ARTYKUŁY

Strona poświęcona wojnie na dalekim wschodzie, obejmującej zmagania armii i marynarki Cearstwa Japonii oraz Stanów Zjednoczonych.

Szlakiem kolei birmańskiej: Powrót nad rzekę Kwai - wspomnienia Loeta Velmansa

W niewoli japońskiej

Dzień albo dwa po kapitulacji naszej armii duża grupa ochotniczej rezerwy zajęła pusty budynek na terenie koszar. Byli to nauczyciele, handlowcy, plantatorzy, bankierzy, paru księży - podstawa kolonialnego społeczeństwa.
Mieliśmy rozkaz, żeby nie opuszczać terenu koszar. Nie było na razie żadnego śladu Japończyków. Dopiero po jakimś czasie dało się zauważyć ich obecność w Bandung. Najpierw japoński patrol raz dziennie, w południe przez pół godziny, kręcił się po obozie. Czasami pojawiali się inni żołnierze. Zwycięzcy i pokonani mierzyli się wzrokiem i oceniali sytuację. Japończycy sprawiali na nas wrażenie turystów przybyłych z daleka: odbieraliśmy to jak atrakcyjny spektakl. Niektórzy z tych swoistych turystów mieli schludne mundury w kolorze khaki, inni - pchający rowery - z karabinam przewieszonymi przez pierś, odziani byli w podarte łachmany. To były oddziały liniowe, które wyglądały tak, jakby dopiero wyszły z dżungli. Zastosowanie przez Japończyków piechoty na rowerach okazało się bardzo nowatorską taktyką.

Japończycy rozpoczęli konfiskatę naszej broni. Najpierw zabra działa, działka przeciwpancerne i haubice. Potem wydali rożka; żeby oddać wszystkie karabiny, pistolety maszynowe, rewolwer i noże. Ładowaliśmy broń na ciężarówki, które teraz oznakowań były symbolem wschodzącego słońca. Pracę nadzorowali nasi of cerowie, z których kilku, ku memu zaskoczeniu, wykazywało si nadmiernym służalstwem i gorliwością w wykonywaniu nowyc obowiązków - żeby nie powiedzieć lizusostwem.

Japoński strażnik Fotografia 6. Japoński strażnik obozowy.

Frans, jeden z moich bliskich przyjaciół, był pierwszym z nas który został pobity. Upuścił, albo przez przypadek, albo w akcie sabotażu, kilka karabinów, które były ze sobą powiązane. Japoński strażnik, rozsierdzony, wymierzył mu kilka potężnych ciosów. Pozostali jego koledzy zaczęli nas popychać i, gestykulując, dawać nam znać, żeby nie ociągać się w pracy i nie zwracać uwagi na to co się dzieje obok. Kipieliśmy ze złości, ale baliśmy się tego, któremu musieliśmy się podporządkować.

Ani strażnicy, ani więźniowie nie podejmowali żadnych prób nawiązania ze sobą kontaktu. Od samego początku tworzyliśmy zupełnie odrębne, obce i obojętne sobie społeczności.

Na szczęście mieliśmy dość dużo wolnego czasu. Kwitło życie sportowe. Rozgrywano mecze piłkarskie, na których byłem tylko widzem, i turnieje brydżowe, gdzie byłem aktywnym zawodnikiem. Wieczorami nasłuchiwaliśmy, żeby wyłowić jakieś wiadomości z pisków i trzasków dobywających się z ukrywanego radioodbiornika nastawionego na jakąś daleką australijską stację. Wiadomości nie były zbyt pomyślne, ale wciąż mieliśmy nadzieję, że nasza sytuacja wkrótce się zmieni. Wojna szybko się skończy i wrócimy do normalnego życia.

Codziennie tłumy jeńców gromadziły się przy dużym otwartym oknie w budynku, który stał przy ulicy biegnącej wzdłuż koszar. Mieli okazję widzieć się i porozumiewać z rodzinami, choć tylko na odległość. Tworzyły się dwie kolejki, jedna wewnątrz, druga na zewnątrz obozu. Słychać było pozdrowienia i wyznania miłości, gestami przekazywano wieści o stanie zdrowia. Żołnierz, któiy skończył rozmowę z żoną, matką lub ojcem czy inną ukochaną osobą, ustępował miejsca na czele kolejki następnemu. System działał bardzo sprawnie, bez żadnych zakłóceń i formalnych reguł porządkowych.
Wydawało mi się już, że nie da się dotrzeć do Bandung z Bata-wii, ale któregoś dnia zjawiła się moja mama. Zauważyłem jej drobną postać w białej, bawełnianej sukience (nie chciała za bardzo się wyróżniać). Ocierała ukradkiem łzy, machała do mnie, uśmiechała się i miała ze sobą wielki kosz.
- Wszystko u ciebie w porządku? - spytała bezgłośnie samym tylko ruchem warg.
- W porządku - odpowiedziałem. - Jak ojciec?
- Dobrze, trzyma się świetnie - odpowiedziała zwięźle. - Nie został internowany. Ja czuję się nieźle. Nie martw się. Dajemy sobie radę. Wciąż pytała o moje zdrowie.
W koszyku znajdowały się koszule khaki, bielizna, skarpety, kartony papierosów i konserwy. Następna paczka przyszła dopiero po trzech latach, a mamę znów zobaczyłem za cztery lata.

Dwa tygodnie upłynęły w ciszy i spokoju. Potem, wczesnym rankiem o świcie, pojawił się kontyngent nowych strażników. Żołnierze z oddziałów liniowych zostali odesłani na front i zastąpieni formacjami okupacyjnymi w roli dozorców więziennych. Od razu zaczęli patrolować obóz, przy bramie założyli punkt kontrolny otoczony drutem kolczastym, ustawili wieżyczki strażnicze i wprowadzili poranny apel o ósmej. Poprzednia załoga obozu przez większość czasu dawała nam spokój. Ci nowi ciągle manifestowali swoją obecność. Cały dzień słychać było ich krzyki i wrzaski, biegali jak opętani z pistoletami w dłoni, a ich gesty i postawa wyrażały gniew, niecierpliwość i pogardę dla więźniów.

Przed samym apelem na teren obozu wjechał elegancki, błyszczący samochód, należący wcześniej do wyższego oficera holenerskiego sztabu, eskortowany przez oddział japońskich żołnierzy w galowych mundurach.
Samochód miał wielką flagę z symbolem czerwonego słońca. Oficerowie w mundurach khaki, w niezapiętych koszulach i wyglansowanych butach, w białych rękawiczkach i z dłońmi na rękojeści samurajskich mieczy otoczyli najstarszego stopniem - naszego nowego komendanta i naczelnika - który wszedł na niewielki podest. My staliśmy na baczność. Zapanowała absolutna cisza. Oficer zaczął wrzeszczeć na nas po japońsku. Jeden z tłumaczy przekazał, że natychmiast trzeba oddać wszystkie odbiorniki radiowe. Na apelu porannym musieliśmy zwracać się na północ i oddawać pokłon cesarzowi. Musieliśmy też salutować każdemu japońskiemu żołnierzowi, którego mijaliśmy. Czekała nas praca, żeby zarobić na utrzymanie. Zabronione zostały wszelkie kontakty ze światem zewnętrznym, a nikt nie mógł wejść do obozu ani z niego wyjść bez wyraźnego zezwolenia komendanta. Za naruszenie nowego porządku groziły surowe kary; próba ucieczki zagrożona była karą śmierci.

Nie mogliśmy na początku zrozumieć zachowania Japończyków. Oficerowie, podoficerowie i szeregowcy mieli zawsze jednakowy wyraz twarzy, który znamionował okrucieństwo, bezwzględność i całkowity brak ludzkich uczuć. Byliśmy przez nich bici pod byle pretekstem. Nie szczędzili uderzeń pięścią, kijem, kolbą, nie szczędzili też kopniaków. Wymierzali srogie kary za to, że nie zasalutowaliśmy, że rozmawialiśmy ze sobą, że śmialiśmy się, a najczęściej za nic. Raz na porannym apelu ukarano wielu naszych żołnierzy za to, że jakoby nie dość głęboko pochylili się w kierunku cesarskiego pałacu w Tokio. Za ten brak szacunku kazano im przez cały dzień stać na baczność w palącym słońcu.

Dlaczego japońscy żołnierze odczuwali wobec nas taką wściekłość? Słuchając tłumacza, powoli zaczynaliśmy rozumieć ich zachowanie: uznali nas za tchórzów. Poddaliśmy się za szybko, bez walki. Naruszyliśmy przez to japońskie poczucie honoru i przyzwoitości. Żołnierz japoński w obliczu klęski winien odebrać sobie życie. Samobójstwo oznaczało pokutę za hańbę porażki, hańbę, która w przeciwnym razie spadała na jego rodzinę i cały naród. Przypominano nam do znudzenia, że żyjemy tylko dzięki wspaniałomyślności cesarza i mamy szczęście, że możemy służyć mu jako lojalni poddani.

Przynajmniej raz w tygodniu musieliśmy wysłuchać przemówienia komendanta obozu - stać na baczność i w milczeniu przyjmować potok słów rozzłoszczonego Japończyka. Komendant nie robił wystarczająco długich przerw, by nasz tłumacz zdążył wszystko przełożyć na holenderski. Nic z tego nie rozumieliśmy. Dopiero po przemówieniu, które trwało dwadzieścia do czterdziestu pięciu minut, przekazywano nam, o co chodziło z grubsza - była to mieszanina bluźnierstw i wulgaryzmów, pogróżek o nieuchronnie czekającej nas śmierci i służalczych peanów na cześć cesarza. Musieliśmy cały czas stać wyprężeni jak struna. Najmniejszy ruch groził pobiciem kolbami przez żołnierzy japońskich, którzy przechadzali się wzdłuż naszych szeregów.
Napuszony język wojennej propagandy nie różnił się od tego, jakim posługiwali się Hitler i Goebbels, których gardłowe mowy słyszałem przez radio w domu w Scheveningen. Tym razem miałem to na żywo, w samym środku placu apelowego. Starałem się nic sobie z tego nie robić, jednak czułem, jakby na szyi ktoś zaciskał mi stryczek. Naprawdę się bałem. Podróż z Scheveningen do Dover była, w porównaniu z tym, co teraz przeżywałem, tylko młodzieńczą przygodą.

Po ośmiu miesiącach pobytu w starych koszarach w Bandung dostaliśmy jeden dzień na spakowanie się. Następnego dnia wymaszerowaliśmy w kierunku dworca kolejowego. Załadowano nas do wagonów i po ośmiu godzinach dotarliśmy do obozu na północ od Tandjong Priok.
Po trzech tygodniach znów ruszyliśmy w drogę, ale tym razem piechotą. W porcie zapakowano nas na stary, zniszczony frachtowiec. Czterodniowa podróż wydawała się nie mieć końca. Wylądowaliśmy w końcu w Singapurze. Z tamtąd przewiezieni zostaliśmy ciężarówkami do niesławnego więzienia Changi Gaol.
Tysiące jeńców, Brytyjczyków, Australijczyków i Holendrów tłoczyło się w naszym obozie. Nie byli zadowoleni, że przybywają kolejne kontyngenty jeńców wojennych, co najmniej raz w tygodniu, bo jeszcze bardziej pogarszało to trudne warunki życia w przeludnionych barakach. Obóz był swoistą minimetropolią o charakterze kosmopolitycznym. Bandung w porównaniu z Singapurem to tylko prowincjonalna dziura. Jeńcy, którzy już tu przebywali, mieli różne zajęcia - od międzynarodowych meczów piłkarskich, turniejów brydża i szachów, wystaw, teatru komedii, koncertów muzyki klasycznej i jazzu do wykładów i kursów matematyki, rysunku, filozofii, literatury angielskiej, historii sztuki, historii starożytnej i współczesnej, francuskiego, chińskiego...
Nie wszyscy brali udział w tak intelektualnych zajęciach - grupa pokerzystów spędzała całe dnie na hazardowej grze w karty. Wygrane zapisywano na skrawkach papieru, jeden egzemplarz dla wygranego, drugi dla przegranego, a rozliczenie miało nastąpić po zakończeniu wojny - czyli wkrótce. Setki funtów szterlingów w formie rewersów zmieniało właścicieli. Sporą popularnością cieszyło się też bingo, w które grano nocami dwa razy w tygodniu. Ja czasami grywałem w szachy, wziąłem także udział w turnieju brydżowym w parze z Fransem. Doszliśmy do ćwierćfinału i wtedy dostaliśmy baty od sierżantów armii brytyjskiej.

Handel wymienny zaczął się od samego początku naszej niewoli. Na Jawie największy popyt był na papierosy, później na słodycze i konserwy. Jeszcze w czasie internowania w koszarach każdy miał kilka par butów, paski, cywilne krawaty i koszule, nie wspominając o pieniądzach. Przy każdej zmianie miejsca pobytu pozbywaliśmy się części odzieży, usiłując sprzedać najbardziej wartościowe rzeczy. Przybywając do Singapuru, miałem tylko to, co na sobie, plus zapasową koszulę, komplet bielizny, skarpetki i owijacze - niewygodne atrybuty wojskowego wyposażenia noszone wokół łydek. Nigdy nie umiałem właściwie ich włożyć. Opadały mi na kostki i musiałem je stale podciągać, ale czułem się w nich bezpiecznie.

Kiedy wydaliśmy już wszystkie pieniądze, zostały nam tylko zegarki. Japończycy mieli wręcz nienasycony apetyt na znane marki, jak Rolex, Omega, Patek Philippe i Longines. Po wyczerpaniu zapasów droższych, czternasto- i osiemnastokaratowych zegarków, płacili całkiem dobrą cenę za zwykłe, srebrne czy stalowe. Płacili gotówką za najdroższe modele, a transakcje o mniejszej wartości rozliczane były w bilonie, papierosach czy konserwach. W nocy, gdy na warcie stał zaufany Japończyk (tzn. wtajemniczony w nasz handel), przemykaliśmy za bramę, żeby dobić targu z Chińczykami. Ustalaliśmy też termin kolejnej transakcji. Nasi partnerzy przynosili jutowe torby pełne papierosów, skondensowanego mleka, puszkowanej wołowiny, sardynek, dżemu i innych towarów. Nie słyszałem, żeby ktoś z paskarzy, czy to jeniec, czy Chińczyk, został przyłapany przez strażników.
Przehandlowałem moją piękną osiemnastokaratową omegę, wspaniały prezent urodzinowy od rodziców, za pokaźną sumę pieniędzy, które szybko wydałem. Początkowo czułem się trochę nieswojo i miałem wyrzuty sumienia - sprzedałem przecież mój najcenniejszy przedmiot. Ale zgromadziłem spore zapasy papierosów i innych luksusowych artykułów. Przekonałem się, że zyskałem dzięki temu poczucie ekonomicznej niezależności. Konserwy mięsne i rybne będą dobiym towarem wymiennym na banany i inne nietrwałe środki żywnościowe.

Dobre czasy się skończyły. Pod koniec 1942 roku i przez pierwsze cztery miesiące 1943 coraz więcej jeńców, wśród nich także z mojego kontyngentu z Jawy, zostało wysłanych kolejnymi transportami klejowymi w głąb kraju. Ja zostałem początkowo potraktowany jako kadra, bo byłem „menedżerem" Latającego Holendra i nie zostałem zakwalifikowany do deportacji. Japończycy mówili, że wysyłają nas do pracy na północ, ale nie podawali żadnych szczegółów. Wszystkich pozostających nadal w Changi łącznie z setkami oficerów sił alianckich włączono do grupy oznaczonej jako H-Force.
W maju 1943 roku restauracja została zamknięta. Nie było już ani kucharzy, ani klientów. Cały personel Latającego Holendra znalazł się w ostatnim transporcie. W pustym obozie pozostał tylko szpital.
Podróż koleją na północ przez Półwysep Malajski do Tajlandii trwała cztery doby. W cuchnącym wagonie towarowym upchnięto trzydziestu ludzi. Nasze rzeczy ułożyliśmy w rogu. Siedziałem na środku wagonu. Najpierw zazdrościłem tym, którym udało się znaleźć kawałek miejsca przy ścianie, bo mogli się o coś oprzeć. Panował straszny ścisk. Zorientowałem się wkrótce, że siedzę plecami do George'a. Mogliśmy oprzeć się o siebie. Okazało się, że to jest lepsze miejsce niż między ścianami a drzwiami wagonu. Na nielicznych postojach mogliśmy wyjść i odpocząć w rowach biegnących wzdłuż toru. Dwa razy dziennie dostawaliśmy jedzenie: miskę ryżu i wodnistą zupę jarzynową. Miejscowi handlarze oferowali banany i ananasy, a strażnicy pozwalali nam robić zakupy. Na jednym z postojów grupa przedstawicieli hinduskiej mniejszości przyniosła nam owoce mango i rambutan. Była to prawdziwa uczta, ostatnia przed czekającą nas gehenną.

Dziwiliśmy się z początku, że w całym transporcie jest tylko kilku strażników. Japończycy byli najwyraźniej przekonani, że nie rozważamy możliwości ucieczki. Mieli rację. Rozmawialiśmy co prawda o tym, ale byliśmy osłabieni, zniechęceni i przestraszeni.
Warunki podróży pogarszały się z każdym dniem. Wielu więźniów cierpiało na biegunkę. Duszący smród był szczególnie uciążliwy po południu, gdy temperatura przekraczała czterdzieści stopni.
Pod koniec drogi byliśmy posiniaczeni i poobijani od przepychanek i poszturchiwań. Pociąg stawał często nie wiadomo dlaczego, a potem nagle ruszał. Dokuczał nam nie tylko ból, pragnienie i głód, ale i niepewność tego, co nas czeka. Wszyscy chcieli, żeby ta podróż skończyła się jak najszybciej. Rejs zjawy do Singapuru przyniósł zaskakującą zmianę: warunki życia w obozie Changi były dużo lepsze. Podobnie mogłoby być i teraz. Byliśmy jednak bardzo zdenerwowani i niepewni jutra.
Dojechaliśmy do Bangpong, wioski w południowej Tajlandii, jakieś siedemdziesiąt kilometrów na zachód od Bangkoku. Tu Japończycy rozpoczęli budowę prawie kilkusetkilometrowej linii kolejowej przez dżunglę. Celem tego przedsięwzięcia miało być bezpośrednie połączenie portów Tajlandii z frontem w Birmie. Stąd Japończycy zamierzali ruszyć na podbój Indii. W budowie tej cieszącej się złą sławą linii Tajlandia-Birma, my mieliśmy uczestniczyć jako niewolnicza siła robocza, dzięki której, metr po metrze, linia ta powstanie w trudnej do przebycia dżungli.

W 1939 roku Japończycy uznali, że powodzenie inwazji na Indie wymaga kontroli akwenów na zachód od Singapuru i Półwyspu Malajskiego. Marynarka wojenna miała zagwarantować dostęp do Rangunu, stolicy Birmy, dużego portu leżącego niedaleko Indii, dokąd można by skierować znaczne siły wraz z zaopatrzeniem i skąd mogłaby ruszyć ofensywra przeciwko Brytyjczykom. W przypadku powodzenia takiego planu konieczne byłoby zapewnienie dostaw dla walczącej armii drogą kolejową z Bangkoku. Linia kolejowa mająca swój początek w Bangkoku, biegnąca przez dżunglę na terenie Tajlandii i Birmy, wspomogłaby to przedsięwzięcie. Japończycy zamierzali wybudować tę kolej w ciągu dwóch lat. Po klęsce w bitwie o Midway dowódcy japońscy musieli przyznać, co nie przyszło im łatwo, że flota nie wywiązała się ze swych zadań; utracono kontrolę nad drogami morskimi prowadzącymi do Rangunu. Linia kolejowa uzyskała teraz na znaczeniu. Termin zakończenia jej budowy skrócono o połowę, do jednego roku. Podjęto decyzję, aby do przymusowej pracy włączyć jeńców wojennych i miejscową siłę roboczą z „wyzwolonych" terytoriów azjatyckich. Masowe wykorzystanie alianckich jeńców wiązało się z koniecznością rozwiązania kwestii logistycznych - należało zapewnić nadzór i wyżywienie, a to stawało się trudne, zwłaszcza że środki pozostające do dyspozycji państwa znajdującego się w stanie wojny się kurczyły.

Wysiedliśmy z pociągu i znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie - biedniejszym, brudniejszym i bardziej śmierdzącym niż jakakolwiek wioska czy miasteczko, które widziałem w Indonezji. W Bangpong, wsi, przez którą przechodziliśmy, nie stał ani jeden porządny domu - mijaliśmy walące się bambusowe szałasy. Wszystko wokół było paskudne. Widzieliśmy szałasy cienko kryte strzechą z liści palmowych, które nie dawały ochrony przed tropikalnymi ulewami. Ziemia była czarna i błotnista. Wszędzie wałęsały się par-chate psy i koty. Nasz obóz przejściowy wcale nie był lepszy. W szałasach pod sufitem gnieździło się tysiące komarów czekających na dogodny moment do ataku. Chmary much i innych owadów unosiły się nad płytkimi, cuchnącymi latrynami. Przydały się nasze skromne zasoby gotówki. Od początku pobytu mogliśmy kupować jajka i owoce. Obóz też nazywał się Bangpong. I choć na Jawie nie było lekko, a w Changi byliśmy niedożywieni, to jednak tamtejsze zatłoczone baraki były bardziej przestronne i solidnie zbudowane. Tu wszystko było inne - ogarnęła nas rozpacz.

Słyszeliśmy, jeszcze w Singapurze, co nieco na temat obozów pracy. Wiedzieliśmy, że życie tam nie jest łatwe, ale nie znaliśmy szczegółów. Po półgodzinie pobytu w Bangpong dowiedzieliśmy się od „kadry" i innych jeńców, których przywieziono tydzień wcześniej, że będziemy pracować przy budowie kolei.
Japończycy ściągnęli do Tajlandii około 200 000 Malajów, Tami-lów, Chińczyków, Jawajczyków i innych Indonezyjczyków oraz 6l 000 alianckich jeńców wojennych, łącznie ponad ćwierć miliona robotników przymusowych. Ja sam nigdy nie widziałem, żeby Azjaci pracowali przy torach. Ale byli tam. Ich los był nawet gorszy niż jeńców. Według szacunków umieralność robotników azjatyckich przy budowie kolei birmańskiej, którzy często przebywali tu z całymi rodzinami, sięgała 80-90%.

W Bangpong spotkałem znajomego Holendra z Changi, który trafił tu dwa miesiące wcześniej. Był teraz kierowcą ciężarówki i znakomicie sobie radził. Chwalił się, że od czasu przyjazdu z Changi nawet przybrał na wadze. Opowiedział mi, jak handluje z noszącymi żółte szaty mnichami buddyjskimi. Narzędzia i inne rzeczy niezbędne do budowy kolei znikają w czasie transportu przez dżunglę. Szajka młodszych oficerów japońskich, która zorganizowała całą operację, załatwia dodatkowe racje żywnościowe tym jeńcom, którzy uczestniczą w złodziejskim procederze.

Po kilku dniach pobytu w Bangpong kazano nam się spakować. O północy dostaliśmy rozkaz uformowania kolumny i wymarszu. Przekroczyliśmy bramę i szliśmy utwardzoną drogą przez sześć lub siedem godzin. Było nas dwustu trzystu jeńców z kilkoma strażnikami na przedzie, kilkoma po bokach kolumny i jeszcze paroma z tyłu. Choć osłabieni, utrzymywaliśmy tempo marszu narzucone przez Japończyków. Japończycy mieli karabiny z bagnetami, a niektórzy również kije bambusowe - do poganiania maszerujących. Wspomagaliśmy osłabionych kolegów na tyle, na ile pozwalali strażnicy, nieśliśmy też ich skromny dobytek. W pierwszą noc przeszliśmy prawie trzydzieści pięć kilometrów, odpoczywając po dziesięć minut co półtorej godziny.

Bita droga się skończyła i następny etap pokonywaliśmy już błotnistym szlakiem. Przez kilka kolejnych nocy szliśmy dwójkami lub trójkami, ale później droga przez dżunglę coraz bardziej się zwężała i musieliśmy iść gęsiego. Strażnicy podzielili się na grupki po dwóch lub trzech i poganiali nas krzykami. Co jakiś czas któryś z jeńców siadał na ziemi albo ze zmęczenia, albo zahaczał się o gałąź lub najzwyczajniej przystawał. Za każdym razem rozwścieczony strażnik rozpychał się przez idących, żeby dotrzeć do tego, który wyłamywał się z marszu bez pozwolenia. Klął przy tym jak oszalały i bił struchlałego ze strachu winowajcę.
Trzeci dzień przyniósł pierwszą ofiarę. Po nocnym marszu leżeliśmy wyczerpani w cieniu drzew. Jeden z jeńców zasnął na słońcu, nie bacząc na palące promienie. Zmarł wskutek udaru.
Przez pięć niekończących się nocy szliśmy wąską, śliską, udeptaną drogą, którą przed nami podążały inne grupy jeńców. Biegła wzdłuż wytyczonego szlaku kolejowego, w budowie. Nieraz, z oddali, słychać było odgłosy młotów. Próbowaliśmy nawet zasnąć w upale i wilgoci, by potem znów kontynuować mozolny marsz.
Prawie przez cały czas padało. Przez gęstwinę tropikalnych liści spadały na nas strumienie wody. Ziemia pokryta była gałęziami i korzeniami; stąpaliśmy po zwęglonych szczątkach drzew, które wycinano i palono, żeby zrobić miejsce pod tory.

Kiedy przybyliśmy do obozu, który miał być naszym domem przez kolejne sześć miesięcy, okazało się, że jest pusty i dopiero w budowie. Stanęliśmy przed dwoma rzędami identycznych, nędznie wyglądających szkieletów konstrukcji szałasów. Nasz oficer dowodzący rozkazał nam stanąć półkolem przed katolickim kapelanem, który rozpoczął modlitwę. Jego słowa nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Sam zacząłem myśleć o czymś pozytywnym. Szukałem oznak nadziei na wymizerowanych twarzach kolegów, w otaczających nas drzewach i zaroślach, które tworzyły nad nami zielone sklepienie.
Nie wiedzieć czemu to nowe miejsce odosobnienia, bez zasieków, było jedynym obozem leżącym przy linii kolejowej, który nie miał tajskiej nazwy. Jak na ironię nazywał się "Spring Camp" (wiosenny obóz).

Strona: 1, 2, 3, 4, 5, 6