Zwiadowcy Alamo - najlepsza jednostka wywiadowcza na Pacyfiku

Pod koniec czerwca MacArthur był gotów do następnego kroku. Tym razem chodziło o wyspę Numfoor, wysuniętą najdalej na zachód ze wszystkich Wysp Schoutena, która, podobnie jak położona sto dwadzieścia kilometrów na wschód wyspa Biak, znajdowała się na krańcu zatoki Geelvink.
Owalna w kształcie wyspa Numfoor, nosząca teraz zakodowaną nazwę "Tabletennis", miała dwadzieścia dwa kilometry długości i trzynaście kilometrów szerokości, a znajdowały się na niej trzy lotniska: Namber nad zatoką Roemboi, Kamiri w zachodniej części i na północy niedokończone jeszcze lotnisko Kornasoren.
Większość wybrzeża tej wyspy, szczególnie od strony zachodniej, stanowią porośnięte mangrowcami trzęsawiska. Na tych gęsto zarośniętych mokradłach również kryje się kilka małych wysepek, utrudniających dostęp do największego zbiornika wody pitnej na Numfoor, położonej na północnym wschodzie zatoki Broe. Pięć tysięcy ludzi, którzy w czasie wojny zamieszkiwali tę wyspę, skupiło się przeważnie wzdłuż południowego i północnego wybrzeża. Na wyspie mieściły się kwatery główne oddziału obrony wyspy Numfoor z 219. pułku piechoty 35. Dywizji wraz z doborowymi oddziałami i personelem technicznym. W skład tych ostatnich wchodziło sześciuset mieszkańców Formozy i dwa tysiące Jawajczyków traktowanych jako siła niewolnicza. Wojska pod dowództwem pułkownika Shimizu Suesady liczyły około dwóch tysięcy, aczkolwiek zdaniem wywiadu MacArthura było tam trzy tysiące dwustu japońskich żołnierzy.
Datę desantu wyznaczono na 2 lipca na Żółtej Plaży, pasie szerokości około siedmiuset trzydziestu metrów, zaraz na zachód od lotniska Kamiri. Dwa zespoły Zwiadowców Alamo pod dowództwem Johna McGowena i Woodrowa Hobbsa wysłano wcześniej, przed siłą uderzeniową. Cyclone Task Force miała wyruszyć z Wakde-Sarmi nocą z 29 na 30 czerwca.

Rozmieszczenie trzech japońskich lotnisk na Numfoor. Fotografia 29. Rozmieszczenie trzech japońskich lotnisk na Numfoor.

Dwaj Teksańczycy - McGowen pochodził z Amarillo, a Hobbs z Fort Worth - i ich ludzie siedzieli od 21 do 23 czerwca na plaży, licząc Japończyków, sprawdzając ich możliwości obronne i morale, które, sądząc po zaniedbanym wyglądzie oraz po tym, że wielu z nich było nieuzbrojonych, ocenili jako niskie. Dostrzegli trzy czołgi, chyba Typ 1, uzbrojone w działa 47 milimetrów i po dwa karabiny maszynowe 7,7 milimetra.
Zadanie zwiadowców polegało także na zbadaniu Żółtej Plaży. Było to dość piaszczyste zbocze w odległości dwunastu-osiemnastu metrów od linii wody kończące się lasem. Ciemną nocą zwiadowcy przez dwie godziny brodzili po szyję w wodzie wzdłuż brzegu i starali się znaleźć przejście wśród rafy koralowej.
W końcu zauważyli ich Japończycy, ale Amerykanie byli szybsi. Dopadli do swoich pontonów i odpłynęli do kutra torpedowego, tak że udało się uniknąć wymiany ognia. Przynajmniej na lądzie. Na morzu kuter musiał uciekać przed myśliwcem, który wystartował z lotniska Kamiri. Nikt nie zginął, a kuter został tylko trochę uszkodzony.
Informacje zebrane przez zwiadowców miały duże znaczenie dla planowanej inwazji, chociaż te dotyczące liczebności Japończyków okazały się bardzo przesadzone: siły wroga oceniono na blisko pięć tysięcy ludzi.

Trzy dni po inwazji, 5 lipca, Hobbs wraz z dwoma ludźmi ze swojego zespołu wypłynęli kutrem torpedowym z wyspy Woendi na maleńką wysepkę Japen, niedaleko Numfoor. W wiosce Ansoes szybko rozbili obóz i wzięli do niewoli dostarczającego Japończykom informacji kapitana szkunera kursującego między wysepkami. Szkuner został ostrzelany przez amerykańskie samoloty, a kapitana schwytała miejscowa ludność i teraz przekazała go zwiadowcom. Hobbs zabrał więźnia. Gdy zwiadowcy wracali pontonem do kutra torpedowego, jego radar namierzył coś, co wydawało się nieprzyjacielską barką. Po kilku pełnych napięcia chwilach okazało się, że ta barka to w rzeczywistości fragment lądu.

Wyspy w rejonie Numfoor. Fotografia 29. Wyspy w rejonie Numfoor.

Niedługo po powrocie Hobbs wraz z sierżantem sztabowym Leonardem Scottem, sierżantem Raymondem Watsonem (australijskim oficerem, który ukończył ASTC), Holendrem porucznikiem Louisem Rapmundem oraz miejscowym przewodnikiem wyruszyli z nową misją. Po pierwsze mieli monitorować ruch japońskich barek desantowych w porcie Seroei, na południowym brzegu wyspy Japen. Płynąc pontonem do portu, zwiadowcy dostrzegli tylko jedną, bardzo zniszczoną barkę leżącą na brzegu.
Płynąc dalej na pobliską wyspę Naoe, schwytali tubylca, oskarżonego o szpiegostwo na rzecz Japończyków. Misja zwiadowców dobiegła końca następnego dnia na wyspie Koeroedoe leżącej między Yapen i zachodnim krańcem Nowej Gwinei. Tam wypatrzyli japońskie bunkry na wybrzeżu i w górach oraz nanieśli na mapę umocnienia na plaży i w porcie Manokwari.
Pomimo że wojska amerykańskie parły naprzód, siły wroga i to zarówno te przed nimi, jak i te, które MacArthur ominął, atakując wybrzeże Nowej Gwinei, wciąż otrzymywały posiłki, barki desantowe przywoziły coraz to nowych żołnierzy. Z obawy przed amerykańskimi nalotami płynęły one głównie nocą, przeczekując dzień w ukryciu. I właśnie namierzenie tych kryjówek powierzono Zwiadowcom Alamo.

Patrol Sumnera: zatoka Geelvink, holenderska Nowa Gwinea, 21-22 lipca 1944.
Zespół porucznika Roberta "Rudzielca" Sumnera nie dostawał żadnego zadania, dopóki nie ukończył szkolenia w ASTC w Mange Point nieopodal Finschhafen, co nastąpiło 22 czerwca. Dnia 10 lipca otrzymał rozkaz stawienia się w bazie kutrów torpedowych, czyli na wyspie Woendi. Otrzymał pierwsze zadanie.

Rejon zatoki Geelvink z zaznaczoną wyspą Woendi i przylądkiem Oransbari. Fotografia 30. Rejon zatoki Geelvink z zaznaczoną wyspą Woendi i przylądkiem Oransbari.

Osiemnastego lipca przed świtem zespół Sumnera wsiadł na półciężarówkę, która błyskawicznie zawiozła go na lotnisko koło Finschhafen. Na pokladzie transportowego C-47 skierowali się na wschód. Lecieli niemal tysiąc kilometrów najpierw nad cieśniną Vitiaz, a potem nad otwartym oceanem ku leżącej u ujścia zatoki Geelvink wyspie Biak. Około dziesiątej trzydzieści rano transportowiec wylądował na lotnisku Borokore, jednym z trzech, jakie znajdowały się w południowej części wyspy Biak, graniczącej z cieśniną Yapen. Po opuszczeniu samolotu zwiadowcom kazano siedzieć w namiocie, a niedaleko stamtąd bateria dział 105 milimetrów ostrzeliwała nieprzyjacielskie pozycje w głębi wyspy. Dwudziestego lipca Sumner ze swoimi ludźmi wsiadł na kuter torpedowy, który po trzech godzinach dowiózł ich do dowództwa 6. Armii, na wyspę Woendi (na południowy zachód od Biak), gdzie był również port macierzysty kutrów. PT z zespołem Sumnera stanął przy jednym z długich pomostów wyrastających w morze od piaszczystego brzegu plaży. Na ich powitanie wyszedł John McGowen, postać już niemal legendarna - to on i jego zespół w lutym wyruszyli jako pierwsi Zwiadowcy Alamo wypełnić powierzone im zadanie. Wszyscy udali się do swoich tymczasowych kwater. John McGowen był dla nich punktem kontaktowym, który pomógł im się zakwaterować i spotkać z oficerem operacyjnym 21. eskadry kutrów torpedowych. Dowodził nią komandor porucznik Selman S. Bowling. W jej skład wchodziło pięć kutrów: PT-128, PT-131, PT-132 , PT-320 i PT-321. Wszystkie one miały dwadzieścia cztery metry długości i były produkcji Elco Naval Division z Electric Boat Company.
Na wieczorną odprawę stawili się oprócz Bowlinga zwiadowcy, kapitanowie trzech kutrów oraz oficer operacyjny. W pokoju rzucała się w oczy przypięta do korkowej tablicy mapa Nowej Gwinei, a przede wszystkim jej wschodniego wybrzeża. Oficer operacyjny poinformował o sporej ilości japońskich barek w pobliżu przylądka Oransbari, na południe od wioski Manokwari. Kontynuował: "Według nas zawijają gdzieś w pobliżu tej wioski, być może mają tu punkt uzupełniania paliwa albo zabierają i przewożą zaopatrzenie i amunicję z zachodniej części Nowej Gwinei do swojego garnizonu, który wciąż stacjonuje na wybrzeżu nieco dalej na wschodzie. W zielonej gęstwinie nasze samoloty nie dają rady niczego wypatrzeć, a kutry też nie mogą podpłynąć zbyt blisko. I właśnie dlatego wy, zwiadowcy, jesteście tu potrzebni. Dziś jest noc bezksiężycowa; o dwudziestej trzeciej przewieziemy was na pewną odległość od brzegu. Postaracie się rozpracować teren i sprawdzić, gdzie Japończycy mają swoją bazę zaopatrzeniową, o ile rzeczywiście ją mają. Jeśli ją zlokalizujecie, naniesiecie na mapę, a nasze chłopaki już się do niej dobiorą. Zabierzemy was dwadzieścia cztery godziny później, a jeżeli z jakichś powodów się nie stawicie, to będziemy na was czekać o dwudziestej trzeciej trzydzieści przez dwie kolejne noce. Będziemy się porozumiewać za pośrednictwem radia SCR-300. Waszym punktem kontaktowym jest porucznik McGowen."
Do akcji zyznaczone zostały trzy kutry: PT: 128, 131 i 132. Dwa z nich PT-128 i PT-131 miały pływać poz linią horyzontu i w przypadku kłopotów zapewnić wparcie ogniowe. Grupa zwiadowców miała dotrzeć do celu na pokładzie PT-132.
Operacja rozpoczęła się dwie godziny po odprawie. Przez cieśninę łączącą zatokę Geelvink z oceanem przepłynęli samotnie. W ciemną, bezksiężycową noc, w atramentowej czerni oceanu niemal nie dało się określić, w którym miejscu kończy się zatoka, a zaczyna Pacyfik. Trzy kutry torpedowe z warkotem silników przecinały noc. PT-132, zwany przez załogę "Sea Bat", płynął obok PT-128 "Tug Boat Annie", a PT-131 "Tarfu", był na sterburcie. W skład zespołu, oprócz Sumnera, weszli: Coleman, Renhols, Blaise, starszy szeregowy Paul B. Jones, kapral Robert T. Schermerhorn i starszy szeregowy Harry D. Weiland, wraz z porucznikiem Henrym Swartem z armii Holenderskich Indii Wschodnich, pełniącym tu rolę tłumacza.

Przylądek Oransbari. Miesjce operacji zwiadowczej grupy porucznika Roberta Sumnera. Fotografia 31. Przylądek Oransbari. Miesjce operacji zwiadowczej grupy porucznika Roberta Sumnera. Żółty okrąg wskazuje położenie japońskiej bazy zaopatrzeniowej. Pomarańczowe koło to rejon lądowania, a punkty - przybliżoną trasę patrolu.

Mniej więcej o dwudziestej drugiej trzydzieści, siedem i pół kilometra od wybrzeży półwyspu Ptasia Głowa (Yogelkop), Paul H. Jones, dowódca "Sea Bat", który dowodził tą składającą się z trzech kutrów torpedowych flotyllą, włączył tłumiki kierujące spaliny do wody, a tym samym wyciszające, na ile się tylko dało, silniki Packarda. "Tug Boat Annie" i "Tarfu" pozostały w tyle, a PT-132, kierując się radarem oraz kształtami lądu, o ile tylko dało się cokolwiek dostrzec w panujących ciemnościach, zbliżył się do brzegu. Patrol Sumnera, wszyscy z pomalowanymi twarzami i z naszykowanym sprzętem, przygotowali ponton. Pół godziny później "Sea Bat" stanął dziewięćset metrów od brzegu. Przez burtę przerzucono ponton. Dwóch marynarzy trzymało cumy, aby ponton nie odpłynął, zwiadowcy wsiedli do niego, z tyłu usiadł Sumner z kompasem, po czym odpłynęli.
Zwiadowcy wyskoczyli z pontonu i wciągnęli go na plażę, a potem jeszcze ze trzydzieści metrów, aż do linii drzew, i dopiero tam padli na ziemię i w absolutnej ciszy przez dobry kwadrans czekali, czy nie usłyszą bądź nie ujrzą czegoś, co świadczyłoby, że zostali zauważeni. Potem Sumner delikatnie uderzył w metal swojego M1A1 , co znaczyło, że jest czysto, i zwiadowcy wypuścili powietrze z pontonu.
Tymczasem PT-132 cicho odpłynął i dołączył do dwóch pozostałych. Stały sobie teraz daleko, niewidzialne z brzegu, ale gotowe w razie potrzeby. Zasięg radia na wodzie wynosił osiemdziesiąt kilometrów, a więc wezwanie kutra nie powinno stanowić problemu, tym bardziej że radio McGowena miało być cały czas włączone. Tymczasem zwiadowcy zakopali ponton i radio w miękkim piasku w zagajniku. Sumner i Swart stali na czatach. Teraz Sumner dał ręką znać, by szli za nim, i skierował się w głąb lądu. Mniej więcej pięćdziesiąt metrów szli przez rzadką dżunglę, aż dotarli do uczęszczanego szlaku, biegnącego równolegle do brzegu. Idąc obok niego, doszli do niewielkiej polany, gdzie Sumner kazał się zatrzymać na odpoczynek.
Około godziny piątej rano zwiadowcy ruszyli w dalszą drogę. Podczas marszu utowrzyli kółko o średnicy około ośmiu metrów. Sumner był w środku, kontrolując ruchy innych. A oni mieli iść, pochyleni, wyłapując oczami i uszami najmniejszy hałas czy poruszenie. Po piętnastu minutach Sumner uderzył w swój karabin, i wskazał na lewo. Na ten sygnał całe koło skręciło w lewo i znów się zatrzymało. Kolejnych piętnaście minut i znów to samo. Ostatni taki zwrot sprawił, że znaleźli się po stronie szlaku od strony morza.
Sumner spojrzał na mapę. Około pięćdziesięciu metrów na północ powinno znajdować się ujście rzeki wpadającej w tym miejscu do morza. Byli niedaleko. Studiując mapę, Sumner usłyszał dobiegający od wody warkot silnika.
Znowu dwa uderzenia w kolbę karabinu i cały zespół zebrał się wokół Sumnera. Dowódca kazał wszystkim iść za sobą. Jak najciszej skierowali się w stronę, skąd dobiegał warkot. Brzegi rzeki, a właściwie błotnistej, brązowej wstęgi wolno płynącej wody, po obu stronach porastały gęste, wysokie trawy. Leżąc w trawie, zwiadowcy zobaczyli japońską barkę płynącą w stronę morza. Sumner nie rozumiał, dlaczego barka wyruszała rankiem - zaczynało już świtać; zazwyczaj pływały nocą. Z niepokojem przyglądał się długiej na dziesięć metrów barce, na której pokładzie widać było dwa lekkie karabiny maszynowe. Przepływała obok nich z prędkością szesnastu kilometrów na godzinę. Dotarłszy do morza, barka skręciła i skierowała się na południe. Sumner poprowadził swoich ludzi na brzeg, aby obserwować kurs barki, dopóki nie zniknęła im z oczu. Jednak nie byli w stanie powiedzieć, co przewoziła, dostawy czy ludzi.

Przylądek Oransbari. Miesjce operacji zwiadowczej grupy porucznika Roberta Sumnera. Fotografia 32. Rejon rzeki wzdłuż której położona była japońska baza zaopatrzeniowa. Barki transportowe cumowały pomiędzy wieloma małymi wysepkami widocznymi w dolnej prawej części zdjęcia, na końcu szerokiego koryta rzeki przypominającego bardziej niewielką zatoczkę.

Sumner wraz ze swoimi ludźmi wrócił nad rzekę. Usiedli i starali się podsumować wszystko, co zaobserwowali. Tutaj też, w zaroślach, zjedli śniadanie, to znaczy dwunastogramowy batonik, który popili wodą. Nadal zachowywali się bardzo cicho, z uwagą obserwując otoczenie. Jedząc batonik, Sumner dokonał pewnego spostrzeżenia: otóż niecałe dziewięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym rzeka wpadała do oceanu, znajdowało się na niej kilka wysepek. Widać było wielkie drzewa, których gałęzie zwieszały się nad wodą, a pod nimi stały dwie japońskie barki. Co prawda nikogo nie było widać, ale wyczuli niesiony przez poranną bryzę znajomy zapach ogniska i gotowanego jedzenia. Szykowano śniadanie. Dobiegające głosy świadczyły, że musi być tam zacumowanych więcej barek.
Zwiadowcy obserwowali teren jeszcze przez dobre pół godziny, a Sumner robił notatki. Potem wstał i dał znak, by podążali za nim. Teraz szli równolegle do brzegu morza, trzymając się jednak z dziewięć metrów od linii plaży.
Przeszli około czterystu metrów, gdy na plaży natknęli się na ruiny ośmiu domostw tubylców. Sumner dał im znak, by się rozproszyli i trzymając broń w pogotowiu, zakradli się do wioski. Chaty, z których trzy stały bezpośrednio na ziemi, a pięć na palach, były puste, ale znalezione puszki po żywności, niedopałki papierosów oraz gwoździe świadczyły, że jeszcze niedawno okupant tu był. Japończycy mieli w tym miejscu punkt obserwacyjny.
Po chwili z oddali padły strzały z karabinu maszynowego, trzy pociski, każdy wystrzelony z innego miejsca. Amerykanie błyskawicznie pochowali się dokoła chat. Strzały padła w odległości około 100 metrów. Nie udało się wypatrzeć wroga, nikt też nie pojawił się w ich okolicy, więc po kwadransie oddział ruszył dalej.
Po chwili ścieżką od strony północnej, a więc z tyłu zespołu, szła piątka tubylców: dwóch mężczyzn, kobieta i dwoje dzieci. Na znak Sumnera zwiadowcy wyszli z krzaków i otoczyli ich. Sumner wyobrażał sobie, jak bardzo przybysze musieli się przestraszyć, gdy nagle pojawiło się dokoła nich siedmiu uzbrojonych po zęby białych z pomalowanymi twarzami.
Zwiadowcy zaprowadzili tubylców w głąb dżungli. Swart przemówił do nich po malajsku, a więc w języku używanym przez większość tubylców Holenderskiej Nowej Gwinei. Najpierw uspokoił ich, wskazując na znaczek Holenderskich Indii Wschodnich na swojej czapce oraz na litery na naszywce na rękawie, które większość dorosłych mieszkańców Nowej Gwinei znała sprzed wojny. Następnie Swart zaczął wypytywać tubylców o Japończyków, a Sumner nawet co nieco z tego rozumiał, bo trochę znał malajski.
Swart otworzył paczkę z racją żywnościową i dał kobiecie i dzieciom po lizaku. Otworzył też paczkę cukierków. Mężczyźni poprosili o tytoń, ale Sumner wyjaśnił im w najlepszym na jaki go było stać malajskim, że boi się, iż jakiś przechodzący obok patrol japoński poczuje zapach dymu papierosowego. Tubylcy zapewnili go, że w pobliżu nie ma żadnych Japończyków. Nadal pełen wątpliwości, zwłaszcza że wcześniej słyszał strzały z karabinu maszynowego, Sumner dał mężczyznom kilka papierosów, które ci natychmiast zapalili.
Kiedy tubylcy się rozluźnili, rozwiązały się im języki. Za pośrednictwem Swarta powiedzieli Sumnerowi, że na rzece jest dziesięć- dwanaście barek desantowych i około sześćdziesięciu Japończyków, dowodzi nimi porucznik. Barki służą jako środek transportu i miejsce zakwaterowania. Przewozi się nimi żywność, amunicję oraz posiłki do garnizonów znajdujących się dalej na południe.
W okolicy znajdował się także ogromny zbiornik z benzyną mający mniej więcej sześć metrów średnicy i cztery i pół metra wysokości, jak również wiele baryłek z paliwem i kilka miejsc do cumowania. Japończycy rozkolwaniu byli w kilku rozrzuconych po okolicy domkach.
Tubylcy mówili, że mieszkają w pobliskiej wiosce liczącej około dwudziestu mieszkańców, którzy zaniepokoją się, jeśli nie będą zbyt długo wracać. Sumner dowiedział się, że mężczyźni musieli pracować dla Japończyków, ładując i nosząc amunicję, kopiąc okopy i schrony oraz wykonując inne prace fizyczne. Płacono im miejscową walutą, tytoniem i czasem ryżem.
Po zebraniu wszystkich wiadomości tubylcy odeszli, a zwiadowcy ruszyli nad brzeg rzeki, aby przyjrzeć się lepiej bazie zaopatrzeniowej. Dostrzegli jeszcze kilka barek desantowych. Kilkaset metrów od nich znajdował się wielki zbiornik na paliwo, o którym wspominali tubylcy, niewidoczny z samolotu, gdyż przykrywały go zwisające gałęzie drzew. Sumner nanosił różne rzeczy na mapę, podczas gdy reszta prowadziła obserwację. Nie widzieli japońskich żołnierzy, ale słyszeli ich.
Zaobserwowawszy wszystko, co się dało, chłopcy wycofali się w stronę plaży, z której rano widzieli barkę. Po drodze znaleźli wydłubane z jednego pnia czółno, którym piątka tubylców przeprawiła się na brzeg, co wyjaśniało, dlaczego zaszli Sumnera i jego ludzi od tej strony. W miejscu, w którym stały zburzone chaty, zwiadowcy znowu usiedli i zjedli posiłek składający się z batonów, cukierków i wody.
Noc zapadła nad dżunglą nagle, jak zawsze w tropikach. Zwiadowcy wolno szli naprzód, do punktu, z którego mieli odpłynąć. Sto metrów od miejsca, gdzie ukryli ponton, Sumner postanowił, że muszą się trochę przespać. Usiedli, tworząc duże koło, dwóch miało pełnić straż, a reszta - spać. Ich nerwy były napięte niczym struny zarówno od niebywałego upału, jak i od stresu, toteż odpoczynek bardzo się przydał.
O wpół do jedenastej Sumner obudził swoich ludzi i ostrożnie poszli w stronę plaży. Zatrzymali się nieopodal miejsca, w którym ukryte były ponton i radio, i uklękli. Maksymalnie wyostrzywszy wszystkie zmysły, sprawdzali, czy aby Japończycy nie odkryli ich kryjówki i nie zastawili jakichś pułapek.
Wreszcie Sumner rozkazał wydobyć ponton, a Renhols i Jones mieli uruchomić radio i nawiązać kontakt. Przenieśli je do pobliskiej kępy zarośli, skąd mieli niczym nie zasłonięty widok na ocean, i włączyli radio.
Dokładnie tak jak to było umówione, a więc o jedenastej zero pięć, nawiązali połączenie z kutrem. O jedenastej trzydzieści nadmuchany został ponton i grupa Sumnera wypłynęła w morze. W bezpiecznej odległości nadali sygnał świetlny przy użyciu latraki. Po kilku minutach jakieś sto metrów na prawo od pontonu widać już było PT132.
Zwiadowcy przybili do burty, ale od bezpiecznej strony, a więc tak, aby w razie ostrzelania od strony plaży osłaniał ich kadłub, rzucili liny, ponton zbliżył się do kutra i mężczyźni weszli na jego pokład. Z pomocą załogi "Sea Bat" wciągnęli ponton, a gdy drużyna porządkowała swój sprzęt, Sumner, McGowen i Jones, dowódca jednostki, zeszli do maleńkiej kajuty. Jones zapalił światła sygnalizacyjne, które napełniły pomieszczenie czerwonawym blaskiem, po czym rozwinął mapę nawigacyjną tego regionu. Sumner, wspierając się notatkami wskazał położenie japońskiej bazy zaopatrzeniowej. Jakieś dziewięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym rzeka wpada do morza, rozszerza się i skręca na południe, znajduje się kilka małych wysepek i pod rosnącymi na ich brzegu drzewami schowanych jest chyba z tuzin japońskich barek desantowych. Są też co najmniej dwa zbiorniki na paliwo, a na dodatek około sześćdziesięciu ryżojadów pod dowództwem porucznika. Johns wezwał do siebie pozostałych dwóch dowódców kutrów w celu zaplanowania ataku, który rozpocząć się miał o godzinie 6 rano. O piątej rano zwiadowczy wyszli na pokład kutra, aby przyglądać się zbliżającej się operacji. To miał być wielki show marynarki wojennej, a oni pełnili w nim jedynie rolę widzów.
Trzy kutry, nadal tłumiąc warkot silników wypuszczaniem spalin pod wodę, skierowały się na południe, trzymając się w odległości trzech kilometrów od ciemniejącej w oddali linii wybrzeża. Wszyscy byli na posterunku. Na oświetlonej blaskiem gwiazd wodzie Sumner ledwie rozróżniał pozostałe kutry i migoczący fosforyzującym światłem kilwater PT-132.
Sumner stał wraz z McGowenem przy kokpicie. Widział stąd jasny ekran radaru na niższym pokładzie, obecnie nie obsługiwany przez nikogo, bo pracujący przy nim człowiek był równocześnie bosmanem artylerzystą. Na ekranie radaru wyraźnie widać było ujście rzeki. Jones trzymał przypominający kierownicę samochodu ster na wysokości talii wystający z konsoli. Po prawej ręce stał Muller, oficer wachtowy.
O piątej czterdzieści pięć, przepłynąwszy cztery lub pięć kilometrów na południe od ujścia rzeki, kutry zbliżyły się do brzegu na odległość kilkuset metrów. Wówczas przyspieszyły, aby zbliżyć się na około 100 metrów do pozycji Japończyków. Natychmiast otworzyło ogień zainstalowane na dziobie PT-132 działko kaliber 20 milimetrów, a w ślad za nim cztery karabiny maszynowe kaliber 12,7 mm. Jako ostatnie dołączyło rufowe 40-milimetrowe działko przeciwlotnicze Boforsa. Kakofonia dźwięków rozdarła nocną ciszę. Ciemności rozświetlały kolorowe smugi, pozostawiające płomieniste ślady, gdy szukały celu na lądzie. O drewniany pokład grzechotały mosiężne łuski od pocisków, uderzając o siebie nawzajem i wydając dźwięk niczym diabelskie dzwony.
Kutry prowadziły ostrzał wzdłuż linii brzegowej, aż w końcu pociski z trzeciej łodzi trafiły w zbiornik z paliwem i rozszalała pomarańczowa kula ognia oraz gęsty czarny dym wystrzeliły na kilkadziesiąt metrów w górę, a zaraz potem nastąpił ogłuszający wybuch. Pociski zapalające także zrobiły swoje, przyczyniając się do tego śmiercionośnego pirotechnicznego pokazu. Sumnera zamurowało, wydawało mu się, że płonie cały brzeg.
Tymczasem Jones rozkazał, aby kutry, które już zostawiły za sobą cel ostrzału, zawróciły. Kutry wykonały zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i ponownie rozpoczęły ostrzał. Teraz jednak na brzegu dało się zauważyć migoczące światełko, a potem powietrze przeszył świst. Nieprzyjaciel odpowiedział ogniem, ale na szczęście z broni lekkiej. Karabiny maszynowe na kutrach wycelowały w te świetliste punkty i ogień wroga osłabł. A tymczasem na niebie pojawiło się jeszcze więcej ognistych kul, co czyniło widok iście piekielnym.
Kuter Johnsa skierował się w stronę ujścia rzeki. Za nim podążyły pozostałe jednostki. Zaraz zaatakowały: jeden brzeg, potem drugi, a na koniec małe wysepki. Ogień był wszędzie, na lądzie, i na wodzie, a barki desantowe zostały podziurawione przez silny ostrzał z broni maszynowej.
Japończycy na brzegu starali się odpowiedzieć ogniem i pociski stukały o drewniane kadłuby. Było już całkiem widno i Jones zawrócił swój kuter w stronę pełnego morza. Wypłynąwszy na otwarte morze, dowódcy wyłączyli urządzenia zagłuszające pracę silnika i znowu rozległ się ryk packardów i uderzenia śruby o wodę. Kutry torpedowe płynęły z prędkością czterdziestu węzłów, wzniecając kaskady wody, które przelewały się nad pokładem. W miarę oddalania się brzegu zmniejszał się także ogień nieprzyjacielski. Tylko pociski o większym kalibrze nadal docierały na tę odległość i z sykiem wpadały do wody.
Sumner nie posiadał się z radości, a sądząc po uśmiechniętych twarzach, reszta była w podobnym nastroju. Ich pierwsze zadanie zakończyło się niebywałym sukcesem. Wypatrzyli bazę zaopatrzeniową nieprzyjaciela i przyczynili się do jej unieszkodliwienia, a może nawet do zniszczenia. I żaden z nich nie był ranny.

Strona: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12