Zwiadowcy Alamo - najlepsza jednostka wywiadowcza na Pacyfiku



Bradshaw dotrzymał słowa. Pobudka była o piątej trzydzieści, a po śniadaniu składającym się z jajecznicy, plastrów wołowiny, świeżych owoców takich jak mango, orzechy kokosowe i pomarańcze oraz kawy rozpoczął się dzień wypełniony co do minuty zajęciami. Wszyscy zostali podzieleni na zespoły liczące od sześciu do dziesięciu ludzi plus oficer. Na ogół podział ten obowiązywał już do końca szkolenia albo do momentu wystąpienia zatargów, które w ciągu pierwszych dwóch tygodni dotyczyły nawet czterdziestu procent szkolących się. W miarę upływu czasu można było przenosić się z zespołu do zespołu, a czasem zwiadowcy byli przenoszeni przez dowódców, aby wszyscy mogli się poznać, łącznie z oficerami. Jednym z pierwszych zadań było pobranie wyposażenia: czarnych spodni do pływania, zestawów pierwszej pomocy potrzebnych w dżungli (były tam morfina, tabletki zawierające sulfamidy, mały bandaż, tabletki do oczyszczania wody oraz różne przydatne w tamtych warunkach maści), broni, kompasów, lornetki, maczety, pasa z kaburami na pistolety, poncho, ładownicy, manierki oraz noża. Standardowy ubiór składał się z oliwkowego kombinezonu albo dwuczęściowego kamuflażu, miękkiej czapki oraz butów trzy czwarte nabijanych ćwiekami i jeśli ktoś chciał, to z getrami. Na terenie obozu wymagano noszenia oznaczeń stopni wojskowych, ale w czasie wykonywania misji - nie. Oficerskie insygnia stanowiły ulubiony cel dla kul wroga. Wyposażenie każdego zespołu składało się z dwóch lornetek, dwóch teczek na mapę, dwóch kompasów oraz dwóch manierek na osobę. Każdy zwiadowca miał nóż (maczety nie), Sto sztuk naboi (z czasem uznano, że to zbyt dużo, i zredukowano tę liczbę), cztery flary, dwa radia handie-talkie, ponton plus nabój z dwutlenkiem węgla. Niektórzy bardziej ufali pompkom, więc nosili je przy sobie. Zajęcia rozpoczęły się od sprawdzenia sprawności fizycznej i w tym celu zaprowadzono wszystkich na przystań, gdzie miało miejsce sprawdzenie umiejętności pływackich rekrutów. Zadanie było proste - wskoczyć do wody i utrzymać się jak najdłużej. Woda była głęboka, chyba z sześć metrów, co oznaczało, że nieustannie trzeba było machać rękami i nogami, a ci, którzy się zmęczyli i musieli wyjść na brzeg (lub trzeba ich było wyciągnąć), zostali odesłani do jednostek. Reguły obozowe wymagały przepłynięcia od przystani do pewnego punktu odległego o jakieś trzy czwarte kilometra i z powrotem. Niekiedy zabierano kursantów na przykład półtora kilometra w głąb morza, a tam wrzucano do wody i kazano płynąć. Czasem musieli płynąć, trzymając swój sprzęt - to na wypadek, gdyby ponton się wywrócił, a oni musieli ratować broń. Innym razem płynęli do czekającej na morzu łodzi i stamtąd zabierali sprzęt. Nie wychodząc z wody, musieli włożyć na siebie to co było do włożenia i płynąć do brzegu. Zdarzało się, że wokół czekającej na morzu łodzi były rozciągnięte linki i należało przepłynąć pod nimi. Porucznik „Rudzielec” Sumner wspomina swój pierwszy dzień szkolenia, kiedy jego i jego zespół, w pełnym rynsztunku, wywieziono osiemset metrów w głąb zatoki na pokładzie barki desantowej. "Przy boi oznaczającej tę odległość kazano im skakać do wody i płynąć z powrotem. Zebrałem moich ludzi i skoczyliśmy, jedni zanurkowali, inni nie, no i po dwudziestu minutach byliśmy na plaży, może tylko trochę zmęczeni. Od tego momentu przez sześć tygodni nie spoczęliśmy ani na chwilę", pisał wiele lat potem Sumner.
Intensywność szkolenia była bardzo wysoka, a łatwość wylecenia z ASCT jeszcze większa. Jeden z rekrutów odpadł tylko dlatego, że bardzo głośno chrapał, co było niedopuszczalne w czasie akcji na tyłach wroga.
Jednak największej siły wymagało, a przy tym było najniebezpieczniejszą częścią zajęć w wodzie, nauczenie się obchodzenia z niezgrabnymi pontonami. Poświęcano na to dziesięć godzin tygodniowo; uczono, jak płynąć pontonem wśród niebezpiecznych raf koralowych po nawietrznej stronie zatoczki koło Hollandii. Żeby poznać zasady nawigacji nocą, dwóch ludzi wypływało półtora kilometra w morze, wybierali jakiś punkt na brzegu, ustawiali na niego kompas, a następnie, zakrywając głowy poncho, płynęli do brzegu, kierując się jedynie wskazaniami kompasu. Chodziło o to, aby wylądować jak najbliżej wybranego uprzednio punktu.
Pierwszego dnia szkolenia każdemu zespołowi przydzielono po jednym pontonie z wiosłami. Instruktorzy, porucznicy Beckworth, Frederick A. Sukup, Daily P. Gambill i Henry R. Chalko, uczyli, jak nadmuchać ponton ustami, za pomocą pompki lub naboju z CO2, jak odbić od burty kutra torpedowego lub do niej dopłynąć oraz jak manewrować wśród wysokich fal. Uczono też, jak spuścić powietrze z pontonu i ukryć go na brzegu, a potem wydobyć z ukrycia. Ćwiczono we dnie i w nocy. Te ćwiczenia były czasem niebezpieczne, a niekiedy nawet śmiertelnie niebezpieczne. U brzegu Tami Beach nieopodal Hollandii ponton wywrócił się i dwóch ludzi utonęło (w całej dwuletniej historii działania Zwiadowców Alamo były to jedyne wypadki śmiertelne).

Przyszli zwiadowcy musieli zapoznać się z alfabetem Morse’a oraz obsługą radia. Obowiązywało to każdego, w razie gdyby radiooperator został zabity. Uczono także posługiwania się sygnalizacją świetlną i trzeba było umieć wysłać dziesięć słów na minutę, obsługi radiostsacji (SCR-288), radia SCR-300, które nosiło się na plecach, i SCR-694, którego potem, ze względu na większy zasięg, w miarę rozwoju walk na Filipinach używano częściej, gdy współdziałano z partyzantką filipińską. Ćwiczono również obsługę radiostacji ATR-4 produkcji australijskiej.

Radiostacja SCR-288. Fotografia 8. Radiostacja SCR-288.

Czasem trzeba było porozumiewać się z tubylcami albo z nieprzyjacielem, dlatego też pracownicy administracji Holenderskich Indii Wschodnich uczyli kursantów angielskiego w malezyjskim wydaniu, czyli języka, który wykształcił się na skutek kontaktów handlowych, pełnego miejscowych określeń i zniekształconych słów angielskich. Oczywiście w tak krótkim czasie nie dało się opanować tego języka biegle, ale przynajmniej wiadomo było, jak poprosić o jedzenie, wodę i dowiedzieć się, gdzie znajdują się wojska nieprzyjacielskie. Na Filipinach z kolei posługiwano się językiem tagalog. Należało też znać podstawy japońskiego, przede wszystkim słowa związane z armią, bo można je było usłyszeć, na przykład podsłuchując Japończyków.
Na kursie uczono czytania map, posługiwania się kompasem, poruszania się w nieznanym terenie, wyznaczania długości i szerokości geograficznej, podawania koordynat miejsca zrzutu zapasów lub miejsca przybycia kutrów, rozpoznawania rzek, dolin oraz gór. W celu podniesienia umiejętności wywiadowczych uczono planowania misji, łącznie z tym, jak długo potrwa, ile osób powinno brać w niej udział, ile wziąć żywności i amunicji oraz jaką broń. Uczono też japońskich planów bitwy oraz obchodzenia się z jeńcami, szkicowania zarysu linii brzegowych oraz ukształtowania innych terenów, aby wiadomo było, czy nadają się do przeprowadzenia inwazji, jak również rozpoznawania rodzaju piasku na plaży, fal, raf, szaty roślinnej, źródeł wody pitnej, gleby, dróg i ścieżek.
Uczono także sztuki kamuflażu, a więc jak stosować potrzebny do tego smar oraz błoto, trawę i jak mieszać te składniki.
Przetrwanie w ciężkich warunkach dżungli wymagało poznania podstaw rekonesansu i patrolowania, łącznie z ucieczką i zacieraniem śladów, czego uczył ich australijski porucznik Raymond "Łoś” Watson, odkomenderowany tu przez policję Nowej Gwinei Australijskiej. Nieco wcześniej, będąc głęboko na tyłach wroga, Watson wraz z jeszcze jednym żołnierzem, przeszli przez północną Nową Gwineę, łącznie z terenami, na których nie stanęła jeszcze ludzka stopa, aby prześledzić trasy nieprzyjacielskich przerzutów. Natknęli się na Japończyków i co prawda zdołali uciec, ale stracili broń i żywność. Teraz uczyli przyszłych zwiadowców, jak przeżyć w dżungli.

Instruktor strzelania, Roland Peterson, strzela z pistoletu maszynowego Thompson podczas szkolenia, a dowodzący Zwiadowcami Alamo Frederick Bradshaw (w środku, podparty pod boki) i genrał Innis Swift (po prawej w hełmie) przygląda się. Wyspa Fergusonna, styczeń 1944 roku. Fotografia 9. Instruktor strzelania, Roland Peterson, strzela z pistoletu maszynowego Thompson podczas szkolenia, a dowodzący Zwiadowcami Alamo Frederick Bradshaw (w środku, podparty pod boki) i genrał Innis Swift (po prawej w hełmie) przygląda się. Wyspa Fergusonna, styczeń 1944 roku.

Uczyli ich sztuki przetrwania oraz poruszania się w dżungli, odnajdywania ścieżek, tego, które z robaków i chrząszczy są jadalne i w jaki sposób pozyskiwać wodę z łodyg niektórych roślin.
Doktor Canfield omawiał z nimi zasady przestrzegania higieny, kładąc szczególny nacisk na to, jak ustrzec się zachorowania na malarię i inne choroby. Uczył, że co tydzień, od poniedziałku do czwartku, powinni przyjąć pięć tabletek chinakryny, wieczorem, jedząc kolację. Dał im moskitiery, które należało rozpościerać co wieczór nad łóżkami, a rano zdejmować. Pływać wolno było tylko między siódmą rano a osiemnastą, w godzinach mniejszej aktywności komarów.

Co prawda główne zadanie Zwiadowców Alamo raczej polegało na obserwacji niż na walce, to jednak musieli być na nią przygotowani, dlatego też Krueger żądał, aby mieli najlepszą broń. Jakiej tylko któryś ze zwiadowców zażądał, zaraz dostawał. Najczęściej proszono o karabinki, ale niektórzy zwiadowcy woleli pistolety maszynowe Thompson, a kilku nawet karabiny Ml Garand.
Proszono też o karabinek M1A1 ze składaną kolbą. Co prawda został on zaprojektowany specjalnie dla spadochroniarzy i tylko oni go otrzymywali, jednak jeśli któryś ze Zwiadowców Alamo chciał go mieć, wszystko mogący Stuntz umiał to załatwić. Każdy miał też pistolet Colt kaliber 11,43 mm.
Szkolenie obejmowało posługiwanie się karabinkami Garand, karabinami, Thompsonami, M3 „Grease Gun” i ręcznymi karabinami maszynowymi BAR, czyszczenie broni oraz obchodzenie się z granatami, pistoletami, nożami, pałkami i garotą. Uczono też technik snajperskich, strzelania z tłumikiem i bez tłumika. Jeśli chodzi o granaty, to uczono posługiwania się granatem odłamkowym Mark II, granatem fosforowym M15 oraz granatem zapalającym AN-M14, wywołującym płomień o temperaturze, w której topiła się stal.
Zwiadowców uczono zastawiać sidła i zakładać miny-pułapki, wykorzystywać materiały wybuchowe i ustawiać ładunki burzące, a nawet posługiwać się bronią używaną przez wroga. Trenowali, jak poruszać się przez dżunglę skokami w odstępie kilku lub kilkunastu metrów, niszczyć sieć radiową i unikać min-pułapek, a czasem z zawiązanymi oczyma musieli przedzierać się przez dżunglę i nie dać się schwytać.
Na tym etapie szkolenia wyżsi rangą odgrywali rolę wrogów, strzelali do zwiadowców z ukrycia prawdziwą amunicją i to z tak bliskiej odległości, że kilku zwiadowców zostało lekko rannych.

W czwartym tygodniu kursanci musieli pływać na dystansie do ośmiu kilometrów i przejść pisemny egzamin z tego, czego się nauczyli. Wtedy jednak była już ich tylko połowa w porównaniu z liczbą tych, którzy zaczynali szkolenie. Zwiadowcy służyli też jako materiał, na którym wypróbowywano eksperymentalną broń i pomysły. Sumner wspominał, jak testowano tłumik przeznaczony do karabinka Ml w karabinach Ml903 Springfield i w pistoletach maszynowych M3.
"Karabin kaliber 7,62 mm przeszedł porządne próby i uznaliśmy, że jest zbyt ciężki, a tłumiki w zasadzie do niczego - pisał Sumner. - Byliśmy zbyt dobrymi strzelcami, żeby zbyt często pudłować i nie móc polegać na broni, a z tłumika nie mieć żadnego pożytku. Uznaliśmy, że owszem, na bliską odległość, gdzieś na trzy metry, jest skuteczny, ale jeśli już podeszlibyśmy aż tak blisko, to po co strzelać. W takim wypadku lepiej użyć noża albo maczety".

Zwiadowcy podczas czterdziestokilometrowego marszu przez dżunglę (ćwiczenia). Wyspa Fergussona, luty 1944 roku. Fotografia 10. Zwiadowcy podczas czterdziestokilometrowego marszu przez dżunglę (ćwiczenia). Wyspa Fergussona, luty 1944 roku.

Armia próbowała wprowadzać do arsenału używanego przez zwiadowców średniowieczne rodzaje broni, dlatego testowali kusze wyprodukowane przez Bell Telephone Laboratories. Kusze były dwóch rodzajów: klasyczna kusza dwuręczna oraz kusza jednoręczna typu pistoletowego. Wykonane były z aluminium i ze stali i wystrzeliwały bełty różnych rozmiarów i o różnych ostrzach - niekiedy nawet o zatrutych końcach.
Pierwszy z tych modeli okazałe się nieprzydatny. Można nim było oddać tylko jeden strzał, gdyż głośny szczęk, jaki wydawał mechanizm napinania kuszy, odrazu zdradzał połozenie strzelca. Lepsza już była kusza typu pistoletowego; jej maksymalny zasięg wynosił piętnaście metrów, efektywny zasięg rażenia sześć-dziewięć metrów, a mechanizm naciągania cięciwy działał niemal bezszelestnie. Zespół Billa Littlefielda posłużył się taką kuszą w sierpniu 1944 roku na Nowej Gwinei nieopodal Vanimo - zabito z niej strażnika, a bełt przebił ciało na wylot.
W ostatnich dwóch tygodniach szkolenia ćwiczono w praktyce wszystko, czego się nauczono, i tymi umiejętnościami trzeba się było wykazać w dżungli. Jeden zespół się chował, a drugi musiał go szukać, to znów tubylcy odgrywali rolę Japończyków.
Bradshaw często przekupywał tubylców puszkami z żywnością za znalezienie zespołu zwiadowców. Ci ostatni dowiedziawszy się o tym, zaczęli zakopywać puszki z mięsem, Kiedy tylko tubylcy znajdowali puszki, to dawali sobie spokój z poszukiwaniem kursantów.
Innym znów razem zespoły zwiadowców wysyłano na tyły japońskich, marnie bronionych linii w celu obserwowania ruchu wojsk i dostaw; dzięki temu kursanci wiedzieli, co ich czeka.

Dyplom ukończenia szkolenia w Alamo Scouts Training Center. Fotografia 11. Dyplom ukończenia szkolenia w Alamo Scouts Training Center.

Nawet jednak pomyślne ukończenie szkolenia i otrzymanie dyplomu nie stanowiło gwarancji, że absolwent zostanie przydzielony do któregoś z zespołów Zwiadowców Alamo. Ostateczna selekcja wynikała z aktualnych potrzeb i odbywała się w tajnym głosowaniu, podczas którego zarówno oficerowie, jak i zwiadowcy mieli wskazać, z kim chcieliby pracować i pod czyimi rozkazami. Oficerowie powinni wybrać tych, których najchętniej widzieliby w swoich zespołach. Ci, których nie wybrano, mieli szkolić następnych kandydatów, ale potem wracali do jednostek macierzystych, gdzie ich umiejętności także były bardzo przydatne. Tak więc na jednych dyplomach widniał napis "Przyjęty do Zwiadowców Alamo", a na innych nie.
Niektórzy ze zwiadowców sami postanowili powrócić do swoich jednostek. Na przykład Terry Santos usłyszał, że jego 11. Dywizja Powietrznodesantowa została postawiona w stan pogotowia, i sam poprosił o powrót. Tam dowodził plutonem w czasie działań rozpoznawczych i brał udział w słynnej akcji odbicia jeńców z więzienia Los Banos na Filipinach.

Operacje zwiadowcze.

Patrol McGowena: wyspa Los Negros, 27-28 lutego 1944.
Pułkownik Bradshaw zszedł z pokładu kutra torpedowego w Finschhafen, zanim jeszcze zacumował on przy przystani. Wraz ze swoim zastępcą, kapitanem Homerem A. Williamsem, skierowali się w stronę dżipa, który miał ich zawieźć do kwatery głównej generała Kruegera. To był dzień, na który Bradshaw czekał. Został wezwany ze swojej kwatery na Wyspie Fergussona, ponieważ na jego nowo powołanych Zwiadowców Alamo czekało zadanie do wykonania.
Zaledwie trzy tygodnie temu, 5 lutego, Ośrodek Szkoleniowy Zwiadowców Alamo ukończyło dwudziestu czterech (czyli cztery zespoły) doskonale wyszkolonych żołnierzy i wszyscy wprost nie mogli się doczekać, aby dowieść swoich umiejętności. Dwie z tych grup miały teraz stawić się wraz z Bradshawem na odprawie w Finschhafen, a Bradshaw miał zdecydować, której z nich powierzyć przeprowadzenie rozpoznania. Jednym z zespołów dowodził porucznik John R.C. McGowen, dwudziestopięcioletni Teksańczyk z Amarillo. Tak jak wielu spośród tych, którzy pierwsi ukończyli szkolenie, przyszedł do zwiadowców ze 158. pułku piechoty.
Na czele drugiego zespołu, który towarzyszył Bradshawowi w Finschhafen, stał porucznik William Barnes, dwudziestosześcioletni absolwent University of Tennessee. W latach 1938-1939 był członkiem zajmującej drugie miejsce w kraju szkolnej drużyny futbolowej. Barnes trafił do zwiadowców z 32. Dywizji, gdzie otrzymał specjalne zadanie wyszkolenia plutonu zwiadowców oraz rozpoznania dla 127. pułku.
Powierzone Bradshawowi zadanie było właściwie drugim, jakie otrzymali Zwiadowcy Alamo. Pierwszym było czterodniowe rozpoznanie terenu w okolicy Marakum, dwadzieścia cztery kilometry na wschód od Bogadjim na północnym wybrzeżu Nowej Gwinei, miał go dokonać McGowen, ale odwołano akcję.
Jednak tym razem miało być inaczej. Zwiadowcy powinni przeprowadzić rekonesans na wyspie Los Negros, co stanowiłoby wstęp do planowanego przez MacArthura odebrania nieprzyjacielowi Archipelagu Bismarcka oraz ostatecznego odcięcia wielkiej japońskiej bazy morskiej w Rabaulu na Nowej Brytanii, sześćset trzydzieści kilometrów na południowy wschód.

Położenie wyspy Los Negros. Fotografia 12. Położenie wyspy Los Negros.

Część planu MacArthura dotycząca zajęcia i zneutralizowania zarówno Archipelagu Bismarcka, jak i północnego wybrzeża Holenderskiej Nowej Gwinei aż po rzekę Sepik, zakładała zajęcie przez 6. Armię Kruegera Wysp Admiralicji, leżących na północny wschód od brzegów Nowej Gwinei.
Wcześniej w 1944 roku żołnierze MacArthura odebrali wojskom 18. Cesarskiej Armii Japońskiej pod wodzą generała Hatazo Adachiego kluczowy obszar wzdłuż północnego wybrzeża Nowej Gwinei i Nowej Brytanii, odcinając Japończykom dostęp do Morza Bismarcka.
Nieco bardziej na wschód siły morskie admirała Williama F. Halseya zdążając w górę od strony Wysp Salomona, przepływały w odległości dwustu kilometrów od Rabaulu. Tam startujące z potężnych lotniskowców myśliwce Grumman F6F "Hellcat" i bombowce nurkujące Douglas SBD "Dauntless" podziurawiły japońskie okręty, nękając je serią nieustannych nalotów.
Plany operacji "Brewer", czyli zajęcia przez siły MacArthura Wysp Admiralicji zostały przygotowane do 23 listopada 1943 roku. Datę lądowania wstępnie wyznaczono na 1 kwietnia 1944 roku.

Wyspa Los Negros. Fotografia 13. Wyspa Los Negros.

Odkryte w 1615 roku przez kapitana Williama Schoutena Wyspy Admiralicji należały początkowo do Holandii, ale w 1848 roku, gdy Niemcy, Holandia i Australia podzieliły między sobą Nową Gwineę, przypadły Niemcom. W 1918 roku, po zakończeniu pierwszej wojny światowej i odbiorze Niemcom na mocy traktatu wersalskiego ich terytoriów zamorskich, Wyspy Admiralicji trafiły pod kontrolę Australii i znajdowały się pod nią aż do początku 1942 roku, kiedy zajęli je Japończycy.
W skład Wysp Admiralicji wchodzi sto sześćdziesiąt wysepek, z których najważniejsze są dwie: na zachodzie Manus, a na wschodzie Los Negros. Rozdziela je wąska, płytka cieśnina, po której mogą pływać tylko niewielkie łódki.
Północne wybrzeża tych dwóch wysp stanowi cała seria mniejszych wysepek układających się w literę "U” o postrzępionych brzegach. W środku znajduje się Seeadler Harbor, naturalny port ciągnący się na długość trzydziestu kilometrów, o szerokości dziesięciu kilometrów, jego głębokość dochodzi niekiedy do czterdziestu metrów. Można się do niego dostać tylko przez kanał biegnący między wyspami Ndrilo i Huawei. To jeden z najpiękniejszych portów na Oceanie Spokojnym.
Największą wyspę, Manus, której długość wynosi osiemdziesiąt kilometrów, a szerokość dwadzieścia pięć, przecina postrzępione pasmo górskie, którego maksymalna wysokość to około siedmiuset metrów. Glebę na Manus i Los Negros stanowi czerwonawa glinka, widoczna też w wodach licznych potoków, przecinających równiny wybrzeża pełne porośniętych mangrowcami bagien, podczas gdy wnętrze wyspy pokrywa gęsta dżungla. Cały ten obszar leży w gorącym i wilgotnym klimacie, a częste ulewy zamieniają glinkę w lepką maź, zwaną przez tubylców gumbo. W 1944 roku wyspy te zamieszkiwało około trzynastu tysięcy tubylców, przeważnie Melanezyjczyków i Mikronezyjczyków.

Pierwsze zadanie, jakie wybrano dla Zwiadowców Alamo, polegało na przeprowadzeniu tygodniowego rekonesansu w zachodniej części Manus, przy czym mieli oni popłynąć na pokładzie okrętu podwodnego, a potem dostać się na brzeg łodzią. Ten plan bardzo prędko zastąpiono innym: czterodniowym rozpoznaniem na terenie Marakum, dokąd mieli przybyć na pokładzie kutra torpedowego. Aprobując tę zmianę oraz nową datę, 21 lutego, szef sztabu Kruegera napisał: "To będzie dobry sprawdzian dla zwiadowców, dowodzący ich wartości”.
Trzy dni później, w ostatniej chwili, plany znowu się zmieniły. MacArthur wyznaczył datę rozpoczęcia operacji "Brewer" pięć tygodni wcześniej, na 29 lutego. Powodem tej zmiany były informacje uzyskane od pilotów odbywających rekonesansowe loty nad Los Negros, mówiące, że nie ma tam śladu nieprzyjaciela. I zaraz rozgorzała dyskusja, ilu Japończyków może zamieszkiwać wyspę. Ludzie MacArthura uważali, że cztery tysiące pięćdziesięciu. Żołnierze z 1. Dywizji Kawalerii, których niemal tysiąc miało stanowić pierwszą siłę uderzeniową w czasie planowanej inwazji i dokonać desantu w rejonie Hyane Harbor, szacowali, że cztery tysiące dziewięciuset, wywiad sił powietrznych zaś twierdził, że nie więcej niż trzystu. A teraz zrodziły się przypuszczenia, że nieprzyjaciel całkiem opuścił wyspę.
Krueger, zawsze niebywale ostrożny, nie wierzył, że na Los Negros nie ma już Japończyków. Nie przekonał go też fakt, że amerykańskie bombowce typu Mitchell, usiłując odciągnąć uwagę nieprzyjaciela od samolotów zwiadowczych mających sfotografować teren, nie zostały ostrzelane, choć leciały bardzo nisko, tuż nad wierzchołkami drzew.
W decyzji wyboru jednego z dwóch grup zwiadowców pomógł rzut monetą. Bradshaw rzucił nią i wypadła reszka co oznaczało, że operację przeprowadzi John R.C. McGowen. Oddział Williamsa Barnesa miał być punktem kontaktowym.

Lotnisko Momote. Fotografia 14. Lotnisko Momote.

Operacja zaplanowana została na dwa dni. Oddział McGowena przetransportowany został w pobliże wyspy na pokładzie łodzi latającej PBY "Catalina". Do brzegu, w rejonie plaży w Chapatut Point zwiadowcy mieli dotrzeć pontonem. Równocześnie z lądowaniem zwiadowców oba japońskie lotniska miały być zbombardowane przez bomowce B-25. Miało to odwrócić uwagę Japończyków i ułatwić zwiadowcom infiltrację terenu w rejonie lotniska Motome. Następnego ranka mieli powrócić w miejsce lądowania, z którego mieli zostać zabrani przez "Catalinę". W tym czasie bomowce znowu miały zbombardować pasy startowe. Gdyby wodnosamolot nie był w stanie dotrzeć o wyznaczonym czasie, kolenja akcja podjęcia zwiadowców miała nastapić po 24 godzinach.

W nocy poprzedzającej pierwsze zadanie adrenalina nie pozwoliła im zasnąć. O trzeciej trzydzieści nad ranem ubrani w kamuflaż i z pomalowanymi na czarno twarzami zebrali swój sprzęt i zaczęli wszystko wielokrotnie sprawdzać. McGowen nadzorował przygotowania. Starannie wybrał tych ludzi, jeszcze zanim ukończyli ASTC, pod kątem umiejętności przydatnych w czasie wykonywania przyszłych zadań.
Numerem dwa w tym patrolu był sierżant sztabowy Caesar J. Ramirez, weteran i człowiek o silnych cechach przywódczych, który zdaniem McGowena mógłby go zastąpić, gdyby coś mu się stało w trakcie realizacji zadania. Oprócz Ramireza w skład patrolu wchodzili sierżant Walter A. McDonald, sierżant John A. Roberts, najstarszy z całej grupy, dwudziestodziewięcioletni starszy szeregowy John P. Lagoud oraz szeregowy Paul V. Gomez - wszyscy sprawdzeni w warunkach bojowych. Każdy z nich oprócz broni zabrał dwa ręczne granaty i racje żywnościowe na dwa dni. Jeden ze zwiadowców miał też walkie-talkie o zasięgu około czterdziestu kilometrów.
Zwiadowcy wdrapali się na pokład czekającej na brzegu "Cataliny". Usiedli na podłodze łodzi latającej, oparłszy się plecami o kadłub, i próbowali się zrelaksować. Maszyna ruszyła po wodach zatoki Langemak. Jej dwa tysiącdwustukonne silniki Pratt & Whitney ryczały, gdy samolot, mknąc po powierzchni wody, usiłował rozpędzić się na tyle, żeby poderwać swój ważący dziesięć ton kadłub w górę. Gdy byli już niedaleko Los Negros, rozpętała się straszna burza. Pilot krążył, szukając miejsca do wylądowania, ale morze było zbyt wzburzone. Wiatr uderzał w samolot, który trzeszczał i jęczał. Nagle coś przecieło niebo nad samolotem. Członek załogi samolotu namierzył nieprzyjacielski samolot zwiadowczy, który jak najszybciej chciał wyladować na lotnisko Motome. Pilot "Cataliny" zrezygnował z lądowania w takich warunkach i zawrócił do zatoki Langemak. Tam zwiadowcy, rozczarowani opóźnieniem, już bez pierwszego zapału, spędzili dzień na pokładzie tendra USS "Half Moon".
Lądowanie nastapiło dzień później. "Catalina" wylądowała, ślizgając się po wodzie. Pilot zaczął hamować silnikami, aby zatrzymać maszynę. McGowen stał w otwartych drzwiach, czekając, aż łódź latająca się zatrzyma, ale ta ciągle była w ruchu. Pilot nie zaryzykował zatrzymania samolotu. McGowen wraz ze swoimi luzmi musiał opuścić pokład w ruchu. Wsiadanie do pontonu było ryzykowne, ale się udało - nic ani nikt nie znalazł się za burtą. Ponton odbił od łodzi latającej, pilot ruszył szybciej i samolot z rykiem pomknął po wodzie, po czym uniósł się w górę, a fale zakołysały gumową łodzią. Podczas przybywania do brzego zwiadowcy nie usłyszeli odgłosu wybuchających bomb, które miały zakamuflować ich przybycie. Na niebie panowała złowroga cisza. Upłynęło pół godziny, zanim dobili do brzegu wyspy. Gomez wyskoczył pierwszy i pomógł wciągnąć ponton na plażę. Szybko opuścili plażę, najpierw jednak schowali koło drzewa ponton (spuściwszy z niego powietrze) oraz nabój z dwutlenkiem węgla. Upewniwszy się, że gdy wrócą, potrafią szybko zlokalizować to miejsce, ruszyli w stronę lotniska Momote.

Rejon pierwszej operacji oddziału zwiadowczego. Fotografia 15. Rejon pierwszej operacji oddziału zwiadowczego. Zaznaczone miejsce lądowania grupy McGowena i przybliżona trasa patrolu.

McGowen i jego ludzie nie wiedzieli, że od chwili przybycia ktoś ich obserwował; tym kimś był patrolujący okolicę japoński żołnierz. Szybko pobiegł do swoich zameldować o wylądowaniu Amerykanów, a zdenerwowany dowódca garnizonu na Wyspach Admiralicji pułkownik Yoshio Ezaki rozesłał patrole, by znalazły zwiadowców. Jego następne rozkazy były tylko Amerykanom na rękę. Otóż Ezaki obawiając się, że wylądowanie zwiadowców poprzedza inwazję, zaczął ewakuować armię na zachód, jak najdalej od wschodniego wybrzeża i Hyane Harbour, gdzie, jego zdaniem, nie będzie już potrzebna.
Zważywszy na nierówności terenu wysp Archipelagu Bismarcka, szlak zwiadowców wiódł po względnie płaskim terenie. Jednak w gęstej dżungli musieli posługiwać się kompasem, ponieważ trudno tam było o jakieś charakterystyczne punkty odniesienia. Przez trzy godziny McGowen wraz ze swoimi ludźmi posuwali się przez zieloną gęstwinę, po czym weszli na obszar pokryty, i to na wysokość ponad półtora metra, splątanymi pnączami poprzerzucanymi przez drzewa i gałęzie, łączącymi wszystko niczym gęsta siatka.
Po chwili, w oddali zabrzmiało kilka krótkich i ostrych strzałów z karabinu maszynowego. Zwiadowcy padli na ziemię i nasłuchiwali w kompletnej ciszy; i wtedy do ich uszu dobiegł inny dźwięk - lecących samolotów, a wraz z nim huk zrzucanych bomb i dźwięk karabinów maszynowych z myśliwców. To właśnie był atak lotnictwa, mający odwrócić uwagę Japończyków od lądowania zwiadowców. Posuwając się ciągle według wskazań kompasu, McGowen i jego zespół niemal weszli w labirynt okopów ciągnących się przez kilkaset metrów od północnego zachodu ku południowemu wschodowi i ukrytych pod liśćmi oraz gałęziami. Okopy były szerokie na mniej więcej sześćdziesiąt centymetrów i na tyleż głębokie, a ciemna ziemia świadczyła, że zostały wykopane niedawno. W niektórych miejscach były ślady po stanowiskach karabinów maszynowych. Były też ślady ludzkich stóp, i to mnóstwo, jak również powyrzucane racje żywnościowe.
McGowen prowadził swoich ludzi dokoła okopów, uważając, aby niczego nie naruszyć, gdy nagle usłyszeli w pobliżu krzyk, chyba jakiegoś żołnierza ranionego przez bombę. Zaraz też rozległ się inny głos - jakby ktoś starał się uspokoić rannego. Do uszu zwiadowców dochodziły też zza drzew inne głosy.
Po tym pierwszym krzyku McGowen podniósł rękę do góry, co miało oznaczać "stać" i wszyscy zamarli. Minęło kilka minut, aż McGowen dał znak, by iść dalej. Zastanawiał się, jak daleko mogą znajdować się Japończycy, ale wkrótce się dowiedział: wprost na nich szedł nieprzyjacielski patrol, ponad dwunastu ludzi, znajdowali się nie dalej niż pięć metrów. Ręka McGowena wystrzeliła w górę i wszyscy zamienili się w posągi.
McGowen obserwował patrol, nie mając pojęcia, że szuka on właśnie jego, i bardzo chciał paść na ziemię, ale się bał. Przy tak małej odległości wróg usłyszałby nawet najmniejsze poruszenie. Pot zalewał mu twarz i szczypał w oczy. Japończycy przeszli tak blisko, że McGowen mógł nawet odróżnić insygnia naszyte na ich ciemnobrązowych mundurach. Przeszli, nieświadomi, jak blisko byli od poszukiwanych Amerykanów, i zniknęli w zaroślach.
McGowen poczekał, i to dość długo, aż nieprzyjaciel oddali się na odpowiednią odległość, i dopiero wtedy dał znak, że można iść dalej. Około trzynastej zwiadowcy doszli do szerokiego, bystrego potoku i tu McGowen zrobił małą odprawę.
Pas startowy znajdował się za niewielkim potokiem. Już teraz wiedział on doskonale, że teren roił się od Japończyków więc sprawdzanie czy lotnisko jest ich pełne nie miało większego sensu. Postanowił zakończyć patrol i wracać do punktu ewakuacji. Ich droga znowu wiodła przez dżunglę, ale tym razem szli znaną już sobie ścieżką. Schowani wśród zieleni obserwowali, jak tą samą drogą ciągnęli niemal nieprzerwanie japońscy żołnierze. W chwilach, gdy w tym szeregu następowały jakieś przerwy, amerykańscy zwiadowcy pojedynczo lub po dwóch przechodzili na drugą stronę ścieżki. To nie był szybki marsz, a i tak Ramirez i Gomez gdzieś się zapodzieli. McGowen czekał na nich, aż wreszcie postanowił, że trzeba iść dalej.
O szóstej po południu dotarli na miejsce zbiórki, gdzie wkrótce dołączyli do nich Ramirez i Gomez. Razem ruszyli w kierunku plaży, tam gdzie ukryli sprzęt, mniej więcej pięć metrów od plaży. Nie podeszli tam jednak od razu, na wszelki wypadek trzymali się w bezpiecznej odległości i McGowen zdecydował, że spędzą tu noc. Skoro świt zabrali się do pracy: szybko znaleźli ponton, napełnili go gazem, a McGowen kilkakrotnie próbował skontaktować się z Barnesem. Informacje, jakie zebrali, były zbyt cenne, by czekać z ich przekazaniem, aż się zobaczą, to znaczy gdy przyleci po nich "Catalina". Po wielu trudnościach wreszcie udało mu się połączyć.
Mniej więcej godzinę potem na niebie ukazała się łódź latająca, krążąca coraz to niżej i niżej nad wodą, aż wreszcie wylądowała. Zwiadowcy wsiedli do pontonu i powiosłowali w kierunku samolotu. Wkrótce stało się jasne, że za kokpitem siedzi ten sam pilot, który ich tu przywiózł, bo maszyna zwolniła, ale się nie zatrzymała. Ponton podpłynął do jej boku. Barnes wychylił się i schwycił ponton podskakujący na wodzie wzburzonej przez śmigła samolotu. Reszta zwiadowców zaczęła wspinać się po plecach kolegi jak po moście na pokład "Cataliny". Wirujące śmigło znajdowało się niebezpiecznie blisko, ale czterech mężczyzn dostało się na pokład bezpiecznie. I wtedy nagle samolot obrócił się w prawo i śmigło zmiotło McGowenowi czapkę z głowy, a jego samego wrzuciło we wzburzoną wodę. Roberts, który jeszcze jako ostatni pozostał w pontonie, chwycił McGowena za rękę i nie puścił, aż obydwaj zostali wciągnięci przez Barnesa i pozostałych kolegów na pokład. Właściwie McGowen jeszcze wpełzał po Barnesie do środka "Cataliny", gdy samolot już przyspieszył, aby nabrać odpowiedniej prędkości do wzbicia się w powietrze. Na koniec Barnes, wciąż wychylony na zewnątrz, wypuścił powietrze z pontonu i wyrzucił sflaczały kawał gumy.
Około dziewiątej trzydzieści rano byli z powrotem w zatoce Langemak. Na pokładzie "Half Moon" czekał na nich major Franklin M. Rawolle, jeden z oficerów wywiadu Kruegera. McGowen przekazał mu, że na Los Negros "aż roi się od Japończyków". Rawolle zdając sobie sprawę, jakie znaczenie ma ta informacja, zważywszy na plany inwazji, rozkazał podstawić kuter torpedowy, którym wraz z McGowenem popłynął na spotkanie z generałem Williamem B. Chasem, dowódcą sił mających wylądować na wyspie, który znajdował się na pokładzie niszczyciela zmierzającego w kierunku Los Negros.
Dopłynąwszy do okrętu, McGowen i Rawolle weszli na jego pokład i McGowen zreferował generałowi sytuację. Chase bezzwłocznie zwołał na naradę swoich dowódców oraz oficera łącznikowego marynarki. Rozkazał zwiększyć ostrzał poprzedzający lądowanie, szczególnie w miejscach wskazanych przez zwiadowców.
A tymczasem MacArthur nie uwierzył w relację McGowena i jego ludzi, mówiąc, że to niesprawdzeni nowicjusze, przesadzający z nadmiernej gorliwości. Zupełnie inaczej podszedł do tego Krueger; miał pełne zaufanie do tego, co usłyszał, i przewidywał katastrofę. Dlatego też rozkazał, aby w gotowości do wylądowania na brzegu były dodatkowe oddziały piechoty, w razie gdyby desant rzeczywiście spotkał się z dużymi siłami wroga.
Czterdzieści dziewięć godzin później rozpoczęła się operacja "Brewer". Żołnierze wylądowali na plaży w Hyane Harbor, skąd wcześniej Japończycy, dowiedziawszy się o wylądowaniu wrogiego patrolu, wycofali część swoich sił. Początkowo, zgodnie z przewidywaniami MacArthura, Amerykanie napotkali nikły opór i rzeczywiście wyglądało, że wyspa jest słabo broniona; wszystko potoczyło się tak łatwo, że nawet sam generał złożył krótką wizytę na tym froncie. Jednak Japończycy otrząsnęli się i wkrótce zaczęli skutecznie odpierać ataki Amerykanów - i właśnie wtedy Krueger wysłał posiłki, które przesądziły o tym, że było to zwycięstwo, a nie krwawa, wycieńczająca walka.
W uznaniu dla dokonań McGowena i jego ludzi generał Chase w raporcie sporządzonym już po zakończeniu całej operacji podkreślał wagę informacji dostarczonych przez zwiadowców, które "w następującym potem rozwoju sytuacji dowiodły, że zwiadowcy [...] mieli rację [...], szacując liczebność całego garnizonu na 4000-5000 żołnierzy".

Generał Krueger odznacza Srebrnymi Gwiazdami zespół porucznika McGowena. Fotografia 16. Generał Krueger odznacza Srebrnymi Gwiazdami zespół porucznika McGowena.

Jednak dopiero później okazało się, jak ważne zadanie wypełnił zespół McGowena: w ręce Amerykanów wpadły dokumenty, z których wynikało, że wyspa wydawała się niezamieszkana, ponieważ japońscy żołnierze otrzymali rozkaz nie strzelania do nieprzyjacielskich samolotów, aby nie zdradzić swoich pozycji. Dokumenty te potwierdziły też, że rzeczywiście ludzie McGowena zostali zauważeni, gdy płynęli pontonem do brzegu, i że przez cały czas, gdy znajdowali się na wyspie, Japończycy usilnie starali się ich znaleźć. I wreszcie w papierach tych było odnotowane, że pułkownik Ezaki, bojąc się inwazji w Chapatut Point, gdzie dostrzeżono amerykańskich zwiadowców, wycofał dużą część sił z Hyane Harbor. A tam właśnie mieli wylądować Amerykanie i Australijczycy w czasie inwazji. "Zostaliśmy wyprowadzeni w pole", napisał jakiś japoński oficer w liście, który również wpadł w ręce Amerykanów.
Pomimo dowodów świadczących o dużych siłach wroga, lotnictwo nie przyznało się do błędu, czyli do tak fatalnej oceny liczebności wojsk japońskich na wyspie. Generał George C. Kenney, głównodowodzący Sojuszniczych Sił Powietrznych na południowo-zachodnim Pacyfiku, kwestionował wagę informacji zdobytych przez zwiadowców, mówiąc, że doniesienie o "dwudziestu pięciu żołnierzach wroga dostrzeżonych nocą w lesie" to nie jest żadna wartościowa wiadomość. Jednak Chase i Krueger wiedzieli lepiej, podobnie jak MacArthur, który już nigdy nie podawał w wątpliwość żadnego raportu dostarczonego przez Zwiadowców Alamo.
Po odprawie ludzi McGowena Zwiadowcy Alamo przygotowali listę "wniosków", a jednym z nich był ten, aby już nigdy więcej nie używać łodzi latających jako środka transportu. Te maszyny nie nadawały się do lotów w trudnych warunkach atmosferycznych, a poza tym rzucały się w oczy. Inna propozycja to zastąpienie walkie-talkie radiami SCR-300, co prawda cięższymi, ale mającymi większy zasięg. Tę listę wniosków wysłano do Kruegera, a on 20 marca 1944 roku ją zaaprobował.
Tego samego dnia generał udał się na Wyspę Fergussona, do Ośrodka Treningowego Zwiadowców Alamo. Tu za akcję przeprowadzoną na Los Negros każdego członka patrolu McGowena odznaczył Srebrną Gwiazdą. Powiedział przy tym, jak dumny jest ze "swoich zwiadowców” oraz z ich poświęcenia i stopnia wyszkolenia, dzięki któremu stali się elitą wśród żołnierzy. Krueger miał rację.
W ciągu kolejnych osiemnastu miesięcy Zwiadowcy Alamo wykonali sto osiem zadań. Żaden z nich nie zginął ani nie trafił do niewoli. A co ważniejsze, stosowane przez nich techniki zostały jeszcze rozwinięte i dziś są stosowane przez siły specjalne oraz przez Jednostki Inwigilacji Dalekiego Zasięgu.

Strona: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12