Zwiadowcy Alamo - najlepsza jednostka wywiadowcza na Pacyfiku

Czwartego stycznia 1945 roku o dziesiątej czterdzieści pięć rano z zatoki San Pedro pomiędzy Leyte i Samar wypłynęło 850 okrętów, stanowiących siłę uderzeniową MacArthura. Wśród nich znajdowały się także tendry, na których pokładzie płynęło kilka zespołów Zwiadowców Alamo. Następny dzień był piękny i słoneczny, a cała ta flota dotarła już do cieśniny Surigao, po czym wpłynęła na Morze Mindanao, zmierzając ku Morzu Południowochińskiemu. Ich celem była wyspa Luzon.
Tak naprawdę inwazja na tą wyspę, rozpoczęła się 15 grudnia 1944 roku, gdy ku zaskoczeniu nieprzyjaciela Amerykanie wylądowali na wyspie Mindoro, którą od Luzonu oddziela jedynie szeroki na dwanaście kilometrów korytarz, zwany Veroe Island Passage. Garnizon wroga, składający się z tysiąca żołnierzy oraz z dwustu marynarzy ocalałych z zatopionych okrętów, został szybko wyparty i pozostały jedynie pojedyncze punkty oporu, wyeliminowane kompletnie pod koniec stycznia.

Filipiny. Fotografia 60. Filipiny.

Lądowanie MacArthura na Mindoro zdumiało Yamashitę, który sądził, że Amerykanie zamierzają polegać głównie na lotnictwie startującym z baz budowanych na Leyte. Yamashita nie miał pojęcia, że olbrzymie ulewy opóźniły budowę tych lotnisk i zmusiły MacArthura do zwrócenia uwagi na Mindoro. Yamashita w odpowiedzi rozkazał wzmóc bombardowania z powietrza oraz ataki kamikaze na rozciągnięty na długości ponad sześćdziesięciu kilometrów konwój amerykańskich okrętów i barek desantowych. Co prawda wiele z tych samolotów, pilotowanych przez niedoświadczonych lotników, nie zdołało przebić się przez ścianę ognia z ostrzału przeciwlotniczego, ale jednak kilku się to udało, a skutki tego były tragiczne.
Yamashita był pragmatykiem. Wiedział, że po upadku Leyte nie ma szans na powstrzymanie lądowania Amerykanów na Luzonie i niewielkie szanse na pokonanie ich, gdy już znajdą się na brzegu. Starając się utrzymać na Leyte, stracił połowę swoich okrętów i tysiące ludzi, a teraz jego flota składała się z dwóch ścigaczy okrętów podwodnych, dziewiętnastu łodzi patrolowych, dziesięciu miniaturowych okrętów podwodnych i stu osiemdziesięciu jednoosobowych łodzi kamikaze skoncentrowanych w większości w Zatoce Manilskiej. Co gorsza, z jego floty powietrznej pozostało tylko około dwustu samolotów - reszta została zestrzelona lub zniszczona na ziemi, a w chwili amerykańskiej inwazji ta liczba zmalała do kilkudziesięciu.
Wyspa Luzon ma 544 kilometry długości i 208 kilometrów szerokości (w najszerszym miejscu). Do jej obrony Yamashita przeznaczył sześć dywizji piechoty oraz jedną pancerną, czyli około 275 000 żołnierzy. Jednak wielu jego ludzi nie nadawało się do walki na pierwszej linii, wielu z nich było chorych lub rannych, a większość marnie uzbrojona i wyposażona. Wokół Manili było około 16 000 żołnierzy personelu marynarki, w większości marynarzy z okrętów, które w październiku zostały zatopione w zatoce Leyte, a którymi dowodził admirał Sanji Iwabuchi. Jednak z powodu rywalizacji między admirałem a Yamashitą ten ostatni miał niewiele do powiedzenia w sprawach marynarki wojennej. Nie mogąc zapobiec desantowi Amerykanów, Yamashita zdecydował, że jego żołnierze nie będą bronić plaż, ale rozegrają walkę w głębi wyspy, tak aby Amerykanie musieli okupić krwią każdą piędź ziemi, na której zechcą postawić stopę, i aby jak najdłużej nie pozwolić im na założenie na Luzonie bazy sił powietrznych, z której mogliby zaatakować Japonię. W celu realizacji tych planów podzielił swoje siły na trzy części, nazwane grupą Shobu, Shimbu i Kembu. Pierwsza, główna, składająca się ze 152 000 żołnierzy grupa Shobu została wysłana na północ wyspy, w region górski, z rozkazem związania amerykańskich sił tak długo, jak tylko będzie to możliwe. To także pozwoliłoby Japończykom na sprawowanie kontroli nad jednym z głównych regionów rolniczych wyspy, doliną Cagayan. Yamashita dowodził tą grupą i założył swoją kwaterę główną w miejscowości Baguio, letnim górskim kurorcie położonym na wysokości 1500 metrów.
Drugą grupę, Shimbu, w sile 80 000 żołnierzy, którymi dowodził generał Shizuo Yokoyama, wysłano na południe z zadaniem utrzymania wyżyn na wschód od Manili, a tym samym kontrolowania zaopatrzenia miasta w wodę. Grupa Kembu, dowodzona przez generała Rikichiego Tsukadę, miała utrzymać góry Caraballo i zachodnią stronę doliny AgnoPampanga, gdzie znajdowały się byłe amerykańskie bazy Clark Field i Fort Stotsenburg, jak również przesmyk na południe od półwyspu Bataan. Grupa ta miała utrzymać się tak długo, jak zdoła, po czym wycofać się w góry Zambales i tam walczyć, by zyskać na czasie.
Yamashita stwierdził, że Manili nie da się obronić, toteż nakazał swoim żołnierzom opuścić ją, z wyjątkiem niewielkiego oddziału, który miał bronić szlaków dostaw oraz wysadzić prowadzące do miasta mosty. Z kolei Iwabuchi doszedł do odmiennych wniosków i nakazał swoim 16 000 żołnierzom utrzymać miasto, w którym wkrótce zapanowały śmierć i zniszczenie.

Lądowanie, czyli operacja "Mike I" rozpoczęło się 9 stycznia. Chociaż partyzanci informowali przez radio, że na plaży nie należy spodziewać się oporu Japończyków, to jednak Amerykanie dokonali ostrzału z wielkich dział, który niepotrzebnie zniszczył domy mieszkalne oraz budynki użyteczności publicznej. O dziewiątej trzydzieści rano zeszli na brzeg pierwsi żołnierze (w sumie miało ich być sześćdziesiąt osiem tysięcy) z 6. Armii i przekonali się, że informacje partyzantów się potwierdziły - Japończyków nie było. Następnego dnia wylądowali tam zwiadowcy i założyli obóz nieopodal zdobytego lotniska.
Podobnie jak na Leyte, tak samo i tutaj, na Luzonie powiedziano zwiadowcom, że ich główne zadanie ma polegać na ustanowieniu i utrzymaniu łączności z różnymi ugrupowaniami partyzanckimi. Napływające od nich informacje były często grubo przesadzone - służyły tylko samym partyzantom, na przykład podkreśleniu lub wyeksponowaniu roli któregoś z ich dowódców - a więc wątpliwej wiarygodności. Zwiadowcy założyli także punkty obserwacyjne, aby śledzić drogi i węzły łączności. Uczyli też partyzantów, w jaki sposób zbierać dokładne informacje, czego szukać; przekonywali, że przede wszystkim chodzi o liczebność sił wroga, ich uzbrojenie oraz rodzaj posiadanego wyposażenia.
W terenie zwiadowcy musieli polegać na miejscowej ludności, której często płacili amerykańskimi dolarami lub filipińskimi peso. Jeśli zabrakło banknotów, wypisywali IOU, które 6. Armia honorowała. Niekiedy stosowano też barter, to znaczy w zamian za informację tubylec otrzymywał żywność, ubranie i amunicję.
Zespół pod dowództwem Billa Littlefielda jako pierwszy otrzymał zadanie przeprowadzenia działań rozpoznawczych na Luzonie. Zaplanowano je na dwadzieścia cztery dni, a rozpoczęły się 14 stycznia nieopodal miasta Tarlac koło Manili. Zwiadowcy mieli dokonać rozpoznania terenu na południowy wschód od Tarlac, tam gdzie szosa nr 3 przecina się z szosą nr 13. Przeszli przez amerykańskie linie i zapuścili się daleko na tyły wroga; jak się okazało, byli pierwszymi Amerykanami, oprócz jeńców, których mieszkający tam Filipińczycy zobaczyli po trzech latach. Witali ich kwiatami i śpiewem, w tym także hymnem Stanów Zjednoczonych, co bardzo wzruszyło zwiadowców. Napisali nawet list ku czci przybycia zwiadowców, na którym podpisali się wszyscy: mężczyźni na pierwszej stronie, a kobiety na odwrocie kartki.
Filipińczycy zasypywali zwiadowców żywnością, a szczególnie jajkami. Początkowo bardzo się to Amerykanom podobało, ale wkrótce mieli więcej jajek, niż byli w stanie unieść. Littlefield próbował pić je na surowo, ale po rozbiciu jednego i znalezieniu w środku na wpół uformowanego kurczaczka zaprzestano tych kulinarnych eksperymentów.

Wyspa Luzon. Rejon pomiędzy Tarlac a Manila. Czerwonym okręgiem zaznaczono miejsce działania grupy Billa Littlefielda. Fotografia 61. Wyspa Luzon. Rejon pomiędzy Tarlac a Manila. Czerwonym okręgiem zaznaczono miejsce działania grupy Billa Littlefielda.

Zadanie zespołu Littlefielda obejmowało także skontaktowanie się z liczącą trzy tysiące ludzi grupą partyzancką Marking Guerilla pod dowództwem pułkownika Marcosa V. Agustina i oszacowanie jej przydatności - czy nadaje się do ewentualnego wykorzystania w walce oraz czy można liczyć na jej współpracę z 6. Armią. Littlefield spotkał się z Agustinem, odbył z nim długą rozmowę i był przekonany co do wyszkolenia i zdyscyplinowania tej grupy oraz wiarygodności Agustina jako dowódcy. Przekazał przez radio informację dla dowództwa 6. Armii i wkrótce partyzanci ci walczyli ramię w ramię z żołnierzami 43. Dywizji.

W tym samym czasie, gdy zespół Billa Littlefielda szedł na południe, Bill Nellist został wezwany na odprawę. W górach na wschód od zatoki Lingayen i miasta Santo Thomas Japończycy zbudowali pieczarę oraz sieć tuneli wypełnionych zapasami żywności i broni. Całej tej instalacji broniła niezidentyfikowana liczba haubic kaliber 240 milimetrów zainstalowanych na podwoziach kołowych, dzięki czemu można je było przeciągnąć przez zamaskowane wejście i ukryć w grocie wykutej w zboczu góry, a wówczas amerykańscy piloci nie byli w stanie ich wypatrzyć. Na dodatek haubice te pozwalały Japończykom ostrzeliwać cele położone w różnych miejscach.
Na odprawie, na którą wezwano Nellista, stawiło się siedem osób, a prowadził ją osobiście generał Krueger. Bill otrzymał zadanie zlokalizowania japońskich dział, które uniemożliwiały dalszy ruch drogą "Rosario Road". Japończycy bronili linii ciągnącej się od San Jose na południu aż po Urdanetę.
Nellist wiedział, że zrealizowanie tego zadania będzie twardym orzechem do zgryzienia. Miał prawo odmówić jego wykonania, ale to byłoby wbrew jego naturze. Te japońskie działa należało unieszkodliwić.
Następnego dnia Nellist wsiadł do małego samolotu L-5, aby obejrzeć wszystko z góry, jednak z lotu ptaka dział nie było ani śladu. O wpół do szóstej wieczorem zespół Nellista wsiadł na plaży "White Beach One" na pokład łodzi Higginsa, która popłynęła wzdłuż wybrzeża. W wyznaczonym miejscu zatrzymała się sto metrów od brzegu, gdy jego kil sięgnął piaszczystego dna. Zwiadowcy wysiedli i przeszli do plaży. Woda sięgała im do połowy klatki piersiowej, więc trzymali broń wysoko nad głowami. Łódź zawróciła i odpłynęła.

Rejon zatoki Lingayen, gdzie operował zespół Nellista. Fotografia 62. Rejon zatoki Lingayen, gdzie operował zespół Nellista.

Wkoło panowała cisza, tylko gdzieś daleko słychać było szczekanie psa. I wtedy nagle, gdy zwiadowcy byli jeszcze kawał drogi od brzegu, na niebie ukazał się snop światła. To jeden z okrętów odpalił flarę - zapewne był to umówiony sygnał z amerykańskimi wojskami na lądzie. Wismer był przekonany, że się zsiusiał, chociaż stuprocentowej pewności nie miał, bo przecież spodnie i tak miał mokre. Mężczyźni zamarli, przykucnąwszy jak najniżej; woda sięgała im do połowy policzków. Nellist miał tylko nadzieję, że ta flara nie stanowiła sygnału dla bombowców do rozpoczęcia bombardowania. Kiedy światło zgasło, zwiadowcy ostrożnie poszli dalej.
Haubice znajdowały się w głębi lądu, kilka kilometrów od miejsca, w którym wylądowali, dlatego też gdy tylko wyszli na plażę, Nellist zaczął naglić, aby ruszać dalej. Chciał dotrzeć jak najbliżej celu przed świtem i znaleźć odpowiednie miejsce na założenie punktu dowodzenia. Od razu też natrafili na ścieżkę i Nellist postanowił, że nią pójdą. W końcu, prawie przez przypadek weszli do wioski. W nocnej ciemniści wyłoniły się nagle chaty kryte liśćmi palmowymi, więc Kittleson podniósł rękę do góry i przyklęknął na jedno kolano. Pozostali także przywarli do ziemi. Przez trzydzieści minut siedmiu mężczyzn pozostawało w bezruchu i w kompletnej ciszy, ale od strony chat nie dotarł do nich żaden dźwięk. Zadowoleni, że wioska jest pusta, zwiadowcy przemknęli przez nią niczym duchy. Za wioską ścieżka przechodziła w szerszą, porośniętą chwastami drogę. Nad ranem dotarli do szosy nr 3. Dzień wstawał zachmurzony i zanosiło się na deszcz. Nad szczytami wisiała szara mgiełka. Nellist podzielił grupę na dwie części, które szły po obu stronach szosy. Nie przeszli daleko gdy przed nimi pojawili się Japończycy. Za nimi w niedalekiej osległości znajdowała się mała wioska. Nellist dał znak zespołowi, aby pozostał w miejscu, natomiast Kittlesona wysłał na zwiady. Ten doczołgał się pod osłoną rododendronów do niewielkiego betonowego mostu, przerzuconego przez strużkę wody przechodzącej w strumień. A za tym strumieniem, we wsi, stała japońska ciężarówka. Na brzegu strumienia płonęło niewielkie ognisko, na którym przygotowywano śniadanie. W świetle płomieni Kittleson zobaczył trzech japońskich żołnierzy, którzy paląc i śmiejąc się z żartu opowiadanego przez jednego z nich, parzyli herbatę. Jeden z żołnierzy nalał sobie herbaty do mikroskopijnej filiżanki i wstał, przerzucając broń przez ramię. Jak gdyby był to jakiś sygnał, dwaj pozostali również wstali i poszli po niewielkim wzniesieniu ku mostowi. Na nim się zatrzymali i oparłszy broń o poręcz, kontynuowali rozmowę. po kilkunastu minutach obserwacji Kittleson wrócił, by poinformować, co widział.

Trasa zwiadu zespołu Nellista. Fotografia 63. Trasa zwiadu zespołu Nellista.

Nellist wydał rozkaz zlikwidowania strażników. O ile by się dało należało wziąść jeńca. Mężczyźni szybko przygotowali broń i skoczyli do przodu. Nellist wrzasnął "Jishuf - Poddajcie się!". Dwaj Japończycy chwycili za broń, więc zwiadowcy otworzyli ogień. Jeden z wartowników upadł, a drugi przechylił się przez barierkę mostu i wpadł do strumienia. Ten, który pił herbatę, także chwycił karabin i wycelował w Amerykanów, ale Nellist wpakował w niego kilka pocisków kaliber 7,62 mm ze swojego Garanda, które odrzuciły go do tyłu. Japończyk zaczął pluć krwią i padł martwy na ziemię. Zwiadowcy skierowali się w stronę wioski, aby ją przeszukać. Ku nim wyjechał na zdezelowanym rowerze stary człowiek, a za nim podążał niezdarny bawół i tłum wymachujących rękami mieszkańców, krzyczących "Przyszli Amerykanie". Natychmiast z radością wyręczyli zwiadowców w zadaniu odciągnięcia ciał Japończyków. Wiwaty i okrzyki trwały przez kilka minut, aż wreszcie Nellist ze względów bezpieczeństwa zaczął ich uciszać.

Jeden z tubylców pracował u Japończyków przy obsłudze dział, więc wskazał im rozmieszczenie tuneli. W południe grupa Nellista dotarła do zalesionego grzbietu wzgórza. Przed nimi, w dole, znajdowała się szosa nr 3, po której jechały nieprzyjacielskie czołgi i ciężarówki. Zwiadowcy wypatrywali jakichkolwiek oznak, gdzie mogą się znajdować wielkie haubice, choć doskonale wiedzieli, że nic nie zobaczą, dopóki nie zapadnie noc i wielkie działa nie zaczną strzelać.
Niedługo po nastaniu ciemności, niedaleko od grzbietu wzgórza, może z kilometr od nich, rozległ się huk potężnego działa, a z lufy wydobył się błysk ognia. Zwiadowcy instynktownie pochylili się, gdy nad ich głowami przeleciał niczym pociąg ekspresowy 240 milimetrowy pocisk, aż od impetu rozkołysały się liście i trawa.
Zwiadowcy porównali swoje spostrzeżenia i notatki, ale nie mogli uzgodnić wspólnego wniosku co do lokalizacji działa. Godzinę później znowu wystrzeliło, i tak co godzina. Po kilku wystrzałach zwiadowcy ustalili, gdzie znajduje się haubica, a Nellist kazał to wszystkim zapamiętać. Jednak jemu wydawało się, że działo jest tylko jedno.
Teraz poszli do miasta Caba na wybrzeżu, bo Nellist sądził, że tam uda mu się wynająć łódkę, która zabrałaby ich do linii amerykańskich, ale nie znaleźli żadnej oprócz czółna. Nellist zdecydował, że lepsze już czółno, niż nic, i zwiadowcy popłynęli na południe. Jednak czółno zaczęło nabierać wody i nie było wyjścia, musieli wskoczyć do wody, dopłynąć do brzegu i resztę drogi pokonać pieszo. 158. pułkowa grupa bojowa miała za zadanie utrzymać linię walk w mieście Damortis. Zwiadowcy przekazali jej dowódctwu zebrane informacje, a ono z kolei artylerii 43. Dywizji, informację, gdzie Japończycy ukryli swoje potężne, produkcji niemieckich zakładów Kruppa działa (okazało się, że mieli ich dwa), na które spadł grad pocisków kaliber 105 milimetrów i 155 milimetrów. Obydwa działa zostały zniszczone i droga na Manilę była otwarta.
Ten sukces plus udział w ocaleniu jeńców z przylądka Oransbari na Nowej Gwinei w październiku poprzedniego roku spowodowały, że przygotowując najsłynniejszy rajd, w jakim brali udział Zwiadowcy Alamo, dowództwo przede wszystkim pomyślało o Nelliście.

Cabanatuan: 27 stycznia-1 lutego 1945.
Niedługo po upadku Filipin Japończycy założyli zaledwie kilka kilometrów na wschód od Cabanatuanu wielki obóz dla jeńców wojennych. Trafili tam ci, którzy zdołali przetrwać słynny marsz śmierci z Bataanu. Ten obóz to około dziesięciu hektarów na otwartej równinie. Znajdowało się w nim około siedmiu tysięcy jeńców, ale ta liczba stopniowo topniała - więźniowie zmuszani do niewolniczej pracy umierali wskutek chorób, bądź byli zabijani przez Japończyków, albo też wywożeni do Japonii na roboty przymusowe.
Przez cały czas obóz był bacznie obserwowany przez majora Roberta Laphama, dówdcę partyzantów z prowincji Nueva Ecija, niedaleko od miasta Cabanatuan. W czerwcu 1944 roku powiadomił on generała MacArthura o losie więźniów i prosił, aby kilka okrętów podwodnych przypłynęło i zatrzymało się nieopodal brzegu. W tym czasie on ze swoimi partyzantami spróbowaliby uwolnić te trzy tysiące jeńców, które pozostały jeszcze w obozie. Nawet przedłożył opracowany przez siebie plan ataku, ale MacArthur odmówił. Według niego ludzie w obozie byli zbyt słabi lub chorzy, aby zmuszać ich do marszu przez góry Sierra Madre aż nad zatokę Debut. Złapią ich ponownie i zapewne stracą. Lapham argumentował, że jeśli będzie się zbytnio zwlekać z akcją ratunkową, to wszyscy znajdujący się w Cabanatuanie jeńcy nie zdołają zrobić nawet kroku o własnych siłach. To była pierwsza z próśb Laphama i - podobnie jak wszystkie następne - spotkała się z odmową.
A potem nadeszła smutna wiadomość z obozu dla jeńców wojennych Puerto Princessa na Palawanie, długiej wyspie usytuowanej w zachodniej części morza Sulu. Czternastego grudnia ponad stu pięćdziesięciu więźniów spędzono do baraków pod pretekstem ukrycia się przed amerykańskim nalotem, po czym Japończycy oblali te chaty benzyną i podpalili. Ci z jeńców, którym udało się wyczołgać z chat, zostali zastrzeleni. Jednak kilku zdołało uciec. Przy pomocy przyjaznych Filipińczyków przedostali się przez morze Sulu i opowiedzieli, a wszyscy z przerażeniem słuchali, co się stało na Palawanie.

Położenie miejscowości Cabanatuan i obozu jenieckiego. Fotografia 64. Położenie miejscowości Cabanatuan i obozu jenieckiego zaznaczonego czerwoną kropką.

Amerykanie uważali to za akt niebywałego okrucieństwa, ale Japończycy wykonywali tylko rozkaz i jeńcy, już i tak godni pogardy, gdyż oddali się do niewoli, nie powinni wpaść w ręce rodaków. Lapham wiedział o tym i obawiał się, że więźniów w Cabanatuanie spotka wkrótce ten sam los, zwłaszcza że siły MacArthura były coraz bliżej. Nawet uwielbiający amerykańskie filmy generał Masaharu Homma, "generał poeta" którego prodemokratyczne i prozachodnie sympatie często przysparzały mu kłopotów, nie mógłby zignorować tego rozkazu. Robert Lapham postanowił osobiscie udać się do dowódctwa 6. Armii, aby wywrzeć presję w celu zorganiowania akcji i uratowania jeńców. Dnia 26 grudnia dotarł na miejsce i spotkał się z pułkownikiem Hortonem Whitem, szefem wywiadu 6. Armii.
Generał Krueger również zdawał sobie sprawę, co może się stać w obozie koło Cabanatuanu, i w pełni zgadzał się z White’em zarówno co do ryzyka całej operacji, jak i jej wagi. Wiedział o tym obozie, był poinformowany o wydarzeniach na Palawanie i podzielał obawy Laphama.
Odprawa odbyła się jeszcze tego dnia po południu. Bill Nellist, Jack Dove i Tom Rounsaville weszli do szałasu. White i Lapham siedzieli już przy stole, na którym była rozłożona mapa. Byli też pułkownik Henry Mucci i kapitan Robert Prince z rangersów. White opowiedział Laphamowi o sukcesach odniesionych przez dwie grupy zwiadowców w październiku ubiegłego roku na przylądku Oransbari na Nowej Gwinei, to znaczy o uwolnieniu z rąk Japończyków siedemdziesięciu jeńców i przywiezieniu ich w bezpieczne miejsce. Widać było, że na Laphamie ta historia wywarła wrażenie.
Kiedy już byli gotowi, Nellist, Rounsaville i Dove oraz dwunastu innych zwiadowców wsiedli na dwuipółtonową ciężarówkę, która miała zawieźć ich do Guimby. W czasie drogi słyszeli nad głowami ryk amerykańskich myśliwców; atakowały japońskie pozycje w odległości zaledwie kilku kilometrów.
Ciężarówka zatrzymała się w kępie drzew na obrzeżach miasteczka Guimba, które tak naprawdę było skupiskiem rozrzuconych w nieładzie wzdłuż drogi bambusowych chat krytych blaszanymi dachami. Lapham już na nich czekał. Nellist, Rounsaville i Dove poszli za nim do jego kwatery głównej, gdzie Filipińczycy przygotowali posiłek.
W dalszą podróż wyruszyli o dziewiątej wieczorem. Niebo było rozgwieżdżone i jeszcze dodatkowo oświetlone światłem półksiężyca. Dove pozostał w szałasie jako punkt kontaktowy, choć nie miał radionadajnika - dopiero powinni go przynieść rangersi. Mógł więc porozumiewać się z Nellistem wyłącznie za pośrednictwem łączników, co zresztą było o wiele bezpieczniejsze aniżeli posługiwanie się radiem.
Kittleson i dwaj partyzanci szli pierwsi, a za nimi cała reszta. Musieli przed świtem dojść do Balincarin, co oznaczało ponad czterdziestokilometrowy forsowny marsz, przeważnie przez pola ryżowe, teraz puste i suche jak pieprz, poryte tylko kopytami bawołów, co czyniło ten marsz jeszcze trudniejszym. Przechodzili też przez las bambusowy i przez przestrzenie pokryte wysoką trawą kunai, której używano do krycia dachów. Filipińczycy wierzyli, że pola tych traw są nawiedzane przez duchy.
Dostrzegłszy jakąś wioskę, zwiadowcy obchodzili ją szerokim łukiem, aby uniknąć zainteresowania miejscowej ludności. Jakakolwiek wiadomość o ich obecności dotarłaby do Japończyków i wszystko poszłoby na marne. Kiedy tak szli nocą, jedynym odgłosem, jaki słyszeli, było ujadanie psa gdzieś w oddali. Nellist obawiał się psów, gdyż mogły ich zdradzić swoim szczekaniem. Po przejściu mniej więcej piętnastu kilometrów byli już niedaleko głównej szosy, co poznali nieomylnie po odgłosie, jaki wydają gąsienice czołgów oraz ciężarówki jadące po asfalcie. Akurat w tym miejscu droga przecinała przełęcz, przez którą przerzucony był niewielki, długi może na dziesięć metrów drewniany most. Pod nim przepływał niewielki strumyk. Co jednak najbardziej zdumiało Kittlesona, o wiele bardziej aniżeli ruch, jaki panował na drodze, to fakt, że po obu stronach mostka stały czołgi - jeden z jednej strony, a dwa z drugiej.
Nellist z niewielką grupą przeszedł pod mostem na drugą stronę wąwozu. Tam ukryli się w porastających go wysokich krzakach. Trzy czołgi wciąż stały u wylotów mostu. Gdy sprawdzili, że okolica jest bezpieczna dołaczyli do nich pozostali zwiadowcy i zgodnie z planem dotarli do Balincarinu, biednej wioski składającej się z rozwalających się chat. Powitał ich tutaj przywódca partyzancki Juan Pajota, który natychmiast poinformował Nellista o kolumnie japońskich wojsk ciągnących drogą National Highway z miasta Cabanatuan (sześć i pół kilometra od obozu) oraz o tym, że nad rzeką Cabu, zaledwie niecały kilometr na północny wschód od obozu, są setki japońskich żołnierzy. Po posiłku składającym się z fasoli i ryżu zwiadowcy poszli dalej, w kierunku wioski Platero; musieli przejść przez szeroką acz płytką rzekę Pampanga i stąd po raz pierwszy zobaczyli obóz. Leżąc na brzuchu w trawie, z przerażeniem patrzyli na to, co widzieli.
Odległy od nich jakieś sześćset metrów obóz leżał na otwartym terenie i jedyne, co dostrzegli z miejsca, w którym się znajdowali - a bliżej już nie mogli podejść bez ryzyka, że zostaną zauważeni - to plątanina drutu kolczastego, wieże strażnicze oraz szczyty dachów. Wszędzie dookoła rozciągała się porośnięta trawą równina i pola uprawne; gdzieniegdzie stała jakaś bambusowa chata. Przejeżdżający drogą konwój wzbijał pod samo niebo tumany kurzu. Daleko wznosił się na wysokość tysiąca dwustu metrów wulkaniczny stożek góry Arayat.

Dwadzieścia cztery godziny po zwiadowcach wyruszyła kolumna rangersów pod dowództwem pułkownika Mucciego. W skład kolumny wchodziło 121 rangersów, w tym 107 z kompanii Charlie pod dowództwem Prince’a oraz pluton z kompanii F. dowodzony przez porucznika Johna P. Murphy’ego. Dwudziestego dziewiątego stycznia, gdy zwiadowcy podchodzili już do obozu, ludzie Mucciego połączyli się w wiosce Lobong na zachód od Balincarinu z partyzantami dowodzonymi przez kapitana Eduarda Josona. Tak więc w sumie Mucci miał (wliczając również partyzantów) pod swoim dowództwem 286 ludzi. I cała ta kolumna, naszpikowana bronią, zdeterminowana, posuwała się naprzód ku Platero, położonemu nieco ponad dwa kilometry od obozu.
Nellist i Rounsaville oraz ich ludzie większość dnia i część nocy spędzili, obserwując obóz. Siedzieli ukryci w wysokiej trawie porastającej brzeg rzeki Pampanga. Niektórzy liczyli Japończyków znajdujących się w obozie nad rzeką Cabu. Po zebraniu tylu informacji, ile tylko się dało, dowódcy zespołów poszli do Platero, gdzie zastali Mucciego, nie mogącego spać ze zdenerwowania. O czwartej nad ranem Nellist i Rounsaville usiedli wraz z Muccim, Dove’em oraz Prince’em i zrelacjonowali, co widzieli i zauważyli.
Pułkoniwk Mucci potrzebował jeszcze dodatkowych informacji jak liczba strażników i wież strażniczych w obozie oraz ich usytuowanie, czy są tam karabiny maszynowe, gdzie są baraki jenieckie, czy są tam czołgi, jak wygląda ogrodzenie obozu, z czego jest wykonane i czy brama otwiera się do wewnątrz, czy na zewnątrz. Ze względu na spory ruch oddziałów japońskich na drodze, do której przyległy był obóz, akcja została przęłożona na wtorek na dziewiętnastą trzydzieści.
Nellist przyrzekł Mucciemu zebrać wymagane informacje i opuścił Platero. Przez resztę nocy zwiadowcy obserwowali przejeżdżający obok obozu sznur pojazdów, kierujących się na północ, w stronę Bongabonu. O świcie, tak jak przewidywał Nellist, ten ruch zamarł. Zwiadowcy nie zauważyli też nic, co wskazywałoby na to, że Japończycy chcą zabić jeńców, ale według Nellista, biorąc pod uwagę, iż było tam tak niewielu strażników, a brama obozu była zamknięta, taki scenariusz wydawał się prawdopodobny.
W celu zebrania dodatkowyhc informacji Nellist z Vaquilar przebrali się za wieśniaków i zajęli pozycje w chacie stojącej w odległości około 200 metrów od obozu. Partyzanci poinformawali okolicznych wieśniaków, aby nie zwracali uwagi na dwóch obcych.
Partyzanci, również przebrani za wieśniaków, chodzili po polu w pobliżu obozu, obserwując wszystko i zapamiętując, aby następnie złożyć raport. Pewien młody partyzant wskoczył na grzbiet bawołu i tak przejechał dokoła obozu, odnotowując w pamięci wszystkie specyficzne cechy terenu oraz japońskie punkty obronne. Tymczasem Vaquilar wyszedł z chaty, poszukał wieśniaków, którzy pracowali na terenie obozu, i wypytał ich szczegółowo o wszystko.

Najbliższa okolica obozu jenieckiego Cabanatuan. Fotografia 65. Najbliższa okolica obozu jenieckiego Cabanatuan. Ciągła niebieska linia wskazuje koryto rzeki Cabu z czasów istnienia obozu. Żółte kropki wskazują marszrutę zwiazowdów Alamo i rangersów. Czerwoan linia to droga łącząca miejscowości Cabanatuan i Santor.

Z własnych obserwacji i z doniesień przekazanych mu przez jego ludzi oraz przez partyzantów Nellist wiedział, że wymiary obozu wynoszą około 750 na 550 metrów. Pośrodku biegła piaszczysta droga, po jej lewej stronie znajdowały się baraki jeńców, a po prawej strażników i oficerów. W dodatkowych barakach na tyłach obozu nocowali zatrzymujący się tu czasem żołnierze. Wszystkie te budowle były wykonane przeważnie z bambusa, a ich dachy - z palmowych liści. Teren obozu ku jego końcowi nieznacznie się obniżał. Główna brama miała wysokość 2.5 metra, była drewniana, dwuskrzydłowa, z drutem kolczastym, zamykana na jedną kłódkę, otwierała się zarówno do środka, jak i na zewnątrz. Cały obóz był otoczony na wysokość trzech metrów trzema rzędami ogrodzenia z kolczastego drutu, miał dwie wieże wartownicze, jedną w północno-wschodnim narożniku, a drugą z tyłu obozu, oraz cztery bunkry, choć wydawało się, że są puste. Nellist nigdzie nie dostrzegł czołgów, które poprzedniego dnia wjechały na teren obozu, ale zobaczył duży blaszany budynek, stojący trzysta metrów od bramy, który mógł służyć za garaż. W południowo-wschodnim narożniku obozu widać było duży cmentarz. Obsadę obozu ocenił na siedemdziesiąt pięć osób plus być może jeszcze stu pięćdziesięciu żołnierzy, którzy zatrzymali się tam na nocleg, choć niewykluczone, że wieczorem opuścili obóz.
Wieczorem, w bambusowej chacie w Platero wszyscy zgromadzili się dokoła małego stołu w celu omówienia planu ataku. Przy świetle oliwnej lampy Mucci rozłożył wykonany przez Nellista szkic obozu i natychmiast zauważył, że największym zagrożeniem dla całej akcji są Japończycy na moście nad rzeką Cabu. Pajota, dowódca lokalnych partyzantów, powiedział, że jego ludzie, aby zatrzymać tam Japończyków i nie dopuścić, aby przekroczyli rzekę, wciągną ich w strzelaninę, podczas gdy Jonson i inna grupa partyzantów zablokują drogę na zachód od obozu, aby uniemożliwić dotarcie posiłków wroga z miasta Cabanatuan.
Następnym problemem było, jak niezauważenie pokonać siedemset metrów pola wokół obozu. Nawet czołgając się, co było konieczne, narażali się na wielkie niebezpieczeństwo, że wartownicy na wieżach coś dostrzegą. Trzeba było w jakiś sposób odciągnąć ich uwagę i Pajota zaproponował (a jego pomysł został natychmiast przekazany przez radio), aby jakiś samolot zaczął latać nisko nad obozem. Już wcześniej Pajota mówił Mucciemu, że amerykańskie samoloty niezmiernie denerwowały Japończyków i zawsze niepodzielnie skupiały na sobie ich uwagę.
W końcu wypracowany został plan ataku. Po dotarciu do obniżenia terenu koło drogi, pluton Murphyego miał zająć miejsce w rejonie tylnej bramy obozu. Plutony Schmidta miały wejść do obozu przez główną bramę, gdy tylko zostanie otwarta. Ludzie O’Connella, już na terenie obozu, mieli zająć się barakami Japończków położonymi na prawo od głównej drogi prowadzącej przez obóz. Pluton Schmidta i Prince'a miały uwolnić jeńców. Za nimi mieli podąrzać zwiadowcy Alamo. Jednosta uzbrojona w bazooki miała błyskawicznie dotrzeć do blaszanego baraku i zniszczyć czołgi, o ile jakieś by tam były. Następnie było należało wyporoawdzić jeńców z obozu w kierunku rzeki Pampanga, gdzie czekały na nich wozy zaprzężone w woły.
Akcję rozpocząć miał Murphy. O godzinie 21:30 oddać miał jeden strzał. Po wyprowadzeniu jeńców Prince miał odpalić czerwoną flarę, co miało oznaczać, że akcja się zakończyła i rozpoczął się odwrót.

Trzydziestego stycznia zaraz po wschodzie słońca rangersi zjedli śniadanie składające się z kawy, jajek i owoców dostarczonych przez mieszkańców wioski Platero. Czekający w pobliżu obozu Zwiadowcy Alamo mieli na śniadanie swoje racje żywnościowe. Nellist i Rounsaville wrócili z Platero i przedstawili swoim ludziom plan akcji oraz na czym ma polegać ich udział, a potem, tak jak i rangersi, usiedli i czekali.
Przez cały dzień zwiadowcy obserwowali obóz, czy czasem nie dzieje się tam coś nadzwyczajnego, ale nic takiego nie miało miejsca.
Kiedy miało się ku zachodowi, do zwiadowców dołączył Prince (Mucci i Dove zostali w Platero) ze swoimi ludźmi, a o zmierzchu przez pole ruszyło, nosem niemal dotykając ziemi, stu dwudziestu jeden rangersów i trzynastu Zwiadowców Alamo. Trawa była wysoka i można się w niej było ukryć, ale im bliżej drogi, tym stawała się krótsza.
Tymczasem samolot jak gdyby czekał na sygnał. Punktualnie o osiemnastej trzydzieści dał się słyszeć z góry ryk silników Northropa P-61 "Black Widów" z 547. nocnej eskadry myśliwców i po chwili maszyna zatoczyła koło nad obozem. Do uszu rangersów i zwiadowców dobiegły okrzyki radości jeńców. Samolot nazywał się "Hard to Get", pilotował go dwudziestosześcioletni Kenneth Schreiber. Oczy wszystkich w obozie, zarówno jeńców, jak i Japończyków, były utkwione w samolot, przy czym ci pierwsi patrzyli na dwusilnikową maszynę z radością, a drudzy z wściekłością; tymczasem samolot przelatywał na obozem, skręcał, zawracał, to schodził niżej, to znów wzlatywał wyżej, a Japończycy nie odrywali wzroku od tych akrobatycznych ewolucji. Prince dał sygnał i pobiegli zgięci wpół. Pilot P-61 widział z góry biegnących rangersów, polatał jeszcze chwilę i znikł na szybko ciemniejącym niebie.
Kiedy rangersi podeszli pod obóz, nagle gdzieś w jego centrum rozległ się dźwięk dzwonu. Atakujący zamarli na swoich miejscach. Spodziewali się, że lada chwila całe pole omiotą światła reflektorów, ale tak się nie stało. Później Prince dowiedział się, że ten dzwon to był pomysł jednego z jeńców, który służył w marynarce, i w ten sposób dawano sygnał zmiany warty.
Najgorsze było ostatnie dwieście metrów. Trawa była tu niska. Co prawda panowała smolista ciemność, ale księżyc miał wzejść lada chwila, wobec tego liczył się czas. Pokonanie pola zajęło godzinę. Gdy ludzie Prince’a dotarli do zagłębienia terenu, panowała już kompletna ciemność i w obozie paliły się światła. Jedynie droga dzieliła jeszcze atakujących od głównej bramy. Widzieli nawet jarzące się punkciki papierosów, które palili wartownicy. Wewnątrz obozu Japończycy, niektórzy ubrani tylko w przepaski na biodra z powodu upału, śmiali się i rozmawiali. Z radia czy też z gramofonu dobiegała wschodnia muzyka. Nawet strażnicy na wieżach wydawali się zrelaksowani.
Dotarłszy do rowu, pluton Murphy’ego skręcił w lewo i szedł wzdłuż boku ogrodzenia obozu, gdy nagle jakiś dźwięk, rzeczywisty czy też wyimaginowany, zwrócił uwagę strażnika, który krzyknął coś i zrobił parę kroków w stronę Amerykanów. Murphy, przeklinając w duchu, wycelował lufę karabinka w stronę strażnika, położył palec na spuście i czekał, wstrzymując oddech. Ta cierpliwość się opłaciła: strażnik najwidoczniej stwierdził, że mu się tylko wydawało albo to jakieś zwierzę przechodziło obok, i zawrócił.

Ludzie Murphy’ego w końcu zajęli ustalone pozycje, ale sam Murphy, zdenerwowany, że to on ma dać sygnał do rozpoczęcia ataku, postanowił zaczekać nieco dłużej aniżeli do dziewiętnastej trzydzieści, aby wszyscy na pewno zdążyli zająć swoje pozycje. Tymczasem pozostali rangersi czekali nieopodal głównej bramy, a nerwy mieli napięte jak postronki, i dziwili się, dlaczego Murphy się spóźnia. I wreszcie około dziewiętnastej czterdzieści, a więc dziesięć minut po umówionym czasie, Murphy wymierzył w żołnierza siedzącego na terenie obozu na ławce i strzelił. W nocnej ciszy salwa z karabinka zagrzmiała tak, że niemal pękały uszy. Trafiony żołnierz podskoczył i padł na ziemię. Strażnik na wieży coś krzyknął, ale salwa rozniosła bambusową ścianę i wartownik spadł prosto na dach baraku.
Rangersi czekający przy głównej bramie, słysząc pierwszy strzał, otworzyli ogień. Strażnik stojący przy budce koło bramy padł martwy. Kittleson i sierżant Ted Richardson z rangersów rzucili się naprzód. Richardson miał za zadanie otworzyć bramę; walnął w nią swoim Thompsonem, ale brama ani drgnęła. Wobec tego wyciągnął z kabury pistolet Colt kaliber 11,43 mm, wycelował w zamek i strzelił. Japoński strażnik w obozie zaczął strzelać, mierząc w Richardsona. Jeden z pocisków uderzył w pistolet, który wyleciał mu z rąk i wylądował kilka metrów dalej. Kittleson i inny rangers uzbrojony w BAR-a zaczęli strzelać w stronę Japończyka, który padł odrzucony przez impet pocisków. Amerykanie ponownie ostrzelali bramę (Richardson znalazł już swój pistolet) i otworzyli ją. Opierała się, bo tuż za nią leżało ciało zabitego Japończyka, wobec tego otworzyli ją na zewnątrz i wpadli z krzykiem na teren obozu. W powietrzu świstały pociski i rozlegały się krzyki; wrzeszczeli zarówno rangersi, jak i Japończycy, przy czym niektórzy krzyczeli z bólu. Rangersi kopnięciem otworzyli drzwi baraku, który zajmowali Japończycy, posłali wzdłuż ścian serię, po czym wrzucili granaty. Za parę chwil bambusowymi ścianami budynku zawładnęły płomienie.

Teraz walka toczyła się również na moście Cabu. Słychać było strzelaninę, a potem doszedł do tego jeszcze głuchy huk - to partyzanci Pajoty podłożyli ładunki wybuchowe. Most nadal stał, ale był bardzo zniszczony i podziurawiony, a więc czołgi nie mogły już po nim przejechać. Japończycy zgromadzili się po drugiej stronie i z głośnym "Banzai" rzucili się na przeciwnika. Ludzie Pajoty tylko na to czekali.
Ustawieni w odwróconą literę "V" zasypali wroga gradem pocisków z karabinów i z broni maszynowej, zmuszając go do cofnięcia się. Rozwścieczeni Japończycy przypuszczali atak za atakiem, tracąc mnóstwo ludzi; trupy leżały jeden na drugim zarówno na moście, jak i pod nim. Nie udała im się także próba otoczenia partyzantów.

Tymczasem w obozie rangersi pędzili naprzód, wysadzając w powietrze baraki i szpikując wrogów pociskami. Atak zaskoczył Japończyków, którzy nie mieli żadnego planu obrony i wielu z nich zginęło.
W całym tym zamieszaniu rangersi z bazookami pobiegli w stronę blaszanego baraku. Gdy amunicyjny wsunął pocisk do lufy, z garażu wyjechały pędem dwie ciężarówki pełne żołnierzy piechoty i popędziły w stronę głównej bramy. Sierżant Stewart (celowniczy) wymierzył w pierwszy z pojazdów i wypalił. Rakieta rozerwała ciężarówkę, która stanęła w płomieniach. Amunicyjny szybko załadował następny pocisk i klepnął Stewarta po ramieniu, co miało oznaczać, że granatnik jest gotów do strzału. Sierżant wycelował w drugą ciężarówkę i nacisnął spust. Rakieta w mgnieniu oka pokonała dzielący ją od ciężarówki dystans i uderzyła w nią, wysadzając maszynę w powietrze. Siła wybuchu rzuciła resztki pojazdu na pierwszą ciężarówkę, co spowodowało olbrzymi słup płomieni i odłamków. Amunicyjny jeszcze raz załadował granatnik i Stewart posłał trzecią rakietę w stronę blaszanego baraku, który rozleciał się wśród płomieni i dymu. Teraz obydwaj mężczyźni sięgnęli po karabiny i zaczęli strzelać do Japończyków, którzy w płonących ubraniach powyskakiwali z palących się ciężarówek.
Porucznik Schmidt ze swoimi ludźmi dotarł do baraków jeńców. Kazał im iść w stronę bramy, ale wielu z nich, przerażonych myślą, że Japończycy ich zabiją, nie chciało iść, a niektórzy nawet próbowali się schować albo się opierali. Z boku dał się słyszeć okrzyk "Banzai". Rangers odwrócił się i zobaczył biegnącego Japończyka z karabinem. Krótka seria zakończyła sprawę.
Jeńcy byli wycieńczeni i słabi, wielu wymagało pomocy, bo sami nie byli w stanie iść. Niektórych rangersi nieśli na plecach. Kapitan Jim Herrick niósł jakiegoś człowieka, który zmarł kilkadziesiąt metrów za bramą; jego wycieńczony organizm poddał się w tej samej chwili, w której nadeszła wolność.
Japończycy zaczęli strzelać z moździerzy zarówno w rangersów, jak i w jeńców. Pierwsze pociski rozerwały się, a jeden z odłamków ugodził Rounsaville’a w pośladki. Rounsaville zawył i upadł.
Odłamek innego pocisku moździerzowego ugodził zwiadowcę Alfreda Alfonso w brzuch i teraz Alfonso zwijał się z bólu, uciskając zranione miejsce rękami. Jeden z rangersów dostał odłamkiem tego samego pocisku. Podbiegł lekarz i zajął się obydwoma rannymi. Po opatrzeniu ran Alfonso został zabrany na noszach. Kiedy moździerz wystrzelił trzeci raz, Nellist oraz inni dostrzegli, gdzie znajduje się jego stanowisko; ostrzelali je i moździerz zamilkł. Jednak odłamek jego ostatniego pocisku poważnie ranił jedynego lekarza rangersów, kapitana Jamesa Fishera, którego także wyniesiono na noszach. Według Kittlesona to wszystko wyglądało "tak, jakby rozwarły się bramy piekieł".
Widział, jak niedaleko od niego zastrzelony został kapral Roy Sweezy z rangersów, jeden z dowódców oddziału Murphy’ego. Umarł, zanim zdążył dobiec do niego jego przyjaciel, kapral Francis Schilli. Schilli udzielił mu ostatniego namaszczenia, używając do tego wody z manierki, a potem zarzucił sobie ciało kolegi na plecy i poszedł. Nikogo nie zostawiono na placu boju. Przy głównej bramie zwiadowca sierżant Harold Hard zobaczył jeńca, dosłownie skóra i kości. Wydawało się, że za chwilę upadnie. Hard chwycił go za ramię i przeraził się, bo dłonią mógł objąć tamtego w przedramieniu. Ostrożnie wyprowadził nieszczęśnika poza teren obozu. Kittleson pomógł innemu jeńcowi dotrzeć do rzeki, a ten opowiedział, jak Japończycy zmuszali ich, nie wyłączając chorych, do pracy na polach. Jeśli ktoś na chwilę podnosił głowę, by spojrzeć w niebo, bili.
Wielu jeńców miało na sobie strzępy dawnych mundurów, ale niektórzy tylko białą bieliznę, i właśnie w te białe plamy celowali Japończycy. Kittleson powiedział jeńcom, aby zdjęli spodenki, co też zrobili; całkiem nadzy doszli do rzeki i dopiero tam, już poza zasięgiem strzałów, się ubrali. Nad rzeką, tak jak obiecał Pajota, czekało dwadzieścia pięć wymoszczonych słomą ryżową wozów zaprzężonych w woły. Najsłabsi i chorzy pojechali na wozach (po pięciusześciu na każdym wozie), które ruszyły, gdy Prince zapalił czerwoną flarę. I tak kawalkada złożona z 516 jeńców udała się w stronę Balincarinu. Tymczasem zwiadowcy osłaniali wywóz jeńców i zostali na brzegu na wszelki wypadek, przygotowując granaty i zapasową amunicję. Czekali w ciemnościach, obserwując rzekę i pożar na terenie obozu; nie było tylko wśród nich Rounsaville’a i Alfonsa - ranni znajdowali się już pod opieką lekarzy w Platero.

Obecny widok na pozostałości obozu Cabanatuan. W centralnej częsci obozu znajduje się miejsce pamięci. Fotografia 66. Obecny widok na pozostałości obozu Cabanatuan. W centralnej częsci obozu znajduje się miejsce pamięci.

A w obozie pozostał jeden jeniec, Edwin Cherry, brytyjski żołnierz wzięty do niewoli w 1942 roku po zdobyciu Singapuru i wysłany wraz z innymi brytyjskimi jeńcami na Filipiny jako przymusowy robotnik. Kiedy rangersi zdobywali obóz, Cherry, chory na ostrą dyzenterię, był w latrynie, a ponieważ był niemal kompletnie głuchy - nie słyszał, co się działo na zewnątrz. Po wyjściu z latryny poszedł do baraku i położył się na pryczy; co prawda widział ciała zabitych Japończyków i płomienie, ale nie wiedział, co się dzieje i co ma robić.
Po godzinie jeńcy poinformowali rangersów, że brakuje jakiegoś starszego człowieka, niezbyt rozgarniętego. Jack Dove powrócił do obozui szybko odnalazł Cherry’ego. Nellist wraz ze swoim zespołem czekali jeszcze ze dwie i pół godziny, a potem wycofali się do Platero. Łatwo było maszerować drogą, którą jechały wozy i szli byli jeńcy, tym bardziej że miejscowa ludność błyskawicznie usuwała wszystkie pozostawione na drodze nieczystości i starała się zatrzeć wszelkie ślady tego marszu, bojąc się odwetu ze strony Japończyków. W wiosce zwiadowcy zastali około setki najciężej chorych. Filipińczycy skierowali Nellista do chaty służącej za szpital. Wejście zasłaniał koc, aby z zewnątrz nie było widać palącego się w środku światła. Nellist znalazł leżących obok siebie Alfonsa i Rounsaville’a. Przy naprędce skleconym stole miejscowy lekarz doktor Carlos Layug oraz dwaj byli jeńcy, doktor Merle Mussleman oraz doktor Herbert Ott (weterynarz wojskowy), operowali doktora Fishera. Obok stał też kapelan z obozu jenieckiego, Hugh Kennedy. Wszystkiemu przyglądał się, stojąc z boku, major Stephen Sitter z rangersów.
W końcu cała kolumna ruszyła w pięciokilometrowy marsz do Balincarinu. Zajął im on około godziny. Gdy przybyli, dowiedzieli się, że kolumna Mucciego wyruszyła wcześniej, ale zostawili dla nich radiostację. Sitter zaproponował, żeby skontaktować się z dowództwem 6. Armii, aby przysłali po Fishera samolot. Nellist się zgodził i nawiązał łączność ze sztabem. Samolot miał przylecieć o świcie. Do tego czasu Filipińczycy, zarówno mężczyźni, jak kobiety i dzieci, z łopatami, siekierami, a nawet gołymi rękami przygotowywali dla niego pas startowy. Tymczasem jeden ze zwiadowców oddał krew dla Fishera. Na godzinę przed świtem pas był gotowy, ale samolot nie przyleciał. A zresztą to już nie miało znaczenia, bo nagle Fisher nieco się podniósł, oparł na łokciu i powiedział słabym głosem: "Powodzenia w wydostaniu się stąd." A potem położył się na wznak i umarł. Jego ciało owinięto w płótno i pochowano w wykopanym grobie. Kennedy odprawił krótką mszę i wygłosił mowę.

Miejsce pamięci po obozie jenieckim Cabanatuan. Fotografia 67. Miejsce pamięci po obozie jenieckim Cabanatuan.

Teraz droga nie była już taka trudna. Andy Smith przy pomocy miejscowych wykombinował jeszcze kilka wozów, dzięki czemu najsłabsi nie musieli iść. Słońce stało wysoko, toteż Nellist wybierał drogę jak najbliżej amerykańskich linii oraz ściany lasu, albo biegnącą przez pagórkowaty teren, bo zwiększało to szanse ukrycia się. Raz idący na szpicy Kittleson i Sabas Asis dali znak, aby wszyscy padli na ziemię. Po lewej stronie od nich, po błotnistym terenie przechodził japoński patrol, ale znikł w lesie. Kolumna poczekawszy chwilę, ruszyła dalej. W południe od amerykańskich linii dzieliło ich jeszcze szesnaście kilometrów. Gdy kolumna dotarła do rozwidlenia drogi, okazało się, że blokuje je dwunastu filipińskich partyzantów, członków Ludowej Armii Antyjapońskiej, znanej pod nazwą Hukbalahap, a dowodzonej przez Luisa Taruca, wyznawcę komunistycznych poglądów, co nie podobało się ani Japończykom, ani aliantom. W czasie jednej z potyczek z siłami Laphama "Hukowie" jak ich w skrócie nazywali żołnierze, zastrzelili amerykańskiego oficera. Bez skrupułów też łupili filipińskie wioski, mordując albo torturując tych, którzy się tym grabieżom przeciwstawiali. A teraz grupa tych partyzantów zablokowała drogę. Naprzeciwko Nellista stanął mężczyzna w dżinsach i w bluzie marines, tylko bez naszywek. Szrama na twarzy, Garand w ręku i przepasany przez pierś pas nabojowy nadawały mu niezwykle groźny wygląd.
- To jest teren Hukbalahap - oznajmił, zataczając koło lufą garanda. - Nie wolno wam tędy chodzić.
Nellist popatrzył na Człowieka z Blizną. Stojący po obu jego stronach Kittleson i Cox zacisnęli ręce na swoich Thompsonach.
- Przepuść nas, ty drobny skurwysynu - warknął Nellist. - Do cholery, jesteśmy armią Stanów Zjednoczonych i przejdziemy tędy, więc spieprzaj nam z drogi, do diabła.
Filipińczyk obrzucił Nellista twardym wzrokiem i ani drgnął. Kittleson przeładował Thompsona i wycelował w Człowieka z Blizną.
- Bill, odsuń się. Wytnę ich wszystkich - powiedział.
Człowiek z Blizną spojrzał na Kittlesona, potem znowu na Nellista i na wyraz jego oczu. Nie wróżył niczego dobrego. Teraz popatrzył na Coxa, który również wycelował w niego broń. Nikt się nie poruszył i napięcie narastało, aż wreszcie Człowiek z Blizną, zdając sobie sprawę, że w razie strzelaniny to on zginie pierwszy, z wściekłością usunął się na bok, a Nellist dał znak kolumnie, żeby iść dalej. Byli jeńcy i wozy przesuwali się wolno. Cox i Kittleson pilnowali, żeby żaden z ludzi Człowieka z Blizną nikogo nie skrzywdził. Gdy wszyscy przeszli, Kittleson zasalutował szyderczo szefowi bandy, po czym wraz z Coxem dołączyli do kolumny, nieustannie śledząc, co robią partyzanci, do czasu, aż całkiem zniknęli im z oczu. Mniej więcej godzinę potem cała kolumna dotarła do amerykańskich linii w Talaverze.

Uwolnieni jeńcy z obozu Cabanatuan. Fotografia 68. Uwolnieni jeńcy z obozu Cabanatuan.

Piątego lutego Jack Dove wrócił do znajdującego się już teraz w amerykańskich rękach Cabanatuanu. Chodząc razem z porucznikiem Charlesem Hallem z wywiadu 6. Armii po pustym teraz obozie, szukali dokumentów, map i innych rzeczy. Dove znalazł świadectwa zgonu sporządzone przez obozowych lekarzy. Pisali je na odwrocie etykiet z puszek z mlekiem. Dove wyładował tymi dokumentami całą torbę. Wrócił tam jeszcze raz trzy dni później, ale tym razem po to, aby zapłacić chłopom, którzy wypożyczyli wozy w charakterze podwodów. Każdy z wieśniaków otrzymał pięć peso.
Informacja o ataku na obóz pod Cabanatuanem była sensacją, która trafiła na pierwsze strony wszystkich gazet. W sumie uwolniono 516 jeńców: 489 Amerykanów, 23 Brytyjczyków, 2 Norwegów, 1 Holendra oraz 1 Filipińczyka i wszystkich przetransportowano w bezpieczne miejsce, chociaż dwóch nieszczęśników zmarło na atak serca w drodze ku wolności. Amerykanie czytający te wiadomości nagle dowiedzieli się o czymś, o czym do tej pory nic nie wiedzieli - o Zwiadowcach Alamo. Całe to wydarzenie było taką sensacją, że dwunastu rangersów (wśród nich Prince’a) i dwóch zwiadowców (Harolda Harda i Gila Coxa) wysłano do Stanów Zjednoczonych, aby tam wzięli udział w licznych audycjach. Prince i Hard wystąpili w popularnym programie radiowym stacji NBC zatytułowanym "My, naród", gdzie po odśpiewaniu przez Kate Smith Boże błogosław Amerykę musieli odtworzyć dokładnie cały przebieg akcji w Cabanatuanie. Siódmego marca byli w Waszyngtonie. Zawieziono ich do Białego Domu, gdzie przyjął ich prezydent Franklin Delano Roosevelt. Wraz z prezydentem był też generał Joseph "Octowy Joe" Stillwell, którego dokonania na arenie teatru wojennego w trójkącie Chiny-Birma-Indie owiane już były legendą, oraz piosenkarz Bing Crosby. Prezydent, nie wstając z fotela, powiedział: "Chcę uścisnąć dłoń każdemu z was. Zrobiliście fantastyczną robotę". Ten objazd po kraju zakończył się 22 kwietnia w Minneapolis i po trzydziestodniowym urlopie bohaterowie wrócili do swoich jednostek.

Akcja ratunkowa na Los Baños, 23 lutego 1945.
Wywiad aliancki już od pewnego czasu wiedział o istnieniu japońskiego obozu dla internowanych niedaleko od Los Baños. W tym usytuowanym sześćdziesiąt pięć kilometrów od Manili obozie (tuż za Laguna Bay, największym jeziorem na Luzonie i trzydzieści osiem kilometrów za liniami wroga) przetrzymywano około 2100 jeńców, niemal samych cywilów. Od chwili gdy Amerykanie najpierw 9, a potem 31 stycznia dokonali desantu na brzeg w zatoce Lingayen i Nasugbu w prowincji Batangas, cesarska armia nieustannie się cofała. Do amerykańskiego dowództwa zaczęły dochodzić informacje, że zdesperowani dowódcy japońscy mogą w trakcie odwrotu zacząć zabijać jeńców wojennych oraz ludność cywilną. MacArthura bardzo niepokoił los, jaki czekał tysiące jeńców w różnych obozach na Luzonie. Ludzi przetrzymywano w strasznych warunkach, a na dodatek istniały obawy, że zostaną zabici. Do lutego 1945 roku przeprowadzono kilka operacji uwolnienia jeńców, na przykład z obozu w Cabanatuanie, na Uniwersytecie Świętego Tomasza czy z więzienia Bilibid (te dwie ostatnie akcje miały miejsce w czasie zaciętych walk o Manilę).
Obóz mieścił się na terenie Filipińskiej Szkoły Rolniczej, obecnie noszącej nazwę Uniwersytetu Filipińskiego w Los Baños, położonej na obszarze dwudziestu pięciu hektarów, z jednej strony u stóp góry Makiling, z drugiej przy północnym krańcu Los Baños, zwrócone ku Laguna de Bay.
Otoczony kolczastym drutem obóz stanowił skupisko baraków i chat, w których przetrzymywano 2147 internowanych, w tym: 1527 Amerykanów, 329 Brytyjczyków, 133 Australijczyków, 89 Holendrów, 30 Norwegów, 22 Polaków, 16 Włochów i 1 Nikaraguańczyka. Było tam także dwanaście pielęgniarek (Amerykanek z marynarki wojennej) oraz kilku wojskowych, ale reszta to przeważnie biznesmeni, nauczyciele, bankierzy oraz misjonarze.

Położenie miejscowości Los Banos. Fotografia 69. Miejscowość Los Banos nad jeziorem Laguna De Bay. Jej położenie wskazuje zielona kropka.

Zadanie uwolnienia tych ludzi otrzymał generał Swing, a było to 3 lutego. Jednak w tym czasie spadochroniarze byli zaangażowani w walki koło Manili, gdzie Japończycy zażarcie bronili należących niegdyś do Stanów Zjednoczonych baz w Nichols Field i w Fort McKinley. Wobec tego Swing kazał swojemu sztabowi wymyślić jakiś plan, który można by zrealizować najszybciej, jak się da.
Wyznaczony do wykonania tego zadania 1. batalion 511. powietrznodesantowej pułkowej grupy bojowej pod dowództwem majora Henry’ego Burgessa 18 lutego został odwołany od tak zwanej linii Genko, którą tworzył system japońskich bunkrów i zapór przeciwczołgowych, i wysłany na dwa dni do Parañaque na odpoczynek i nabranie sił. Po dwóch dniach otrzymał rozkaz przygotowania się do wykonania zadania. Zamierzano też skorzystać z pomocy tamtejszych partyzantów.
Wspólny plan opracowany przez Amerykanów i partyzantów zakładał podział całej operacji na cztery etapy. Pierwszy, w którym mieli brać udział 11. tymczasowy powietrznodesantowy pluton rozpoznania oraz około dwudziestu filipińskich partyzantów, stanowiło przepłynięcie dwa dni wcześniej Laguna de Bay łodziami. Tam rozlokowałoby się pięć zespołów zwiadowców pod dowództwem Terry’ego Santosa oraz sierżantów Martina Squiresa, Cliffa Towna, Leonarda Hahna i Roberta Angusa. Grupa Hahna miała dać znać za pomocą kolorowych granatów dymnych, gdzie na brzegu jeziora wybrała miejsca na lądowiska oraz dla desantu spadochroniarzy. Po przybyciu C-47 z żołnierzami inna grupa zwiadowców powinna zaatakować pięć japońskich stanowisk obronnych na zewnątrz obozu, zająć je i zabić strażników.
Etap drugi to desant powietrzny żołnierzy z kompanii B porucznika Johna Ringlera, mającej wsparcie ogniowe plutonu karabinów maszynowych pod dowództwem porucznika Waltera Hettingera, którego członkowie mieli skoczyć ze spadochronem, połączyć się z partyzantami oraz zwiadowcami i zaatakować obóz.
W fazie trzeciej reszta 1. batalionu miała przepłynąć jezioro Laguna de Bay pięćdziesięcioma czterema amtrakami należącymi do 672. batalionu amfibijnego dowodzonego przez podpułkownika Josepha W. Gibbsa, wylądować na plaży w miejscu wybranym przez zespół Hahna i przebyć ponad trzy kilometry dzielące to miejsce od obozu, dokąd powinna przybyć już w trakcie ataku. Internowani mieli wsiąść na amfibie i w ten sposób zostać przetransportowani nad, a potem przez jezioro.
W czwartej i ostatniej fazie miał brać udział 188. pułk piechoty szybowcowej (pomniejszony o jeden batalion) wraz z kompanią C 637. batalionu niszczycieli czołgów i częścią 472. oraz 675. pułku artylerii polowej. Miały przejść w stronę drogi nr 1 i tam odwrócić uwagę Japończyków, angażując siły ich 8. Dywizji, co osłoniłoby ewakuację internowanych, a równocześnie chroniło jej flanki. Liczono się z możliwością dużych strat w ludziach, ale wszyscy uznali, że to ryzyko należy podjąć.

Mapa obozu Los Banos. Fotografia 70. Mapa obozu Los Banos.

Dziesiątego lutego przybył w okolice Los Baños Tom Rounsaville, który wyleczył się już z ran odniesionych w czasie oswobadzania jeńców z Cabanatuanu i teraz miał zająć się ustanowieniem łączności radiowej w miejscowości Pila, na południowo-wschodnim brzegu Laguna de Bay. Jego zadanie polegało na informowaniu o drogach ucieczki Japończyków z Manili. Wraz z porucznikiem Skauem zaktywizowali działania partyzanckie na tym terenie i przekazywali przydatne dla wywiadu informacje podpułkownikowi Henry’emu Mullerowi z komórki wywiadowczej 11. Dywizji Powietrznodesantowej. Obserwowali również obóz dla internowanych, a znajdujące się tam siły Japończyków oszacowali na dwustu pięćdziesięciu ludzi. Dwa dni później, 12 lutego, dziewiętnastoletni pół Grek, pół Filipińczyk Freddy Zervoulakas wyślizgnął się z obozu i skontaktował z partyzantami. Dowiedział się, że przygotowywana jest akcja ratowania jeńców, po czym kazano mu wracać do obozu i powiedzieć o tym uwięzionym. Działający w obozie komitet internowanych postanowił, że najlepiej będzie, jeżeli nic nie będą robić, bo wszelkie ich działania mogą tylko zaniepokoić Japończyków.
Tymczasem Skau i Santos mieli przeprowadzić rozpoznanie w obozie; Skau raz już tam był. Tym razem mieli wybrać miejsce lądowania dla amtraków oraz dla spadochroniarzy. Początkowo Skau chciał, aby na to rozpoznanie poszedł cały pluton, ale Santos odwiódł go od tego pomysłu.
Obydwaj mężczyźni wsiedli do łódki i powiosłowali przez szerokie jezioro. Ta podróż zajęła im około pięciu godzin, bo musieli szerokim łukiem okrążyć wyspę Alamba, gdzie znajdowała się baza japońskich łodzi patrolowych, blokująca prostą drogę do Los Baños.
Skau i Santos przypłynęli do wioski Nanhaya, szesnaście kilometrów od Los Baños, a tam czekał już na nich przewodnik, Filipińczyk, który miał ich doprowadzić do obozu. Ten marsz, podczas którego trzeba było się przedzierać przez dżunglę i iść przez pola ryżowe, zajął im kolejne cztery godziny. Kiedy dotarli w pobliże obozu, zajęli się swoim pierwszym zadaniem, to znaczy wybraniem odpowiedniego miejsca na desant amtraków. Po krótkich poszukiwaniach, w których pomagał im przewodnik, zobaczyli pas plaży w Mayondon Point, nieopodal San Antonio. Niedaleko biegła droga prowadząca wprost do obozu. Zwiadowcy zaznaczyli to miejsce na mapie i poszli do Los Baños, nie tyle aby obserwować, co się tam dzieje, ile by znaleźć miejsce nadające się do desantu spadochroniarzy. Kilkaset metrów na wschód od obozu wypatrzyli odpowiednie pole.
Zanim jednak Santos i Skau wrócili, z Los Baños uciekł inżynier Pete Miles i wyjawił podpułkownikowi Mullerowi z 11. Dywizji Powietrznodesantowej wszystkie szczegóły dotyczące rozkładu dnia strażników w obozie, co oczywiście było bardzo przydatną informacją.

Fotografia obozu Los Banos wykonana z pokładu samolotu. Fotografia 71. Zdjęcie obozu Los Banos wykonane z pokładu samolotu.

Zapadła decyzja, że atak na obóz nastąpi w piątek 23 lutego o siódmej rano. W nocy z 21 na 22 lutego pluton zwiadowczy, liczący 22 został podzielony na pięć zespołów, które wsiadły na trzy łodzie i udały się w długą podróż przez jezioro Laguna de Bay. W Nanhaya mieli już czekać na nich partyzanci zawiadomieni tak zwanym bambusowym telegrafem, czyli biciem w bębny, i przez posłańców. Każda z trzech łodzi wyruszyła osobno, aby wzbudzić jak najmniej podejrzeń. Jednak pomimo że noc była bezksiężycowa, japońska łódź patrolowa dostrzegła łódkę Santosa. Usłyszeli warkot jego silnika, a potem zobaczyli ścigacz zmierzający w ich kierunku. Sternik na łodzi wstał. Łódź patrolowa podpłynęła bliżej, a jej kapitan krzyknął, aby się zatrzymali. Filipińczyk, zgodnie z tym, co kazał mu Santos, wyjaśnił, że wypłynęli na połów tak późno, bo wtedy ryby najlepiej biorą. Japoński oficer zadowolił się tym wyjaśnieniem. Japończycy odpłynęli.
Gdy wszystkie łodzie dotarły do Nanhaya wszystkie zespoły wyruszyly do Loas Banos. Kiedy zbliżyli się do obozu, grupa Hahna otrzymała zadanie oznaczenia plaży dla desantu amtraków. Pozostali robili to, co zostało ustalone. Mniej więcej czterysta metrów od obozu pluton rozpoznawczy natknął się na japońskie stanowisko - otwarty z jednej strony szałas bez okien. Ostrożnie i absolutnie bezszelestnie Santos podszedł i zajrzał do środka. W środku siedział, a właściwie spał w najlepsze oparty o ścianę japoński strażnik, obok niego leżały broń i telefon polowy. Santos wiedział, że zabicie tego człowieka było najprostszą rzeczą na świecie, ale gdyby zadzwoniono do niego, a on nie odebrałby telefonu, zaraz sprawdzono by, dlaczego. Wobec tego Santos wrócił do swojego zespołu i kazał obejść szerokim łukiem tę wartownię.
Doszedłszy na pozycje do ataku, grupa rozdzieliła się i ruszyła do wyznaczonych celów. Santos wraz z trzema zwiadowcami, Vincem Callem, Larrym Botkinem i Barclayem "Mickiem" McFaddenem mieli zniszczyć dwa strzegące obozu bunkry z bronią maszynową. Pomiędzy tymi bunkrami a dżunglą rozciągał się szeroki na siedemdziesiąt metrów teren, niezbyt równy, ale właściwie zupełnie nieporośnięty. W środku obozu panował spokój, przynajmniej tak się zdawało. Widać było snujących się internowanych, ale wartowników nie, gdyż zajęci byli swoją poranną gimnastyką. Przed siódmą nad głowami dał się słyszeć ryk silników samolotowych i nadleciało dziewięć C-47 z kompanią B na pokładzie. Za trzy siódma, gdy Santos ze swoimi ludźmi dotarli nad brzeg potoku Boot Creek, przepływającego zaraz za obozem, japoński strażnik polujący w zaroślach nieopodal, strzelił do jakiegoś zwierzęcia. Właśnie tam schowali się Santos i jego trzej kompani. Biorąc mylnie ten strzał za sygnał, jeden z partyzantów wyskoczył z gęstwiny i zabił Japończyka maczetą. Nie było wyjścia, teraz trzeba było atakować, aczkolwiek nie wszyscy dotarli jeszcze na swoje pozycje. Santos, Call, Botkin i McFadden otworzyli ogień w kierunku bunkrów, Japończycy odpowiedzieli i rozpętało się piekło. Ukryte w bunkrach karabiny maszynowe dosłownie poszarpały wszystko dokoła. Odłamek trafił Calla w ramię, a Botkina w twarz.

Obecny widok na oboz Los Banos. Fotografia 72. Obecny widok na oboz Los Banos. Pomarańczowe prostokąty ukazują położenie baraków mieszkalnych dla jenców, ukazanych na fotografii numer 70.

Santos padł na ziemię i zaczął się czołgać do przodu, wiedząc, że im bliżej bunkrów, tym bezpieczniej - nie da się tak obniżyć luf karabinów maszynowych, by trafić bliski cel. Pełznął, chowając się w zagłębieniach terenu, którego nierówność teraz okazała się bardzo pomocna, a pociski padały dokoła niego. Kiedy podczołgał się już dostatecznie blisko, wyjął za pasa granat fosforowy, wyciągnął zawleczkę i rzucił, a zaraz po nim drugi - obronny. Ta diabelska kombinacja rozniosła obydwa bunkry, ale Santos nie był jeszcze bezpieczny. Nagle okazało się, że na lewo od niego, obok wielkiego drzewa, ukryty jest kolejny karabin maszynowy, który teraz obrał sobie Santosa za cel. Santos, zaskoczony, jeszcze mocniej przywarł do ziemi, a potem tak jak poprzednio zaczął czołgać się w stronę kryjówki śmiercionośnej broni. Podczołgawszy się jak najbliżej, rzucił granat fosforowy, a potem obronny. Nastąpiła wielka eksplozja i broń zamilkła, a chwilę potem z dymu wyłonił się japoński żołnierz w płonącym mundurze, krzycząc i zwijając się z bólu w potwornym tańcu śmierci. Santos podniósł swojego garanda, który zawsze miał załadowany amunicją przeciwpancerną, i wystrzelił bez celowania. Odległość była niewielka, śmiercionośny potężny pocisk w stalowym płaszczu dosięgnął krzyczącego żołnierza, a górna część jego tułowia dosłownie eksplodowała.
W tym samym czasie oddział sierżanta Towna ostrzeliwał kilka wartowni. Zaatakował ich japoński patrol, ale ludzie Towna dosłownie posiekali go pociskami. Pojawili się też partyzanci i wdarli się na teren obozu; z tyłu wywiązała się walka z Japończykami, przy głównej bramie zaś zespół porucznika Skaua próbował wedrzeć się do obozu, ostrzeliwując japońskich strażników.
Teraz przybyli spadochroniarze porucznika Ringlera z kompanii B, przewiezieni z odebranego Japończykom Nicholas Field na pokładach C-47 z 75. dywizjonu transportowego. Lot przebiegał spokojnie, nie dostrzegły ich ani nieprzyjacielskie myśliwce, ani artyleria przeciwlotnicza. Nadlatując nad dobrze oznakowaną strefę zrzutu, spadochroniarze wyskoczyli ze samolotów transportowych i poszybowali ku ziemi.
Spadochroniarze starali się dotrzeć do obozu, a pozostała część plutonu rozpoznawczego już się do niego wdarła. Zastali strażników (niektórych jeszcze w bieliźnie, bo nie zdążyli się przebrać po porannych ćwiczeniach) gorączkowo łapiących za broń. Amerykanie otworzyli ogień, kosząc Japończyków, z których część uciekła do dżungli.

Baraki mieszkalne w obozie Los Banos. Fotografia 73. Baraki mieszkalne w obozie Los Banos.

Strzelanina trwała niecałe dwadzieścia minut, a gdy ustała, Santos krzyknął do McFaddena, żeby przyprowadził dwóch rannych kolegów. Kiedy dotarli do obozu, pojawiły się amtraki. Kolejnym problemem okazało się wsadzenie internowanych do tych pojazdów. Wielu z nich odmówiło, dopóki nie zabiorą swoich rzeczy, a niektórzy chcieli wziąć ubranie na zmianę. Tymczasem rozkaz brzmiał, aby spalić baraki, nawet jeśli w środku będą internowani. Może to okrutne, ale konieczne, by zmusić ich do opuszczenia obozu. Kiedy wszystkie pięćdziesiąt cztery amtraki były już wypełnione po brzegi internowanymi - a tylko mniej więcej połowa z nich, przede wszystkim z najciężej chorymi, a także kobietami, w tym zakonnicami i dwunastoma pielęgniarkami z marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, oraz dziećmi, mogła pojechać w pierwszej turze - pojazdy ruszyły w stronę jeziora i wjechały do wody.
Gdy z obozu wyjechał ostatni z nich, Amerykanie zebrali pozostałych jeńców i wszyscy ruszyli w stronę jeziora, aby tam czekać na transport. Dotarli do plaży. Wtem z oddali dał się słyszeć chrzęst. Wszyscy w obawie, że to nadciągają japońskie posiłki, pochowali się, ale po chwili odetchnęli z ulgą - okazało się, że to wracają amtraki. Liczył się czas. Amerykanie zabili co prawda wielu Japończyków, ale niecałe piętnaście kilometrów stąd było jeszcze dziesięć tysięcy japońskich żołnierzy i już mogli wiedzieć, co się stało, i zmierzać w kierunku Los Baños. Kiedy internowani wsiadali do amtraków, gdzieś z północy dał się słyszeć odgłos strzelaniny. Okazuje się, że to strzelał 188. pułk piechoty szybowcowej, aby odwrócić uwagę Japończyków. Zaatakował on japońskie pozycje wzdłuż szosy nr 1, po drugiej stronie rzeki San Juan. Ciężka walka, nawet wręcz, rozpętała się wokół wzgórz Lecheria. Zginęło dwóch żołnierzy oraz dwóch partyzantów. Pomimo strat do południa Amerykanom udało się oczyścić teren z Japończyków i teraz szli w kierunku Los Baños, przecinając drogę pomiędzy nieprzyjacielską 8. Dywizją a obozem dla internowanych. Z tego miejsca dowódca pułkownik Soule zobaczył, że uwolnieni internowani wsiadają już na amtraki, które przeprawiały się przez jezioro niczym olbrzymie żuki. Gdy ostatni pojazd zniknął mu z oczu, Soule wydał rozkaz wycofania się za rzekę San Juan. Nad jeziorem japoński karabin maszynowy kaliber 7,7 mm, którego pociski jakimś cudem dolatywały aż tutaj, zaczął ostrzeliwać amtraki, a pociski odbijały się od pancerza pojazdów.

Santos wraz z plutonem rozpoznawczym zabrali się ostatnim amtrakiem. Tylko w jego grupie były straty, wszyscy pozostali amerykańscy żołnierze biorący udział w tej akcji wyszli z niej cało; nie zginął ani nie został ranny nikt z internowanych. Nieznana była liczba zabitych Japończyków, zapewne poległo osiemdziesięciu-stu żołnierzy. W efekcie ataku na obóz w Los Baños uwolnionych zostało 2147 internowanych, w tym także Lois Kathleen McCoy, która trzy dni wcześniej urodziła się w obozie, a poród odbierała amerykańska pielęgniarka Dorothy Danner. Wśród uwolnionych znajdowali się również rodzice dziewczynki - Mildred, amerykańska nauczycielka, która pracowała w Manili, oraz Oscar, przedstawiciel zakładów Republic Steel of Ohio na Filipinach. Santos został odznaczony Srebrną Gwiazdą, jedną z dwóch, jakie otrzymał za dokonania w czasie wojny.
Jednak pewna sprawa pozostała niezałatwiona. Porucznik Sadaaki Konishi, obozowy zaopatrzeniowiec, okazywał internowanym szczególne okrucieństwo, wobec tego wydano rozkaz, aby go schwytać, aczkolwiek krążyły słuchy, że zginął. Okazało się jednak, że uciekł do dżungli. Jakiś czas później jeden z byłych internowanych zobaczył go, udającego filipińskiego robotnika na terenie byłego obozu w Los Baños; zawiadomiono miejscową policję i Konishi trafił do aresztu. Po wojnie był sądzony za zbrodnie wojenne i skazany na karę więzienia.

Armtraki w obozie Los Banos. Fotografia 74. Armtraki w obozie Los Banos.

Atak na Los Baños i uwolnienie przetrzymywanych tam internowanych to jeden z największych sukcesów tego typu akcji w historii Stanów Zjednoczonych, a jednak przeszedł tam niemal bez echa. Stało się tak, ponieważ tego samego dnia, czyli 23 lutego 1945 roku, ponad dwa tysiące kilometrów na północny wschód, na zatęchłej, wulkanicznej wyspie Iwo Jima, sześciu amerykańskich marines zatknęło flagę Stanów Zjednoczonych na szczycie góry Suribachi. Uwieczniające ten fakt zdjęcie wykonane przez Joego Rosenthala, fotoreportera Associated Press, stało się ważnym symbolem zmagań na Pacyfiku. Ta fotografia znalazła się na pierwszych stronach wszystkich gazet wychodzących w Stanach Zjednoczonych i mobilizowała żołnierzy do dalszych walk. Tymczasem informacja o uwolnieniu ponad 2100 osób z obozu na Filipinach co prawda znalazła się w tych samych wydaniach gazet, ale dopiero na piątej stronie i to ukryta wśród innych wiadomości.

Strona: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12