi po drugiej stronie rzeki i szedł dalej. W pewnym momencie Roesler znajdował się zaledwie trzy metry od niego i przez jedną, mrożącą krew w żyłach chwilę żołnierz patrzył wprost na Amerykanina, jednak Roesler znajdował się w wysokiej trawie, miał pomalowaną twarz i kamuflaż, toteż Japończyk go nie zauważył - dlatego przeżył.
Zwiadowcy poszli dalej, przez dżunglę, przecinając szlak, na którym aż roiło się od śladów Japończyków. Amerykanie wspięli się na wysokie wzgórze i tam się zatrzymali.
Mieli dotrzeć właśnie tutaj.
Zbliżyli się do szlaku. Roesler, który nadal maszerował jako pierwszy, podniósł do góry rękę, co oznaczało - stać!
Ścieżką szło dwóch Japończyków; najwyraźniej byli to maruderzy, nie mieli broni, ale nieśli jakieś wielkie pakunki. Zwiadowcy nie ujawnili swojej obecności i gdy tamci przeszli, ruszyli w swoją stronę. Zatrzymali się wieczorem, aby zjeść kolację i nieco się przespać (tym razem ich porcja składała się z pieczonej wołowiny, kukurydzy i groszku), ale nagle spotkała ich niemiła niespodzianka - Shullaw spostrzegł dwóch japońskich żołnierzy idących ścieżką w ich stronę. Reszta zwiadowców nie miała o tym pojęcia, ponieważ, jak wiele lat później wspominał Geiger, zapomnieli przedtem sprawdzić teren. Ten błąd popełniony przez będących po raz pierwszy w akcji zwiadowców już nigdy więcej się nie powtórzył. Amerykanie zamarli w bezruchu. Miejsce ich posotuje znjdowało się około 8 metrów od pobliskiej ścieżki.

Rzeka, do której dotarł patrol Williama B. Lutza. Fotografia 35. Rzeka, do której dotarł patrol Williama B. Lutza. Zaznaczono fragment trasy poatrolu.

Roesler i Gonyea podkradli się do ścieżki i stwierdzili, że znajdują się od niej niecałe osiem metrów. Szybko wrócili do kolegów. Gonyea dawał też znaki, że nadchodzi czterech Japończyków i to uzbrojonych. Zwiadowcy padli na ziemię w zaroślach, przeczekali, aż Japończycy przejdą, a potem Lutz zaprowadził ich głębiej w gąszcz, gdzie znaleźli bezpieczniejsze miejsce na nocleg. Rozłożyli się na swoich poncho, ale nie mogli zasnąć; wciąż dochodziły ich z oddali krzyki nawołujących się Japończyków. Na domiar złego zaczęło padać i każdy ze zwiadowców musiał przez godzinę i piętnaście minut pełnić wartę w ulewnym deszczu.
Rankiem Hodges obwieścił im dobrą wiadomość - otóż przejrzawszy swoje notatki, stwierdził, że zebrali już wszystkie potrzebne informacje i mogą wracać. Przed południem dotarli na plażę, wydobyli z kryjówki ponton oraz radio, ale znowu zaczęło lać. Przez cały dzień zmoknięci, wściekli i wynędzniali zwiadowcy obserwowali plażę, czy nie pojawią się na niej Japończycy, i z pewnością gdyby tylko jakiś się nawinął, to nie uszedłby z życiem.
Kuter przybył o umówionym czasie, ale uderzył w kłodę drewna i wygiął jedną ze swoich trzech śrub. Nie mógł płynąć szybko, więc podróż powrotna zajęła więcej czasu. Zwiadowcy zmęczeni i przemoknięci do suchej nitki siedzieli w maleńkiej kajucie, pijąc gorące kakao, ale warunki do zaśnięcia okazały się tak samo trudne jak w dżungli. Fale podrzucały kuter tak wysoko, że śpiący na wyższych kojach spadali na kolegów leżących niżej.
W Woendi okazało się, że ich namioty zajął zespół "Rudego" Sumnera, więc musieli się przenieść. Lutz i Jack Dove odlecieli do Wakde, aby zdać raport z informacji zebranych w czasie działań rozpoznawczych na Ptasiej Głowie. Kilka dni później dołączyli do nich ludzie Lutza. Mieszkali w obozie na skraju bazy i strzały japońskich karabinów maszynowych oraz pociski artyleryjskie eksplodujące na pobliskiej plaży nie dawały im spać. Ósmego sierpnia wrócili w bezpieczniejsze miejsce, do Hollandii, gdzie dochodzili do siebie po ukąszeniach insektów oraz powodowanym przez nie nieznośnym swędzeniu.
Jednak ten odpoczynek nie trwał długo.

Sześć dni później, 14 sierpnia, zespół Lutza został wysłany do wioski Arso, trzydzieści pięć kilometrów w głąb lądu od miejsca japońskiej inwazji w Hollandii. Istniało podejrzenie, że Japończycy zainstalowali tam stację radiową i chociaż lotnictwo co jakiś czas bombardowało to miejsce, nie było pewności, czy udało się zniszczyć radiostację. Lutz ze swoimi ludźmi miał przeprowadzić rozpoznanie na terenie wioski i ustalić, czy radiostacja działa, czy nie. Jeśli tak, to powinien ją zniszczyć, co mogło okazać się wcale nie takie łatwe, bo według szacunków alianckiego wywiadu w rejonie Arso znajdowało się dwustu Japończyków.
Członkowie zespołu Lutza zapakowali racje żywnościowe na sześć dni (choć zadanie planowane było na pięć), czyste ubranie, kilka par skarpet na zmianę (aby zapobiec grzybicy stóp) i tyle amunicji, ile tylko byli w stanie unieść. Wzięli też hamaki, bo lepiej było spać w nich niż na ziemi. Ostrzeżono ich, że gdzieniegdzie może być błoto po kolana oraz że nie napotkają wielu miejsc z wodą pitną, dlatego też każdy ze zwiadowców wziął po dwie manierki i mnóstwo tabletek do odkażania wody.
Dowiezieni na miejsce zwiadowcy wyruszyli, mając nadzieję przebyć przed zmierzchem połowę drogi, czyli dotrzeć do wioski Isobo. Szli przez pięćdziesiąt minut, po czym robili sobie dziesięciominutowe przerwy, a w południe zatrzymali się na lunch nieopodal rzeki Tami. Po drodze minęli grupę inżynieryjną, która miała wybudować pozycje obronne w rejonie rzeki Tami. Po dojściu do rzeki Lutz nagle machnął ręką, aby padli na ziemię. Nadchodziło dwóch mężczyzn w mundurach japońskiej armii. Kiedy się zbliżyli, wyrosła przed nimi grupa amerykańskich zwiadowców i wzięła ich do niewoli. Jeden z tych ludzi łamaną angielszczyzną oznajmił, że nie są Japończykami, lecz Tajwańczykami, że wchodzą w skład jednostki roboczej i właśnie szli się poddać.

Rejon osady Arso (Arzo) w rejonie Hollandii. Fotografia 36. Rejon osady Arso (Arzo) w rejonie Hollandii.

Stan tych dwóch był opłakany, całe ich nogi pokrywały odniesione w dżungli rany i okropnie śmierdzieli. Zwiadowcy zaczekali, aż dogoni ich grupa "inżynierów", i przekazali jej jeńców, a sami poszli dalej. Szlak, którym podążali, w miarę zapuszczania się głębiej w głąb lądu stawał się coraz bardziej bagnisty i wyciąganie za każdym krokiem nóg z błota stawało się mozolnym zadaniem. Wyczerpany zespół Lutza dotarł po zachodzie słońca do Isobo i tam zwiadowcy postanowili przenocować. Wioska była pusta, nie było ani jednego mieszkańca, aczkolwiek ktoś zatknął na kiju japońską czaszkę. Amerykanie znaleźli wodę pitną i umyli się oraz uprali ubrania, oczywiście stawiając jednego z kolegów na warcie. Noc zapadła około dziewiętnastej i zwiadowcy, rozciągnąwszy hamaki, usiłowali zasnąć. Z oddali dobiegał ich odgłos strzałów z garanda, od czasu do czasu budziły także odgłosy dżungli. Zmieniali się na warcie, aczkolwiek właściwie wydawało się to bez sensu, bo w smolistych ciemnościach było absolutnie niemożliwe zobaczenie nawet własnej dłoni kilka centymetrów przed nosem.
O ósmej rano, wypocząwszy nieco w nocy, byli znów w drodze. Trzymali się brzegu rzeki. Mniej więcej po trzech kwadransach marszu Lutz rozkazał im zamrzeć w bezruchu. Na szlaku, którym szli, sto kilkadziesiąt metrów przed nimi, człowiek w japońskim mundurze pił wodę z rzeki. Lutz kazał Gonyea, Geigowi i Rossowi zajść Japończyka od tyłu, otoczyć i wziąść do niewoli. I właśnie wtedy ów człowiek zdał sobie sprawę z czyjejś obecności. Wstał i wyglądało na to, że chce uciekać. Zwiadowcy otworzyli ogień chcąc go naszpikować ołowiem; Japończyk upadł i potoczył się w jakieś zagłębienie. Teraz wszyscy rzucili się sprawdzić, kto to był. Jakież było ich zdziwienie, kiedy zobaczyli mężczyznę siedzącego pod drzewem i trzęsącego się jak galareta. Wszystko dokoła było poszatkowane przez pociski, kilka z nich przeszło mu nawet przez ubranie, ale on sam nie odniósł nawet draśnięcia.
Przerażony człowiek zaczął coś mówić po malezyjsku, który to język Ross znał i rozumiał. Okazało się, że jest to siedemnastoletni Jawajczyk, który od dziesięciu miesięcy pracował jako japoński robotnik przymusowy na Nowej Gwinei. Zapytany przez Rossa powiedział, że w Arso jest dziesięciu Japończyków i mają osiem karabinów.
Jawajczyk był wychudzony i chory na malarię. Amerykanie nazwali go "Junior", dali mu rację żywnościową i tabletki chinakryny, które połknął natychmiast. Zapadła też decyzja, że Junior pójdzie z nimi do Arso.
Następnego dnia, 16 sierpnia, mężczyźni nadal szli w stronę Arso, po drodze mijając ciała zabitych Japończyków, z których przeważnie pozostały już tylko kości i zbutwiałe mundury, a ich imiona i nazwiska dawno zapomniano. Koło południa zwiadowcy zatrzymali się nad strumieniem na lunch. Lutz zabrał Rossa i Juniora i poszli na zwiad, ale im bliżej byli wioski, tym bardziej Jawajczyk był zdenerwowany. Mniej więcej po godzinie skradania się przez wysoką trawę zobaczyli pierwszy dom, a gdy podeszli bliżej, usłyszeli głosy Japończyków. Junior powiedział Rossowi, że w domu jest dwóch Japończyków, poza tym dwóch w domu na drugim końcu wsi i jeszcze sześciu w chacie w środku wioski. Wracając do kolegów, Ross i Junior natknęli się na kolejne ciała Japończyków. Ross znalazł stos papierów, które zabrał, a następnie, ku swemu zdumieniu, parę czarnych wykonanych w Oksfordzie butów.
Kolejnego dnia wstali o wpół do piątej rano, zostawili plecaki i poszli do Arso. Dotarli do wioski przed świtem. Siąpił drobny deszczyk. Zwiadowcy cicho zbliżyli się do pierwszego domu i tu się rozdzielili: Lutz, Shullaw, Ross i Junior ruszyli w jedną stronę, a Gonyea, Roesler i Geiger w drugą.
Japończycy siedzieli w owalnej chacie bez ścian, przygotowując śniadanie. Co gorsza, byli zwróceni twarzą w tę stronę, z której nadchodzili zwiadowcy. Jedynym wyjściem był szybki atak. Leżąc zaledwie sześć metrów za niewysokim murkiem otaczającym studnię, Lutz, Ross i Shullaw obserwowali wroga. Jeden z Japończyków przeszedł wzdłuż domu, a więc równolegle do przyczajonych zwiadowców, doskonale widocznych, jeśli tylko Japończyk spojrzałby w ich stronę - ale nie zrobił tego. Lutz pokazał Rossowi na migi, żeby się zajął tym z lewej strony, a on sam tym drugim. Shullaw miał ich osłaniać. Trzymając noże w pogotowiu, Amerykanie skoczyli naprzód, pokonali otwartą przestrzeń i wpadli do domu. Żołnierz, którym miał się zająć Lutz, coś gotował na ogniu i trzymał w ręku dwa noże. Zaskoczony nagłym atakiem zastygł w bezruchu, co akurat wystarczyło Rossowi, aby walnąć go lufą karabinka, po czym zagłębił w jego ciele nóż: najpierw w sercu, a potem przeciągnął nim parę razy po gardle. W tym czasie Lutz równie skutecznie zajął się drugim Japończykiem. Nadbiegli Geiger i Roesler. Gdy Ross wykańczał swojego Japończyka, Geiger wszedł do domu. Po oględzinach ruszli w głąb wioski przeszukując każdy dom. Gdzieś wcziąż czaiło się ośmiu żołnierzy wroga. Po chwili w oddali dostrzegli niewielki dym. Zbliżyli się do żywopłotu. Za nim krył się dom, z którego zdaniem Rossa wychodził dym. Zwiadowcy (tak jak poprzednio) podzielili się na dwa zespoły. Ktoś w chacie usłyszał ich i krzyknął ostrzegawczo, a wtedy Amerykanie zaczęli strzelać. Z chaty wypadło pięciu japońskich żołnierzy i natychmiast padli trafieni serią pocisków kaliber 7,62 mm. W środku pozostał jeden oficer uzbrojony w pistolet, ale zwiadowcy ostrzelali chatę i zabili go.
Jeden z Japończyków był ranny i poruszał się, co obudziło w Rossie żądzę krwi. Stanął nad Japończykiem i walnął go w głowę kolbą swojego M1A1, druzgocąc czaszkę. Dzieła dokończyły noże. W sumie zabili już ośmiu Japończyków, ale Junior powiedział, że było dziesięciu, więc polowanie trwało dalej. W ostatniej chacie wioski palił się niewielki ogień, na którym coś gotowano, ale dwaj Japończycy, usłyszawszy strzelaninę, uciekli. Przeszukawszy osobiste rzeczy, które tamci dwaj pozostawili, zwiadowcy wrócili do wioski i zabrali rzeczy ośmiu zabitych. Wzięli wszystkie dokumenty, jakie tylko znaleźli, oraz karabiny, trzy pistolety, flagę, szablę, zegarki, skórzaną teczkę wypchaną papierami, piórami i pieniędzmi. Jeden z zabitych należał do służb medycznych, może był lekarzem. Nigdzie jednak nie było śladu radiostacji. O wpół do dziesiątej rano zespół wrócił w miejsce, gdzie zostawił swoje rzeczy, i tu przejrzeli zabrane dokumenty. Przeszukiwanie portfeli nie było miłym zajęciem. W jednym z nich znaleźli zdjęcie kobiety i dzieci, zapewne rodziny zabitego.

Zwiadowcy brnęli z powrotem przez błoto, a Junior szedł wraz z nimi, ale trzymał się Rossa, bo tylko z nim mógł sobie porozmawiać. Młody Jawajczyk bardzo się przydał, bo gdy brakowało wody pitnej, on jeden wiedział, gdzie ją znaleźć. Lutz wraz ze swoimi ludźmi doszli do rzeki Arso i tam postanowili przenocować. Umyli się i przeprali ubranie w zamulonej wodzie i wykończeni położyli się spać. Jak to się często zdarzało, zaczął padać deszcz, budząc śpiących. Jednak dla Rossa deszcz nie stanowił jedynego problemu; jak później powiedział Geigerowi, z którym się przyjaźnił, prześladował go fakt, że zasztyletował człowieka, po raz pierwszy w życiu, i że zostawił jego ciało w wiosce.
Osiemnasty sierpnia był już piątym dniem rekonesansu i wszyscy byli w opłakanym stanie. Brudni, z obolałymi stopami, nieogoleni, większość miała na rękach i nogach pełno zadrapań i potwornie swędzących ukąszeń. Do ciała przywierały pijawki, które trzeba było odrywać, a dwie nawet ulokowały się Lutzowi w ustach. Na dodatek zniszczone buty Rossa prawie się rozpadały, a on próbował jak umiał je reperować. Nad Tami spotkali "inżynierów", którzy cztery dni wcześniej szli za nimi. Geiger wspominał potem, że w czasie marszu Ross narzekał zarówno na rozpadające się buty, jak i dlatego, że musiał nieść nie tylko własny karabin, ale i broń zabraną Japończykom. W pewnym momencie, już na błotnistym szlaku, Junior wlókł kabel telefoniczny rozciągnięty wzdłuż drogi, a przez to idący za nim Ross jeszcze bardziej zapadał się w muł. Zmęczony poza granice wytrzymałości Ross wybuchnął i pobiegł w dół, aż poślizgnął się i upadł w błoto. Geiger podbiegł do niego i pomógł mu wstać. Ross miał już naprwdę dość dżungli. Doszli wreszcie do świeżej wody i zatrzymali się na noc. Ross uprał swoje zabłocone ubranie, wyczyścił karabin, zarówno własny, jak i japoński, i przeprosił kolegów za swoje załamanie nerwowe.
Następnego dnia droga była tak samo błotnista jak przedtem i zwiadowcy, już szósty dzień nieogoleni i w brudnych ubraniach, wyglądali jak diabły i okropnie śmierdzieli. Gonyea i Roesler narzucili szybkie tempo, któremu nie mogli sprostać Junior i Ross, zwłaszcza że teren był nierówny. Kompletnie wykończony i wciąż nieco chory Junior załamał się. Gonyea zarzucił sobie chłopaka na plecy. Potem zmieniali się, niosąc go kolejno. W końcu doszli do drogi uczęszczanej przez ciężarówki i szli nią podtrzymywani na duchu myślą, że przed nimi jeszcze tylko jakieś trzy i pół kilometra. I wtedy usłyszeli warkot silnika. Geiger i Ross rzucili się w kierunku nadjeżdżającej ciężarówki i załatwili podwiezienie, co po pięciu i pół dniach marszu wydawało się zbawieniem. W kwaterze głównej 6. Armii obdarci, brudni i cuchnący mężczyźni zwracali na siebie uwagę. Juniora przekazano wywiadowi tylko po to, by usłyszeć, że spodziewali się japońskich jeńców, a nie jawajskiego robotnika przymusowego.

Kiedy zespół Lutza przedzierał się w stronę rzeki Arso, porucznik Wilbur Littlefield czekał na przydział pierwszego zadania. Podobnie jak Lutz ukończył szkolenie z trzecim naborem w ASTC. Zespół Littlefielda to była banda twardzieli, a szczególnie wyróżniali się wśród nich Samuel L. Armstrong i Allen H. Throgmorton. Obaj, zanim wstąpili do Zwiadowców Alamo, byli sierżantami sztabowymi aż do chwili, gdy zostali osadzeni w więzieniu przez żandarmerię: Armstrong za zabicie nożem w walce, a Throgmorton za to, że otrzymawszy pieniądze kompanii w celu złożenia ich do depozytu, zatrzymał się po drodze w barze na drinka i przepadł na dwa miesiące, po czym sam oddał się w ręce sprawiedliwości.
W zespole był też sierżant Zeke "Wódz Burzowa Chmura" McConnell, na pół Indianin z plemienia Czirokezów. McConnell urodził się w Oklahomie, jego ojciec odszedł od rodziny, a matka zmarła, gdy Zeke miał zaledwie pięć lat. Do ósmego roku życia wychowywała go babka, Indianka, ale potem już była za stara i chłopiec trafił do sierocińca w miejscowości Sequoyah w stanie Waszyngton, prowadzonego przez Biuro do spraw Indian. Chodził do Bacom Junior College, także w stanie Waszyngton. Był wysportowanym młodym człowiekiem, kochał futbol i boks. Do armii został powołany w marcu 1942 roku. Podstawowe szkolenie odbył w Fort Lewis w stanie Waszyngton, następnie jego jednostka znalazła się na Hawajach, a potem w Nowej Brytanii, gdzie weszła w skład 180. pułku 40. Dywizji. McConnell został kierowcą dżipa dowódcy swojego pułku, pułkownika Caulkinsa.

Rejon osady Vanimo w rejonie Hollandii. Fotografia 37. Rejon osady Vanimo w rejonie Hollandii.

I to właśnie Caulkins dowiedział się o tworzeniu Zwiadowców Alamo i wyznaczył McConnella, który został przyjęty i uczęszczał na trzeci z kolei turnus. Littlefieldowi zaimponowała jego doskonała znajomość przyrody i wziął go do swojego zespołu. Pod koniec wojny nawiązała się między nimi przyjaźń, która trwała całe życie. Littlefield zyskał brata, którego nigdy nie miał.
Poza tym do zespołu Littlefielda trafili sierżant Alva C. Branson z Kalifornii, szeregowy Elmer E. Niemela, dziewiętnastoletni chłopak z Minnesoty o skandynawskich korzeniach, i sierżant Paul Bemish. Tak przedstawiał się skład zespołu Littlefielda aż do incydentu na Leyte, kiedy to do baru, w którym pili Armstrong i Niemela, weszło kilku czarnych żołnierzy. Armstrong, który podobnie jak wielu Amerykanów w tamtych czasach był zagorzałym rasistą, kazał im tańczyć, strzelając im pod nogi ze swojego pistoletu. Zarówno jego, jak i Niemelę natychmiast wyrzucono ze Zwiadowców Alamo i odesłano do jednostek macierzystych. Armstronga za to, co zrobił, a Niemelę - ponieważ nie powstrzymał kolegi (doświadczenia z wojska tak zmieniły Armstronga, że został później duchownym).

Pierwsze zadanie dla zespołu Littlefielda nadeszło 13 sierpnia. Mieli się udać do leżącej na wybrzeżu wioski Vanimo i potwierdzić raporty amerykańskiego wywiadu, że Japończycy wykorzystują ten teren, aby ominąć amerykańskie linie nieopodal Aitape i zaatakować kwaterę główną 6. Armii. Littlefield miał współpracować z instruktorem szkolącym zwiadowców w ASTC, Raymondem "Łosiem" Watsonem, krzepkim, bardzo lubianym Australijczykiem. Na wyprawę do Vanimo Watson zabrał dwóch policjantów, tubylców. Littlefield podziwiał ich zdolności, a szczególnie niewiarygodne umiejętności, jakimi wykazywali się podczas nocnych ćwiczeń. Chłopaki z policji nienawidzili kłopotów, jakich przysparzali im Japończycy. Littlefield musiał brać jeńców, a tubylcy nijak nie potrafili tego zrozumieć. Natknęli się na dwóch japońskich żołnierzy przygotowujących nieopodal Vanimo stanowisko dla karabinu maszynowego. Littlefield polecił policjantom, aby ich złapali. Policjanci podkradli się cicho, ale zamiast obezwładnić Japończyków - zastrzelili ich. Littlefieldowi pozostało tylko przeszukać ciała zabitych, ale żadnych dokumentów, które mówiłyby, do jakiej jednostki należeli, nie znalazł. Poszli dalej. Na tej samej ścieżce natknęli się na pusty szałas. W tym samym momencie pojawił się japoński żołnierz, a zauważywszy zwiadowców, zawrócił i zaczął uciekać. Policjanci zabili także i jego.

Osada Vanimo odlgeła o 60 km od Holandii (Jayapura). Fotografia 38. Osada Vanimo odlgeła o 60 km od Holandii (Jayapura). Rejon pierwszego patrolu zespołu Littlefielda.

Zwiadowcy wrócili do Vanimo. Ze świeżych ryb, które złowili, wrzucając granaty do przepływającej obok rzeki, przygotowali posiłek dla siebie oraz dla mieszkańców wioski. Littlefield, nie dostrzegłszy oznak dużego przemieszczania się sił japońskich i porzuciwszy pomysł wzięcia jeńców, wezwał łódź latającą i wrócili na wyspę Woendi.

Następne zadanie Littlefielda zakończyło się większym sukcesem. Pod koniec sierpnia na Biak przypłynął czółnem wódz wioski położonej na mikroskopijnej wysepce Rumberpon na wodach zatoki Geelvink. Przywiózł wiadomość, że Japończycy przetrzymują na półwyspie Ptasia Głowa wielu hinduskich żołnierzy wziętych do niewoli ponad 2,5 roku temu, po upadku Singapuru, i wykorzystują ich jako robotników przymusowych. Ponieważ jednak losy wojny odwróciły się i sytuacja stała się niekorzystna dla Japończyków, a z powodu ataków alianckich dostawy nie docierały już regularnie, toteż Japończykom ledwie starczało jedzenia dla nich samych. Wobec tego zaczęli wypuszczać tych jeńców do dżungli, aby sami troszczyli się o swoje wyżywienie. Littlefield otrzymał zadanie powrotu z wodzem na półwysep Ptasia Głowa i sprawdzenie tej informacji. Jeśli by tak było to tubylcy mieli rozpuścć wieści po całym terenie i sporwadzić na wyspę Rumberpon tylu jeńców, ilu by zdołali. Dwudziestego dziewiątego sierpnia Littlefield wraz ze swoimi ludźmi oraz z wodzem i sierżantem Hermanem S. Chanleyem z zespołu Thompsona wsiedli na kuter torpedowy i popłynęli do Rumberpon. Zwiadowców uraczono świeżymi owocami i gorącą kawą i podejmowano z wielkimi honorami. Następnego dnia Littlefield kazał swoim ludziom przeprowadzić działania rozpoznawcze na wyspie, co nie zajęło wiele czasu, bo była mała. Nie znaleziono żadnego Japończyka, wobec tego Littlefield ustalił z wodzem, że tubylcy przywiozą jeńców na Rumberpon. Littlefield wyjaśnił mu, że wrócą tu za dwa tygodnie, aby zabrać jeńców, po czym zaprowadził swój zespół na plażę, gdzie ukryli pontony, i napełniwszy je gazem, popłynęli na spotkanie z kutrem torpedowym. Wieść szybko rozniosła się wśród rdzennych mieszkańców półwyspu Ptasia Głowa i wkrótce ich czółna zaczęły co dzień przywozić na Rumberpon po czterech-pięciu jeńców. Piętnastego września wrócił Littlefield ze swoim zespołem, ale tym razem zabrał też worki z ryżem, zarówno dla tubylców, jak i do nakarmienia głodnych ekswięźniów.

Wyspa Rumberpon. Fotografia 39. Wyspa Rumberpon. Jej położenie wśród innych wysp wskazuje fotografia nr 29.

W ciągu następnych dwóch dni przyjechało jeszcze więcej więźniów, a to, co zobaczył Littlefield, było wstrząsające: wycieńczeni mężczyźni o zapadniętych policzkach i oczach, w podartych ubraniach i tak słabi, że niektórzy nie mogli wyjść z łódki o własnych siłach. Jeńcy nie posiadali się z radości, widząc Amerykanów, i witali ich z takim entuzjazmem, na jaki tylko było ich stać. Littlefield zapamiętał jednego mężczyznę, niemal szkielet człowieka, któremu trzeba było pomóc stanąć, a i potem podtrzymywać go z obu stron, ale który na widok porucznika wyprostował się i zasalutował. To wspomnienie pozostało Littlefieldowi w pamięci do końca życia. Amerykanie zostali w wiosce przez cztery dni.
Zwiadowcy uratowali od niechybnej śmierci w dżungli około czterdziestu mężczyzn. Później jeszcze więcej kutrów wróciło do Rumberpon, aby zabrać kolejne partie chorych, oswobodzonych przez Japończyków jeńców. Littlefield nie wiedział, ilu w sumie udało się uratować, ale on wraz z zespołem wypełnili misję miłosierdzia.

Strona: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12