Zwiadowcy Alamo - najlepsza jednostka wywiadowcza na Pacyfiku

Pod koniec października dowódca 24. Dywizji, która brała udział w walkach nieopodal miasta Palo, planowała dokonać przesunięcia na południe w celu połączenia się z 96. Dywizją. Dowódca 24. Dywizji skierował prośbę o przeprowadzenie rozpoznania pomiędzy Palo a Tanauanem. Dowództwo 6. Armii wybrało do realizacji tego celu Billa Littlefielda, toteż przybył on na odprawę wyznaczoną na 22 października. Zespół wyruszył następnego dnia o dziesiątej rano i minął amerykańskie linie. Okazało się, że Tanauan nie był okupowany. Littlefield przekazał tę informację drogą radiową do dowództwa. Następnego dnia przybył 381. Pułk i Amerykanie mogli posuwać się dalej. Po powrocie na pokładzie tendra USS "Wachapreague" Littlefielda wraz z zespołem wysłano do Samar, aby śledzili ruchy nieprzyjaciela, ale nie mieli kogo śledzić, bo Japończyków tam nie było.

Północna część wyspy Leyte. Zaznaczona trasa zwiadu grupy Littlefield'a pomiędzy miastami Palo a Tanauan. Fotografia 53. Północna część wyspy Leyte. Zaznaczona trasa zwiadu grupy Littlefield'a pomiędzy miastami Palo a Tanauan.

Dziewiątego listopada zespół Lutza wysłano na pierwszą misję na Filipinach od czasu, gdy widzieli schodzącego na ląd na Luzonie MacArthura. Jednak to już nie był dawny zespół Lutza. Jego dowódca wrócił z dżungli z fatalnymi zmianami skórnymi na całym ciele i pojechał do Stanów Zjednoczonych na leczenie. Z zespołu ubył też Glendale Watson, a Boba Shullawa przeniesiono do grupy George’a Thompsona. Pozostali więc tylko Jack Geiger, Bob Ross i Oliver Roesler i teraz ich dowódcą był John McGowen, najbardziej doświadczonym ze wszystkich dowódców zespołów zwiadowców, odznaczonym Medalem Żołnierza oraz dwiema Srebrnymi Gwiazdami. Łatwo można się było z nim dogadać i nie pilnował nadmiernie przestrzegania wojskowego regulaminu. W skład przewidzianych na trzy dni działań rozpoznawczych wchodziło nawiązanie kontaktu z filipińskimi partyzantami w górzystym regionie Burauren oraz Dagami. Przeniknięcie przez japońskie linie nie sprawiło zwiadowcom żadnych trudności, ale nawiązanie współpracy z partyzantami - tak. Gdy zwiadowcy dotarli do Burauren, burmistrz miasta poinformował ich, że partyzanci poszli w góry. Następnego dnia znaleźli przewodnika, który zgodził się zaprowadzić ich do Malaihaw, czyli następnego miasta w kierunku zachodnim. Nie widzieli tam Japończyków, ale krajobraz pełen kraterów, porozrywanych drzew i chat. Grupa McGowena dotarła do rzeki San Joaquin, przecinającej gęsto zalesione pasmo górskie biegnące wzdłuż Leyte. Zwiadowcy przeprawili się przez rzekę i poszli w głąb lądu. Natknęli się na kilka opuszczonych japońskich bunkrów. Nie widzieli Japończyków, ale na miękkiej ziemi pełno było śladów ich butów oraz podków.
Następnego dnia, 24 października, zbliżając się do miasta Camire, Amerykanie zamarli, gdy z oddali dobiegł ich odgłos strzelaniny. Odczekali kwadrans i ruszyli do miasta. Było opustoszałe, więc przeszli przez nie, nadal nie mogąc odkryć źródła strzelaniny. Weszli w góry. Szlak był stromy i trudny. Dotarli na skraj wielkiej przepaści. Nie dało się przeprawić na drugą stronę, musieli cofnąć się tą samą drogą. Po drodze spotkali starego Filipińczyka z bawołem, zbierającego ryż. Nie rozumiał, co mówią do niego ci uzbrojeni mężczyźni o pomalowanych twarzach, więc zaprowadził ich do swojej chaty, w której mieszkał z wnuczką i jej mężem - na szczęście kobieta znała angielski. McGowen wyjaśnił, że muszą skontaktować się z partyzantami, na co usłyszał, że ich obóz znajduje się kilka kilometrów stąd. Kobieta zaprosiła zwiadowców do chaty na posiłek składający się z czarnej fasoli oraz z ryżu. Kiedy już kończyli, nagle drzwi otwarły się z impetem i do chaty wpadł partyzant z bronią w ręku, coś wykrzykując rozkazującym tonem. Kobieta zaczęła szybko mówić, na co przybysz się uspokoił, a ona zwróciła się do McGowena tłumacząc, że to partyzant, który wziął ich za Niemców. Od pewnego czasu krążyła plotka, że niemiecki okręt podwodny przybył do Leyte, aby pomóc Japończykom. Kiedy wszystko już zostało wyjaśnione, partyzant zgodził się zaprowadzić McGowena i jego ludzi do obozu. Minęli w dżungli kilka punktów kontrolnych i z nastaniem ciemności doszli do małej bambusowej chatki, oświetlonej tylko jedną świeczką. Przy jej migoczącym świetle McGowen wyjaśnił dowódcy partyzantów cel swojego zadania. Filipińczyk odmówił jednak współpracy. Wyszedł z chaty, zabierając świeczkę, aby goście mogli się przespać. O świcie obudził ich i chociaż nadal nie chciał zaprowadzić zwiadowców w góry, zgodził się dać im eskortę aż do ujścia rzeki Kabugnan, gdzie Amerykanie mogli dostać dwa czółna wykonane przez miejscowych. Dalej mieli już prowadzić działania rozpoznawcze, podróżując wodą.
Zwiadowcy eskortowani przez kilku partyzantów dotarli do rzeki około południa, a tam czekały już na nich wydłubane w pniach drzewa czółna. Płynąc, mijali prowizoryczne schronienia uchodźców, którzy ostrzeżeni przez ulotki zrzucane przez Amerykanów o zbliżającym się desancie na Leyte, uciekli w głąb lądu. McGowen zatrzymał się, aby porozmawiać z tymi ludźmi, i dowiedział się, że Japończykom brakuje żywności i że porzucili oni swoje przygotowane pozycje obronne usytuowane wzdłuż drogi łączącej miasta Tanauan i San Joaquin, aby zająć nowe, położone w głębi lądu.
Dowiedziawszy się tego wszystkiego, McGowen postanowił wracać do bazy, chociaż główny cel działania rozpoznawczego, namierzenie japońskich szlaków transportu zaopatrzenia w górach, nie został zrealizowany. Odmowa pomocy ze strony partyzantów wzbudziła w McGowenie rozgoryczenie oraz wątpliwość co do ich zdolności prowadzenia walki.

Środkowa część Leyte i wyspa Ponson. Fotografia 54. Środkowa część Leyte i wyspa Ponson.

Pech, jaki prześladował McGowena dowodzącego dawnym zespołem Lutza, bynajmniej się jeszcze nie skończył. Dziewiętnastego listopada, a więc siedem dni po niefortunnych doświadczeniach w górach, McGowen, Geiger, Ross i Roesler otrzymali nowe zadanie. Mieli załadować na kuter torpedowy sprzęt, w tym nosze i środki opatrunkowe oraz leki, i popłynąć na spotkanie z zespołem George’a Thompsona na wyspę Ponson, w miejscu, w którym zatoka Ormoc łączy się z morzem Camotes, na zachodnim wybrzeżu Leyte. Thompson był tam ze swoimi ludźmi od 6 listopada, obserwował ruch japońskich okrętów na wodach zatoki i uratował dwóch rannych lotników.
Zespół płynął trzema kutrami torpedowymi z 33. eskadry, patrolującej wody zatoki. W czasie jednego z takich patroli PT-495 "Gentelman Jim" miał zatrzymać się na Ponson, wysadzić McGowena i jego ludzi, a zabrać rannych lotników. Płynęli wzdłuż zachodniego brzegu Leyte. Zwiadowcy widzieli na brzegu światła, zapewne ogniska rozpalone przez ich kolegów. Piętnaście minut po północy z kutrów zauważono kilka japońskich barek, długich na dwadzieścia siedem metrów i uzbrojonych w karabiny maszynowe. Kutry opłynęły je naokoło, po czym zbliżyły się i rozpoczęła się zaciekła wymiana ognia. Powietrze przecinały japońskie pociski z broni maszynowej kaliber 7,7 mm oraz amerykańskie kaliber 12,7 mm, ciągnąc za sobą ogniste smugi i rzucając odblask na czarną taflę wody. Do tego piekła dołączyły jeszcze amerykańskie działka 20- i 40-milimetrowe. Japońska barka, podziurawiona i płonąca, nacierała na PT-495, który odpowiedział ostrzałem z karabinu maszynowego. Japońska barka uległa całkowitej destrukcji i zatonęła.
I wtedy podenerwowany dowódca drugiego kutra, niezbyt doświadczony w nocnych patrolach, dopiero niedawno awansowany na oficera, odwrócił jednostkę, a strzelec na jej pokładzie, podekscytowany sytuacją, nie zdając sobie sprawy, że jego kuter wykonał błędny manewr i ustawił się nieprawidłowo, zobaczywszy duży cień w odległości kilkuset metrów, otworzył ogień. Ten cień to był PT-495.
Pociski wystrzelone przez kolegów zaczęły siekać "Gentelmana Jima”. Ludzie krzyczeli z bólu i szoku. Oficer wachtowy na pokładzie sprawcy tego nieszczęścia zobaczył, co się dzieje, i natychmiast rozkazał wstrzymać ostrzał, ale było już za późno. Co najmniej pięć osób zostało ciężko rannych, jedna wkrótce zmarła. Ktoś z załogi PT-495 został poważnie ranny w głowę, inny w nogę i miał urwaną rękę. Młody marynarz z fatalnie rozszarpanym ramieniem powiedział dowódcy, żeby odpływali, bo na rufie oberwali wszyscy. Ranny był także Oliver Roesler ze Zwiadowców Alamo, w którego szyi utkwił kawałek 20 milimetrowego pocisku.
Z dwudziestu dwóch ludzi, którzy znajdowali się na pokładzie PT-495, dwunastu zostało rannych. Było około wpół do czwartej rano kiedy PT-495 stracił kontakt z pozostałymi kutrami torpedowymi. Nagle jeden z pozostałych kutrów, chyba ten sam, który ostrzelał PT-495, wyłonił się z ciemności i płynął wprost na niego. Ranny dowódca próbował zboczyć z kursu, ale nie zdążył i tamten uderzył z całej siły w rufę PT-495. Z uszkodzonego kutra zaczęły unosić się kłęby dymu z uszkodzonego wentylatora generatora prądu.
Wkrótce pojawił się trzeci kuter. Ciężko rannych przeniesiono ostrożnie na jego pokład i wyruszył do bazy do Linoan. PT-495 oraz ten, który się z nim zderzył, popłynęły razem do bazy, a były tak silnie uszkodzone, że wszyscy znajdujący się na pokładzie na wszelki wypadek włożyli kamizelki ratunkowe. W Linoan McGowen, Ross i Geiger pomogli załodze PT-495 wymyć zakrwawiony pokład. Roeslera wysłano do wojskowego szpitala w Hollandii na Nowej Gwinei i nie było go przez trzy miesiące. Zrezygnowano z udzielenia wsparcia zespołowi Thompsona. Dla zespołu Lutza było to równocześnie ostatnie zadanie. Nie było dowódcy, więc zespół został rozwiązany.

Dwunastego listopada zespół Dove’a pod dowództwem porucznika Woodrowa Hobbsa (Jack Dove został ranny) wraz z zespołem Boba Sumnera dostał zadanie obserwacji szosy nr 2, głównej drogi prowadzącej z Ormoc na północy przez dolinę Ormoc do zatoki Carigara. Amerykanie bardzo chcieli wiedzieć o ruchach wojsk japońskich w górzystej, środkowej części Lae. Grupa Sumnera miała obserwować południowy odcinek tej drogi, od Ormoc City do Valencii, zespół Hobbsa zaś - północny kraniec, od Valencii do Canangi, jak również drogę biegnącą w kierunku wschodnim, do Carigary, a więc właściwie cała szosa miała być pod kontrolą.
Hobbs wraz ze swoimi ludźmi wypłynął na pokładzie tendra USS "Oyster Bay" po południu, a do San Isidoro przybyli o trzeciej nad ranem. Tam czekali na nich tubylcy, którzy przewieźli ich czółnami na brzeg, na nocleg w jednym z domów.
Piętnastego listopada przetransportowano ich dwadzieścia pięć kilometrów na południe do Abijao, gdzie spotkali się z majorem Jose Nazareno i jego 96. pułkiem filipińskim. Zostali zaprowadzeni na szlak wiodący wśród gór w kierunku wschodnim do miejscowości Maulayan, skąd widać było drogę Ormoc-Carigara. Tam zwiadowcy założyli punkt łączności radiowej i następne dwa dni spędzili, informując o ruchach nieprzyjaciela. Hobbs po przybyciu do Maulayanu dowiedział się od założonej przez cywilów jednostki zwiadowczej o nazwie Gwardia Ochotnicza, że w Canandze Japończycy zgromadzili siły w liczbie trzech tysięcy, a jeszcze jeden tysiąc stacjonuje dziewięć kilometrów na wschód.

Północna część Leyte z zaznaczoną trasą grupy Woodrowa Hobbsa. Fotografia 55. Północna część wyspy Leyte z zaznaczoną trasą grupy Woodrowa Hobbsa.

Wobec tego nadał przez radio wiadomość, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż Japończycy przygotowują się do ewakuacji przez morze Camotes na Cebu. Dowiedział się też, iż ci Japończycy, którzy już są na Cebu, w odwecie za swoje straty na Leyte wyrzynają w pień całe wioski, a tamtejsi partyzanci nie mając ciężkiej broni, nie są w stanie temu zapobiec.

Czternastego listopada, a więc jeszcze przed nadaniem tych wstrząsających wiadomości, zespół porucznika George’a S. Thompsona został wysłany na wyspę Poro w archipelagu wysp Camotes w pocelu obserwowania ruchu japońskich barek między wyspami Leyte a Cebu.
Na zespół Thompsona, kiedy wylądował w pontonach na północnym brzegu wyspy Poro, czekali już filipińscy partyzanci, którzy powiedzieli, że niedaleko znajduje się około tysiąca Japończyków. Zwiadowcy natychmiast uruchomili radiostację i zaczęli wypytywać tubylców, a Thompson zorganizował nawet z miejscowej ludności siatkę informacyjną, której zadaniem było przekazywanie wiadomości z oddalonych i rozproszonych wiosek. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Poinformowano zwiadowców, że barki desantowe przewożą żołnierzy z Talang Point na wyspie Pacijan do miejscowości Ormoc na Leyte. Japończycy umacniali również swoje pozycje na wyspie Ponson, na północny wschód od Poro, gdzie w okrutny sposób postępowano z miejscową ludnością - gwałcono, torturowano i przebijano bagnetami.
Na Camotes było wielu Japończyków, co zmuszało zwiadowców do ciągłego przemieszczania się. Pewnej nocy Thompson ze swoimi ludźmi zatrzymali się w barakach na plaży na wyspie Poro. Zajęli dwupiętrowy dom nad samą wodą i położyli się spać.
Obudził ich warkot silników. Tuż obok przybiły trzy barki desantowe pełne japońskich żołnierzy, którzy właśnie wychodzili na brzeg. Na dany przez Thompsona znak zwiadowcy weszli cicho na drugie piętro i czekali. Z niepokojem obserwowali, jak część żołnierzy zbliżyła się do budynku, w którym schowali się Amerykanie, a kilku Japończyków nawet weszło do środka. Na dole słychać było odgłosy ich kroków, ale Thompson zabronił strzelać. Gdy doszedł ich uszu odgłos dwóch Japończyków wchodzących jeszce wyżej, Thompson oraz trzech jego ludzi wyszkoczyło przez okna do morza. Czterej pozostali zawiadowcy rzucili się schodami w dół, roztrącając na boki zdumionych Japończyków, po czym wybiegli na zewnątrz i popędzili w stronę dżungli. Za nimi padały strzały, goniły ich okrzyki wściekłości.
Dopadli zielonej gęstwiny i dali w nią nura. Zaraz nadeszli Japończycy z bagnetami zatkniętymi na karabinach Arisaka i zaczęli dźgać nimi niższe zarośla. Koniec bagnetu ukłuł Scotta w brzuch, zaczął krwawić, ale nawet nie drgnął, a Japończycy zadowoleni, że Amerykanie uciekli, wycofali się do wioski.
Jakimś cudem wszystkim zwiadowcom udało się uciec bez szwanku, jeśli nie liczyć niewielkiej rany Scotta, a potem spotkać. Jednak stracili radiostację i większość zapasów żywnościowych. Potem dołączyli do 1. kompanii 88. pułku piechoty Cebu, jedynej jednostki sformowanej z mieszkańców Camotes. Służący w tej jednostce Filipińczycy mieli osiem karabinków, dziesięć karabinów Arisaka i dwanaście pistoletów. Thompson, przez radio powstańców, poprosił o przysłanie siedemdziesięciu pięciu Ml, dwóch karabinów maszynowych kaliber 7,62 mm i mnóstwa amunicji.

Na początku grudnia dwadzieścia trzy tysiące japońskich żołnierzy wpadło w pułapkę w dolinie Ormoc na Leyte. Postępy wojsk amerykańskich wraz z nalotami lotnictwa aliantów sprawiły, że wróg nie miał żadnych szans na dostawy czy na dotarcie posiłków.
Amerykanie, chcąc wyeliminować ten punkt oporu, planowali na 7 grudnia lądowanie wojsk nieopodal miasta Ormoc, przerzucenie ich na północ i przecięcie sił nieprzyjacielskich na pół. Jednak aby się to udało, dowództwo 6. Armii musiało dysponować najświeższymi, dosłownie z ostatniej chwili informacjami na temat Camp Downes, jednego z proponowanych miejsc inwazji, położonego na zachód od Ormoc. Dochodziły wieści, że nieprzyjaciel umacnia tam swoje pozycje. Nie udało się skierować tam kutrów torpedowych, wobec tego konieczne było wysłanie zwiadowców.
Zespół Billa Littlefielda od powrotu z działań rozpoznawczych pod koniec października na Samar nie miał nic do roboty i przez kilka ostatnich tygodni zajmował się przede wszystkim eskortowaniem generała Kruegera, toteż nie mógł się doczekać kolejnego zadania. Częściowym powodem bezczynności zespołu był atak wyrostka robaczkowego Littlefielda. Chociaż operacja nie była konieczna, to jednak Krueger obawiał się, że atak może się powtórzyć na przykład gdzieś w dżungli, a wtedy straci zespół, bo zwiadowcy nigdy nie zostawią swojego dowódcy. Dopiero doktor Canfield i uspokoił obawy Kruegera mówiąc, że kolejny atak wyrostka może nigdy nie nastąpić i Littlefield może jechać na kolejną misję.

Zespół Billa Littlefielda. Po środku w drugim rzędzie stoi Alva C. Branson. Pierwszy z lewej w pierwszym rzędzie to Zeke McConell. Fotografia 56. Zespół Billa Littlefielda. Po środku w drugim rzędzie stoi Alva C. Branson. Pierwszy z lewej w pierwszym rzędzie to Zeke McConell.

Drugiego grudnia Littlefield siedział w dżipie podskakującym na drodze wiodącej do wioski Baybay na zachodnim wybrzeżu Leyte, aby sprawdzić doniesienia na temat obecności wroga, jak również zasięgnąć nieco języka na miejscu. Wraz z nim jechali członkowie jego zespołu, a mianowicie Zeke McConnell i Alva Branson. Podróż trwała dziesięć godzin, ale w końcu udało się, przybyli do Baybay. Littlefield namówił miejscowych rybaków, aby przewieźli jego i jego ludzi czółnami na tyły nieprzyjacielskich linii, jakieś pięćdziesiąt kilometrów na północ.
Czółna trzymały się w sporej odległości od brzegu, gdyż tubylcy nie chcieli zbytnio ryzykować. Wiosłując, tubylcy pokazywali mu miejsca, w których znajdują się miny oraz inne niebezpieczeństwa, jak również opisywali nadbrzeżne wzgórza, a Littlefield wszystkie te informacje przekazywał do dowództwa. Okazały się one bardzo pomocne pięć dni później, w czasie inwazji, której skutkiem było zdobycie miejscowości Ormoc 11 grudnia 1944 roku.

Misje na Samar i zatoka Ormoc: październik-grudzień 1944.
Dwudziestego siódmego października 1944 roku pułkownik Bradshaw wezwał do swojego namiotu porucznika Roberta Sumnera. Szykowała się kolejna misja. Celem była wyspa Samar. Jak wyjaśnił w skrócie Bradshaw, należało odszukać pilota, który tydzień temu lecąc niewielkim samolotem "Piper Cub" do kwatery dowództwa 6. Armii, miał kłopot z silnikiem i musiał lądować awaryjnie gdzieś wśród palm kokosowych nieopodal wioski Balangiga. Na pokładzie znajdował się gruby notes zawierający rozkazy dla 14. Korpusu, w tym również plany taktyczne i logistyczne, a więc daty, czas, ruchy wojsk, położenie oraz liczebność poszczególnych jednostek, jednym słowem wszystko. Jeśli notes wpadłby w ich ręce, cała operacja na Leyte narażona byłaby na szwank.

Wyspa samar z zaznaczoną osadą Balangiga. Fotografia 57. Wyspa samar z zaznaczoną osadą Balangiga.

Pilot, zanim opuścił miejsce ladowania, zakopał te dokumenty w torbie, bojąc się, że może zostać schwytany. Następnie na pokładzie kutra dostał się do Tacloban, do dowództwa 6. Armii. Zadaniem zespołu Sumnera było odszukanie ściśle tajnych dokumentów. Wraz z nimi popłynąć miał pilot. Akcja miała odbyć się jak najszybciej, a więc w ciągu dnia. Do wyspy dopłynąć mieli na pokładzie kutra.
Sumner przestudiował mapę i zdjęcia lotnicze okolic wioski Balangiga, po czym wyznaczył miejsce lądowania w odległości około 1 kilometra na zachód od osady. W ciągu pół godziny zespół był gotów na akcję.

Podróż na Samar upłynęła bez przeszkód. Wiosłując kilkaset metrów wzdłuż wybrzeża, zespół dopłynął do plaży w żądanym miejscu i około południa wylądował na brzegu. Sumner zostawił jednego zwiadowcę, aby pilnował pontonu, a z resztą oraz z pilotem ruszył w głąb wyspy. Teren był na ogół otwarty, pokryty polami uprawnymi, ale ani śladu ludzi, czy to Filipińczyków, czy Japończyków. Uszli może niecały kilometr, gdy zobaczyli samolot tkwiący między palmami kokosowymi, koło budynku szkoły. Jak się okazało, pilotowi udało się wylądować i nie złamać przy tym żadnej palmy. Kolejny kwadrans zwiadowcy spędzili, obserwując samolot, czy nie zastawiono tam jakiejś pułapki, ale słychać było tylko brzęczenie owadów i leniwy szum liści palmowych poruszanych wiejącym od morza wietrzykiem. Poszli więc naprzód. Kiedy dotarli do samolotu, Sumner rozstawił kilkadziesiąt metrów od maszyny ludzi na czatach, a on wraz z pilotem i z jednym ze zwiadowców ruszyli szukać miejsca, w którym została zakopana torba z notatnikiem. Po kilku nieudanych próbach udało się natrafić na torbę w stanie nienaruszonym. Wrócili do samolotu. Pilot odkręcił kilka ważnych części silnika, co czyniło maszynę nieprzydatną dla wroga. Sumner w tym czasie polecił przeszukać szkołę oraz pobliskie domy. Znaleźli plik japońskich dokumentów wojskowych, w tym stwierdzające, że tu zatrzymywały się barki płynące wzdłuż brzegu wyspy w drodze na Leyte czy Mindanao. Znaleziono też trochę rzeczy osobistych, przeważnie mundurów i wyposażenia. Zwiadowcy zabrali kilka cienkich koców wykonanych z mieszanki wełny i jedwabiu, które okazały się bardzo ciepłe, lekkie i praktycznie nie do zdarcia, tak że używano ich aż do końca wojny.

Przybliżona trasa marszruty zespołu Sumnera w rejonie osady Balangiga. Fotografia 58. Przybliżona trasa marszruty zespołu Sumnera w rejonie osady Balangiga.

Sumner był zadowolony z wyników poszukiwań. Kazał zawiadomić kuter, gdzie znajduje się ponton i zwiadowca, którego tam zostawił, po czym dołączyli do kolegi i o piętnastej byli z powrotem. Cała misja trwała tylko trzy godziny.

Pod koniec października amerykańskie działania na Leyte pokrzyżowała okropna pogoda, w tym także wielki tajfun, który przysporzył marynarce wojennej olbrzymich problemów w realizowaniu dostaw zarówno jeśli chodzi o sprzęt, jak i ludzi mających wspomagać inwazję. Japończycy, chcąc powstrzymać Amerykanów, umacniali garnizon na Leyte z zamiarem przypuszczenia wielkiej kontrofensywy. Dowództwo 6. Armii dzięki informacjom otrzymywanym od partyzantów doskonale zdawało sobie sprawę z planów wroga i wiedziało, że koniecznie trzeba wyeliminować zagrożenie z Leyte. Kluczem do tego była położona na zachodnim wybrzeżu wyspy zatoka Ormoc, gdzie znajdowała się główna japońska baza zaopatrzeniowa. Konieczne było skoordynowanie działań z filipińską partyzantką, jak również dostarczenie jej broni i amunicji. Zapadła decyzja, że z partyzantami będą współpracować Zwiadowcy Alamo, i w tym celu wezwano ponownie Roberta Sumnera.
Piątego listopada, zaledwie osiem dni od wyprawy po notatnik z tajnymi danymi, Sumner wraz z zespołem znowu płynął nocą na pokładzie kutra torpedowego, tym razem do Palompanu. Jednak wkrótce po wypłynięciu misja została przerwana gdyż Palompan został zajęty przez silne oddziały Japończyków. Kuter udał się do Tanauanu, gdzie na jego pokład wszedł podpułkownik Frank Rowalle z wywiadu 6. Armii. Przedstawiony nowy plan misji zakładał lądowanie w rejonie Abijao, 50 kilometrów od celu. Zwiadowcy mieli się tam spotkać z grupą partyzantów dowodzonych przez majora Nazareno. Głównym zadaniem była monitorowanie ruchów Japończyków w tym rejonie zarówno na lądzie jaki i na morzu przez najbliższe kilka tygodni.
Kuter wyładowany dwiema tonami broni i amunicji plus składająca się z trzech Filipińczyków ekipa radiooperatorów ze sprzętem dla filipińskiego wywiadu partyzanckiego wypłynął z zatoki Tacloban i wieczorem, aby uniknąć japońskich nalotów, przeciął cieśninę San Juanito pomiędzy wyspami Leyte i Samar. Okrążając północny koniuszek Leyte i wpływając na wody zatoki Carigara, kapitan kutra zlokalizował Abijao. Włączył urządzenie tłumiące pracę silników i skierował kuter w stronę ciemniejącej linii wybrzeża.
W miarę, jak podpływali, zobaczyli domy oraz ludzi. Kiedy PT zbliżył się do plaży, Sumner rozkazał Renholsowi nadać sygnał "Zwiadowcy na brzegu". Z lądu rozległy się okrzyki radości. Partyzanci utworzyli kordon, a Sumner poprosił kapitana, aby tak podpłynął, by jak najłatwiej było wyładować przywiezione dostawy. Nadmuchano ponton. Już zamierzano opuścić go na wodę, gdy nagle kuter drgnął tak gwałtownie, że sierżant Lawrence Coleman wypadł za burtę. Koledzy szybko go wyciągnęli, ale niestety śruba fatalnie rozcięła mu prawą rękę. Jego dalszy udział w misji nie był już możliwy.
Partyzanci byli tak uradowani, że gdy ponton podpłynął do plaży, chwycili Sumnera i wynieśli na plażę, a potem przedstawili majorowi Jose Nazareno, dowódcy 2. batalionu 96. pułku piechoty na Leyte.
Nazareno natychmiast rozkazał, aby dwa wielkie czółna, tak zwane baratos, podpłynęły do kutra. Jednym z nich podpłynął też Sumner. Partyzanci przekazali Amerykanom dwóch jeńców. Japończycy, co było całkowicie sprzeczne z ich kodeksem Bushido, wcale nie mieli zamiaru uciekać.
Rozładunek zajął trzy kwadranse i około pierwszej kuter wyruszył w drogę powrotną. Zwiadowcy absolutnie nie byli przygotowani na to, co zobaczyli w wiosce Abijao. Na ulicy wśród radosnych okrzyków balowało ponad dwieście osób. Częstowano lokalnymi potrawami i winem, a miejscowi grajkowie wygrywali na akordeonie, skrzypcach oraz rogach różne melodie, zarówno filipińskie, jak i amerykańskie, przy których tańczono. Co krok ktoś przemawiał.
Na każdej z prowadzących do wsi dróg partyzanci wystawili straże, mające ostrzec w razie nagłego japońskiego ataku.
Siódmego listopada zwiadowcy przenieśli się do San Isidoro. Sumner zainstalował we wsi radiostację i polecił dwóm członkom z zespołu, aby pilnowali łączności i koordynowali zrzuty dostaw. Drugą radiostację zwiadowcy mieli zabrać ze sobą. Następnego dnia zespół Sumnera wyruszył wraz z partyzantami w głąb wyspy, ku głównemu pasmu górskiemu, którego postrzępione szczyty wznosiły się na wysokość tysiąca dwustu metrów i spadały w dół ku żyznej dolinie Ormoc.
W asyście partyzantów i miejscowej "Gwardii Ochotniczej" Sumner najpierw udał się do niewielkiego miasteczka Matag. Zwiadowców zaprowadzono na drugie piętro największej w mieście bodega, czyli domu.
Po śniadaniu zwiadowcy otworzyli skrzynie z bronią i rozdali karabinki i M1 wraz z amunicją partyzantom z dwóch kompanii, które były najsłabiej uzbrojone. Sumner zauważył, że tym ludziom bardzo przydałoby się także ubranie i buty, bo ich odzież składała się z jakiejś mieszaniny strojów cywilnych - miejscowych i amerykańskich, oraz tego, co udało im się zdobyć na Japończykach. Skarpety były luksusem. Na głowie noszono albo słomkowe kapelusze, albo amerykańskie hełmy, takie jakie się nosi w tropiku, albo wojskowe czapki, przy czym te ostatnie mieli na ogół filipińscy zwiadowcy, którzy przeszli profesjonalne szkolenie. Japońskich hełmów nikt nie nosił z obawy przed omyłkowym postrzeleniem przez kolegów.
Dalsza podróż opóźniła się z powodu gwałtownej tropikalnej burzy, która zmusiła całą grupę do szukania jakiegokolwiek schronienia przed ulewnym deszczem. Burza przeszła równie nagle, jak się pojawiła i można było kontynuować marsz. Na moście niedaleko od Sabang-Boa partyzanci natknęli się na japoński patrol. Wywiązała się zaciekła strzelanina, przy równie zaciekłych krzykach z obu stron, ale skończyła się równie szybko jak burza, która złapała ich w drodze, bez żadnych strat po obu stronach. Jednak teraz wróg już wiedział o obecności Amerykanów, a co gorsza popsuło się radio i jego naprawa zajęła sporo czasu.
Przybywszy do Mas-in, partyzanci zaczęli oczyszczać z zarośli niewielki obszar, gdyż w ty mmiejscu miał nastąpić zrzut dodatkowych zapasów i broni dla partyzantów. Trzy C-47 nadleciały tak jak zostało ustalone, o czternastej, a Sumner naprowadził je, podpalając chaszcze. Samoloty przeleciały dwukrotnie nad dymiącym trójkątem i zrzuciły trzydzieści sześć wielkich paczek, które spadały na wielkich czerwono-białych spadochronach. Szybko uprzątnięto strefę zrzutu i kolumna wkrótce maszerowała wzdłuż doliny graniczącej z Puerto Pueblo, skąd dało się obserwować Japończyków w zatoce Ormoc.
Kilka kolejnych dni Sumner spędził w okolicy Mas-in, zakładając stację radiową i organizując jednostkę wywiadowczą, składającą się z dwudziestu jeden osób - partyzantów i miejscowej policji. Sumner nakazał Blaiseowi pozostać przy radiostacji i utrzymywać łączność z Schermerhornem, a resztę poprowadził do Puerto Bello.
Byli tam dwa dni, po czym Sumner posłał gońca do Blaise’a z instrukcją, aby przybył tu wraz z radiem.
O dziwo, Japończycy nie wysłali patroli, aby znalazły Sumnera i jego ludzi, choć Amerykanom wydawało się, że nieprzyjaciel o nich wie, bo zrzutu dokonano w biały dzień. Sumner mógł tylko przypuszczać, że japoński dowódca na Ormoc nie chciał ryzykować życiem swoich ludzi, gdyż nadzieja na znalezienie zwiadowców była nikła. Jednak zawsze istniało ryzyko, że ktoś może zdradzić. Partyzanci mieli prawie całkowitą pewność, że w Puerto Bello są osoby tzw. makapili, które współpracują za Japończykami.
W Puerto Bello kwaterą główną Sumnera był nieduży (cztery na sześć metrów) zbudowany z bambusa, kryty liśćmi palmowymi domek na palach, z niewielką werandą, stojący na zboczu wzgórza. Zwiadowcy spędzili tam kilka tygodni, penetrując okolicę Ormoc.

Mniej więcej po dwóch tygodniach Japończycy nie mogli już dłużej znieść obecności Amerykanów i dosłownie dziesięć kilometrów od Puerto Bello wylądowali japońscy żołnierze. Teraz jeszcze częściej dochodziło do walk z partyzantami. Wycofując się do Masin, aby uniknąć spotkania z Japończykami, partyzanccy zwiadowcy zawiadomili Sumnera, że z obu stron ma nieprzyjacielskie wojska i to w odległości niespełna półtora kilometra.
Zwiadowcy postanowili wycofać się w rejon góry Naguang i rozbić dwa obozy na północnym i zachodnim zboczu góry. Dzięki temu mogli szybko wykryć nadchodzących Japończyków i zapewnić sobie kilka dróg ucieczki.
Jeden z przystanków w drodze na górę Naguang wypadł koło wioski Valencia, osiem kilometrów na zachód od japońskiego lotniska. Tam radio znowu się popsuło i wydawało się, że już nie uda się go naprawić. I tu stała się rzecz niewiarygodna. Dzień lub dwa później nad głowami zwiadowców dał się słyszeć warkot japońskiego samolotu i jego pilot, najwidoczniej przez pomyłkę, zrzucił spadochron, do którego przymocowany był wiklinowy kosz. Cały ten pakunek wylądował dokładnie pod nogami Amerykanów. Partyzanci otworzyli go, a Sumnerowi opadła szczęka; w koszu znajdował się japońska radiostacja i para słuchawek.
Mniej więcej po tygodniu radio znowu się popsuło i ponownie zostało naprawione dzięki absolutnie już niewiarygodnemu zbiegowi okoliczności - otóż japoński pilot po raz drugi zrzucił radiostację.

Nowy punkt dowodzenia Sumnera na górze Naguang znajdował się w wiosce Cagdaat. Mieścił się w obszernym, ukrytym wśród drzew domu, na którego tyłach był basen napełniany źródlaną wodą. Jakieś trzydzieści metrów od tego domu mieściła się stacja radiowa, umożliwiająca bezpośredni kontakt z dowództwem 6. Armii po drugiej stronie wyspy. Kilometr na północny wschód Filipińczycy wyznaczyli strefę zrzutów. Utworzona przez miejscową ludność siatka wywiadowcza donosiła o ruchach nieprzyjaciela, liczebności i pozycjach wojsk. Partyzanci często atakowali japońskie posterunki i patrole. Po drodze Sumner zabrał pięciu zestrzelonych amerykańskich pilotów, którzy, dzięki wdzięcznej miejscowej ludności, prowadzili całkiem miłe, leniwe życie. Sumner odesłał ich pod eskortą partyzantów do San Isidoro.
Na początku grudnia, a więc mniej więcej miesiąc od rozpoczęcia misji, Sumner otrzymał drogą radiową doniesienie o dobrze zakamuflowanych japońskich magazynach ukrytych na obrzeżach miasta Ormoc, gdzie podobno znajdowało się mnóstwo żywności oraz amunicji. Dowództwo 6. Armii wydało rozkaz zbombardowania ich z powietrza, ale piloci nie byli w stanie nic dostrzec, wobec tego teraz Sumner i jego zespół otrzymali zadanie zniszczenia tych magazynów. Sumner wspólnie z Nazarenem zaczęli przygotowywać plan utworzenia specjalnej jednostki spełniającej rolę punktu kontaktowego. Drugim etapem było zebranie zaprawionych w działaniach zwiadowczych i walce filipińczyków, dzięki którym udałoby się utowrzyć trzy plutony, każdy składający się z trzech oddziałów po dziesięciu ludzi. Na odzew nie trzeba było długo czekać. W ciągu lilku dni udało się zebrać komplet dobrze zaprawionych w bojach filipińczyków. Sumner planował wziąć też ze sobą jeden zdobyty na Japończykach moździerz kaliber 82 milimetry oraz flary, gdyby trzeba było oświetlić teren. Moździerz będzie nieodzowny, w razie gdyby zostali odkryci i zaatakowani i musieli szybko uciekać.
Po dwudniowych ćwiczeniach, mających na celu zgranie się zespołu Sumnera z nowo przybyłymi tworzącymi sformowane ad hoc oddziały, wszyscy wyruszyli w kierunku miasta Ormoc. Dotarli tam we wczesnych godzinach wieczornych i ukryli się w krzakach, czekając, aż się ściemni. Sumner znał z planów tę część miasta, toteż gdy reszta się przygotowywała, on wybrał się na rekonesans i znalazł trzy doskonale zakamuflowane magazyny; zaraz rozkazał najlepszym z filipińskich zwiadowców podczołgać się do tych budynków jak najbliżej, dosłownie na odległość kilku metrów, aby zobaczyli, jakiej są wielkości, ilu Japończyków ich pilnuje, jaka jest odległość od krzaków do drzwi oraz pomiędzy poszczególnymi budynkami i szałasem wartowników.
Tak naprawdę inwazja na główną wyspę Filipin, czyli na Luzon, rozpoczęła się 15 grudnia 1944 roku, gdy ku zaskoczeniu nieprzyjaciela Amerykanie wylądowali na wyspie Mindoro, którą od Luzonu oddziela jedynie szeroki na dwanaście kilometrów korytarz, zwany Veroe Island Passage. Garnizon wroga, składający się z tysiąca żołnierzy oraz z dwustu marynarzy ocalałych z zatopionych okrętów, został szybko wyparty i pozostały jedynie pojedyncze punkty oporu, wyeliminowane kompletnie pod koniec stycznia.
Teraz miał się rozegrać główny spektakl, a cała siła inwazji została skierowana na zatokę Lingayen.
Na szczęście dla żołnierzy mających dokonać desantu, płynęli oni trzy dni za grupą okrętów wojennych dowodzoną przez admirała Jesse’a B. Oldendorfa. Te ciężko uzbrojone okręty: dziewięć lotniskowców i kilka pancerników, w tym dwóch weteranów z Pearl Harbor, mianowicie USS "West Virginia" i USS "California", stały się celem japońskich ataków z powietrza, także kamikaze. Wiele kilometrów za tym piekłem nie atakowani przez nikogo płynęli sobie zwiadowcy Alamo.

Lądowanie MacArthura na Mindoro zdumiało Yamashitę, który sądził, że Amerykanie zamierzają polegać głównie na lotnictwie startującym z baz budowanych na Leyte. Yamashita nie miał pojęcia, że olbrzymie ulewy opóźniły budowę tych lotnisk i zmusiły MacArthura do zwrócenia uwagi na Mindoro. Yamashita w odpowiedzi rozkazał wzmóc bombardowania z powietrza oraz ataki kamikaze na rozciągnięty na długości ponad sześćdziesięciu kilometrów konwój amerykańskich okrętów i barek desantowych. Co prawda wiele z tych samolotów, pilotowanych przez niedoświadczonych lotników, nie zdołało przebić się przez ścianę ognia z ostrzału przeciwlotniczego, ale jednak kilku się to udało, a skutki tego były tragiczne.
Yamashita był pragmatykiem. Wiedział, że po upadku Leyte nie ma szans na powstrzymanie lądowania Amerykanów na Luzonie i niewielkie szanse na pokonanie ich, gdy już znajdą się na brzegu. Starając się utrzymać na Leyte, stracił połowę swoich okrętów i tysiące ludzi, a teraz jego flota składała się z dwóch ścigaczy okrętów podwodnych, dziewiętnastu łodzi patrolowych, dziesięciu miniaturowych okrętów podwodnych i stu osiemdziesięciu jednoosobowych łodzi kamikaze skoncentrowanych w większości w Zatoce Manilskiej. Co gorsza, z jego floty powietrznej pozostało tylko około dwustu samolotów - reszta została zestrzelona lub zniszczona na ziemi, a w chwili amerykańskiej inwazji ta liczba zmalała do kilkudziesięciu.
Wyspa Luzon ma 544 kilometry długości i 208 kilometrów szerokości (w najszerszym miejscu). Do jej obrony Yamashita przeznaczył sześć dywizji piechoty oraz jedną pancerną, czyli około 275 000 żołnierzy. Jednak wielu jego ludzi nie nadawało się do walki na pierwszej linii, wielu z nich było chorych lub rannych, a większość marnie uzbrojona i wyposażona. Wokół Manili było około 16 000 żołnierzy personelu marynarki, w większości marynarzy z okrętów, które w październiku zostały zatopione w zatoce Leyte, a którymi dowodził admirał Sanji Iwabuchi. Jednak z powodu rywalizacji między admirałem a Yamashitą ten ostatni miał niewiele do powiedzenia w sprawach marynarki wojennej.
Nie mogąc zapobiec desantowi Amerykanów, Yamashita zdecydował, że jego żołnierze nie będą bronić plaż, ale rozegrają walkę w głębi wyspy, tak aby Amerykanie ponieśli jak największe straty podczas zdobywania każdego metra wyspy. W celu realizacji tych planów podzielił swoje siły na trzy części, nazwane grupą Shobu, Shimbu i Kembu. Pierwsza, główna, składająca się ze 152 000 żołnierzy grupa Shobu została wysłana na północ wyspy, w region górski, z rozkazem związania amerykańskich sił tak długo, jak tylko będzie to możliwe. To także pozwoliłoby Japończykom na sprawowanie kontroli nad jednym z głównych regionów rolniczych wyspy, doliną Cagayan. Yamashita dowodził tą grupą i założył swoją kwaterę główną w miejscowości Baguio, letnim górskim kurorcie położonym na wysokości 1500 metrów.
Drugą grupę, Shimbu, w sile 80 000 żołnierzy, którymi dowodził generał Shizuo Yokoyama, wysłano na południe z zadaniem utrzymania wyżyn na wschód od Manili, a tym samym kontrolowania zaopatrzenia miasta w wodę. Grupa Kembu, dowodzona przez generała Rikichiego Tsukadę, miała utrzymać góry Caraballo i zachodnią stronę doliny Agno Pampanga, gdzie znajdowały się byłe amerykańskie bazy Clark Field i Fort Stotsenburg, jak również przesmyk na południe od półwyspu Bataan. Grupa ta miała utrzymać się tak długo, jak zdoła, po czym wycofać się w góry Zambales i tam walczyć, by zyskać na czasie.

Trasa zespołu Sumner w rejonie zatoki Ormoc. Fotografia 59. Trasa zespołu Sumner w rejonie zatoki Ormoc. Odwiedzane przez zespół miejscowości zaznaczone zostały czerwonymi kółkami.

Rozpoznanie pozwoliło na prędce przygotować plan działania. Trzeci pluton zapewnić miał wsparcie ogniowe z miejsca oddalonego o około 200 metrów od głównej bramy. Zwiadowcy wraz z pozostałymi plutonami mieli wejść na teren magazynów. Ochrona skaładająca się z 3, 4 japońskich wartowników miała zostać zlikwidowana bezszelestnie.
Akcja rozpoczęła się o dziesiątej w nocy. Filipińczycy, z nożami w ręku, wślizgnęli się na teren magazynów i szybko załatwili japońskich strażników. Tych w wartowni nie ruszali, ale jeden oddział filipińskich zwiadowców pozostał w pobliżu na zewnątrz i w razie gdyby Japończycy w szałasie coś zauważyli, miał się nimi zająć. Po zabiciu strażników plutony rozdzieliły się i każdy wszedł do innego magazynu. W budynku o powierzchni dziewięć na osiemnaście metrów Sumner w nikłym czerwonawym świetle latarki znalazł miejsce pełne pięćdziesięciokilogramowych worków z ryżem i skrzyń z konserwami, ustawionych jedna na drugiej na wysokość dwóch i pół metra. Zwiadowcy szybko podkładali kostki trotylu, wpychając je za skrzynie. Sumner wiedział, że jego ludzie robią to samo w innych budynkach. Kiedy wszystkie kostki trotylu zostały już umieszczone, podpalono lonty. Akcja wykonana została w ciągu 15 minut. Po oddaleniu się na odległość 400 metrów seria wybuchów rozdarła nocną ciszę. Magazyny rozpadły się w drobny mak, a płomienie zajęły też siatkę maskującą, pod którą ukryte były budynki. A potem nastąpiła kolejna, jeszcze większa eksplozja, gdy wybuchły beczki z paliwem, wyrzucając na dziesiątki metrów w górę słupy ognia.
Nie trzeba było długo czekać na pościg. Z tyłu dobiegły ich gniewne wrzaski i odgłosy strzałów kierowanych w stronę ściany lasu. Sumner wiedział, że Japończycy ich nie widzą i że te strzały są kompletnie na oślep, a przez to tym bardziej niebezpieczne. Pomimo gorączkowej pogoni ludziom Sumnera i Filipińczykom udało się wyślizgnąć i około czwartej nad ranem powrócić bezpiecznie do kryjówki.

Siódmego grudnia 1944 roku o szóstej rano Sumner otrzymał przez radio wiadomość od dowództwa 6. Armii, że o siódmej 77. Dywizja Piechoty będzie lądować w Ormoc; wobec tego szybko zebrał swoich ludzi i przenieśli się w miejsce, z którego mogliby wszystko doskonale widzieć. I rzeczywiście udało im się znaleźć punkt widokowy niczym najlepsza loża w teatrze. Tego samego ranka przybył japoński konwój i przywiózł pięć tysięcy żołnierzy piechoty. Równoczesne przybycie wrogich sobie wojsk w to samo miejsce doprowadziło do spektakularnego starcia. Nad głowami unosił się ryk amerykańskich i japońskich samolotów.
Pięćdziesiąt sześć myśliwców P-47 Thunderbolt bombardowało japońską flotę. Samoloty pikowały w dół, okręty nieprzyjacielskie wybuchały i stawały w płomieniach, wiele z nich przewracało się na bok lub w pozycji niemal pionowej powoli zanurzało i znikało pod wodą. Amerykańskie okręty również ucierpiały: dwa niszczyciele zatonęły po ataku kamikaze. W końcu Japończycy wycofali się, lecz stracili większość okrętów i dwie trzecie bombowców.
Dwudziestego grudnia oddział Sumnera zakonczył misję i wycofał się na tereny zajmowane przez wojska amerykańskie. Przekroczył on granicę amerykańskich linii rankiem 21 grudnia, czterdzieści siedem dni po wyruszeniu na misję. O szóstej wieczorem Sumner zameldował się u generała Hodge’a, przezywanego "Burmistrzem z Ormoc", który nalegał, aby grupa Sumnera zjadła z nim kolację w namiocie służącym jako mesa dla oficerów. Sumner przyjął to zaproszenie. Rozbawiło go, że Hodge wcale nie jadł żadnych frykasów, ale zwykłe, żołnierskie dania. Sumner nie zdradził mu, że oni sami dzięki gościnności Filipińczyków jadali znacznie lepiej.
Potem 23 grudnia Sumner został przetransportowany do obozu ASTC, aby złożyć raport wywiadowi 6. Armii. Boże Narodzenie 1944 roku to był jeden z rzadkich momentów w całej historii Zwiadowców Alamo. Po raz pierwszy od sierpnia wszystkie zespoły znowu były razem. Zwiadowcy zebrali się w mesie, gdzie czekała na nich wspaniała, suta kolacja, podziękowania i gratulacje, że po przeprowadzeniu tylu zadań (w sumie 49) i pomimo tylu niebezpieczeństw wciąż są razem cali i zdrowi.

Strona: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12