ARTYKUŁY

Strona poświęcona wojnie na dalekim wschodzie, obejmującej zmagania armii i marynarki Cearstwa Japonii oraz Stanów Zjednoczonych.

Szlakiem kolei birmańskiej: Powrót nad rzekę Kwai - wspomnienia Loeta Velmansa

Singapur

W Singapurze okazało się, że nie trafimy do Changi, ale Syme Road Jail, małego zakładu karnego z czasów kolonialnych, zespołu drewnianych baraków. Warunki były tu bez porównania lepsze niż w obozie przy budowie torów. Dzienne racje ryżu i warzyw były nadal skąpe, ale dodatkowo dostawaliśmy zupę sojową. Dotarły do nas również pierwsze, a jak się potem okazało, ostatnie paczki z Czerwonego Krzyża, albo raczej połówki paczek. Jedna paczka ze specjałami, bez których musieliśmy się obyć przez ostatnie dwa lata, przypadała na dwóch jeńców. Przypominam sobie, że była w niej konserwa mięsna, czekolada, zupa w proszku i mydło. Dopiero po wyzwoleniu trafiło do nas całe mnóstwo paczek ze znakiem czerwonego krzyża.
Podejrzewałem, że Japończycy przywłaszczali sobie dary, które nam się należały na mocy konwencji genewskiej. Moje przypuszczenia sprawdziły się po wojnie, kiedy okazało się, że Japończycy faktycznie kradli znaczne ilości różnych towarów z zapasów zgromadzonych przez rządy państw alianckich z przeznaczeniem dla Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, który miał je rozdzielić wśród jeńców w rejonie Pacyfiku.
Syme Road, oprócz lepszego jedzenia, wyróżniał się także niemal sterylną czystością i porządkiem. Mieliśmy dostęp do czystej wody do kąpieli, natrysków i prania. Były tu również porządne ubikacje. Od zmierzchu do godziny zaciemnienia można było palić światło. Możliwość czytania wieczorami dawała poczucie rzeczywistego powrotu do cywilizacji.
W kilka dni po naszym przyjeździe przemawiał do nas, jak zwykle, komendant obozu. Tym razem jego wystąpienie miało trochę inny charakter. Wykrzykiwał co jakiś czas: "Obóz w Singapurze dobry!", co miało oznaczać, iż wie, że warunki w obozach przy kolei były znacznie gorsze. Wyglądał, jakby się cieszył z naszego powrotu i przepraszał za złe traktowanie, którego doświadczyliśmy w Tajlandii. Doszedłem do wniosku, że zbliża się koniec wojny, a on chce się odciąć od tego, co działo się przy budowie "kolei śmierci". Było dla mnie jasne, że traktuje nas jak swoją własność - on, wielki potentat albo japoński watażka Singapuru był właścicielem wszystkiego i wszystkich na całej wyspie. Chciał, byśmy nabrali przekonania, że to nie on ponosi odpowiedzialność za to, jak jego koledzy nas traktowali: zostaliśmy zwróceni jak zużyty towar, któiy ktoś na jakiś czas sobie pożyczył. Po wojnie wyjaśniło się, że komendant Singapuru nie był w najlepszych stosunkach z rezydującym w Tajlandii generałem odpowiedzialnym za budowę kolei. Okazało się też, że nasz singapurski generał wcale nie był taki łaskawy, jak się na początku wydawało. Chciał nas podkarmić, bo potrzebował siły roboczej do realizacji swoich własnych zamierzeń w Singapurze, a nie mogliśmy przecież wyglądać jak szkielety. Prace na lotnisku i w innych miejscach wymagały przemieszczania jeńców przez dzielnice zamieszkiwane przez Chińczyków, którzy mogli nas widzieć. W mieście już pojawiły się pierwsze oznaki niepokojów wśród miejscowej ludności. Władze najwyraźniej nie chciały dopuścić do tego, by okazywano współczucie wymizerowanym jeńcom.

Pod koniec 1943 roku z Europy zaczęły nadchodzić bardziej krzepiące wiadomości - lądowanie aliantów we Włoszech, schwytanie Mussoliniego, klęska Niemców pod Stalingradem, to wszystko podnosiło nas na duchu. Z drugiej strony niepokojący był brak widocznych sukcesów w rejonie Pacyfiku. Amerykanie zdołali co prawda odzyskać Guadalcanal i Wyspy Salomona, ale byli jeszcze daleko od Singapuru.
Po kilku miesiącach, na początku maja 1944 roku, znów dostaliśmy rozkaz, żeby się spakować. Mój dobytek był bardzo skromny. Miałem tylko cynowy talerz, kubek, widelec i łyżkę, połataną mo-skitierę, parę zapasowych skarpet i slipów, jedną postrzępioną zapasową koszulę, drewniane trepy i kostkę mydła (moje cenne owijacze w końcu się rozleciały). Reszta rzeczy albo się zużyła, albo zginęła, albo została przehandlowana. Przenosiliśmy się niedaleko, do dobrze znanego Changi Gaol.
Obóz Changi dosłownie pękał w szwach. W dawnym więzieniu osadzono ponad pięć tysięcy jeńców, a kolejne dwanaście tysięcy rozlokowano w pobliskich kwaterach. Wielu mieszkało w prowizorycznych szałasach skleconych wokół głównego placu, który wyglądał jak wiejskie błonia. Nowe baraki na placu były zmyślnie zbudowane z drzew kauczukowych i bambusowych drągów połączonych drutem kolczastym i przykryte liśćmi palmowymi. Jeńcy wykazywali niezwykły spryt i inwencję. Uprawiali malutkie ogrody, przerabiali grzejniki olejowe tak, żeby można było w nich palić drewnem, robili prysznice z kawałków skradzionych rur, wytwarzali mydło z oleju palmowego i potażu, potrafili zmajstrować protezy z kawałków drewna i metalu, szyć koszule i szorty z płótna namiotowego.

W Changi panował ład i porządek, w dużej mierze dzięki temu, że Japończycy trzymali się jakby w cieniu. Przychodzili czasem na występy teatralne i niedzielne nabożeństwa. W nabożeństwach uczestniczyło dużo ludzi, ponieważ w Changi kwitło życie religijne. Niektórzy jeńcy traktowali to jako doskonały pretekst do zwolnienia z pracy w niedziele.
Zacząłem z ciekawości, chociaż byłem zdeklarowanym agnostykiem, chodzić na żydowskie modlitwy prowadzone przez rabina Chaima Nussbauma, holenderskiego ortodoksyjnego żyda, który mówił także po angielsku z lekkim akcentem jidisz. Nussbaum był gruntownie wykształcony: miał doktorat z fizyki i sam zdobył wiedzę z filozofii. Pełen charyzmy i werwy zgromadził wokół siebie grupę brytyjskich, australijskich i holenderskich Żydów, którzy stworzyli rodzinną wspólnotę mimo różnic językowych, pochodzenia i wykształcenia. Był wśród nas dentysta, specjalista od reklamy, jubiler, dyrektor, komiwojażer i prawnik, który po wojnie został premierem Malezji.

Dobre czasy skończyły się, kiedy Japończycy podjęli decyzję o wykorzystaniu jeńców wojennych do prac przy rozbudowie lotniska Changi. Znów dawali nam do zrozumienia, że mają nas za nic; nie zrobiono niczego, aby nasza praca była bardziej efektywna i znośna. Wydawało się, że wróciło najgorsze. Jedyną zaletą tej przymusowej pracy, związaną co prawda z pewnym niebezpieczeństwem, była szansa skombinowania narzędzi, żarówek, płótna, racji żywnościowych, którą wykorzystywały drobne złodziejaszki. Ja też zostałem zapędzony do pracy, ale na szczęście na terenie obozu, gdzie wykonywałem różne naprawy w barakach.
Niestety, kiedyś musiało zdarzyć się nieszczęście. Jeden z Australijczyków został złapany na gorącym uczynku i został strasznie skatowany. Radość z powrotu do Changi nie trwała długo, bo Japończycy zaczęli zmniejszać nasze racje żywnościowe. Twierdzili, że im mniej dostaniemy do jedzenia, tym lepiej będziemy pracować. Strażnicy chyba w to uwierzyli, a przy tym nie żałowali nam bicia.

Byłem, jak już wielokrotnie wcześniej, przekonany, że wojna ma się ku końcowi. Alianci wylądują w Europie, Amerykanie zdobędą Japonię, a Brytyjczycy odzyskają Singapur. W maju 1945 roku cieszyliśmy się z klęski faszystowskich Niemiec. Byliśmy chyba lepiej poinformowani niż nasi japońscy strażnicy; absolutnie nie zmienili swojej postawy, okazując nam pogardę i lekceważenie.

Hiroshima

Wiadomość o Hiroszimie dotarła do nas 7 sierpnia, dzień po wybuchu bomby atomowej. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co się stało, ale byliśmy przekonani, że przyspieszy to nasze wyzwolenie. Cieszyliśmy się niepomiernie. Japończycy zachowywali się tak, jakby nic się nie stało.
Następnego dnia gdzieś znikli. Czyżby była to pułapka? Nie mieliśmy odwagi wychodzić poza mury obozu. Strażnicy wrócili po dwudziestu czterech godzinach. Mieli tylko broń boczną; żadnych karabinów z bagnetami. Tymczasem samoloty alianckie zrzuciły ulotki z zaleceniami, żeby pozostać na miejscu do czasu wejścia oddziałów brytyjskich. W ciągu pierwszego tygodnia oczekiwania na wyzwolenie nasz nastrój zmieniał się od entuzjazmu do strachu, od histerycznego śmiechu po błagalną modlitwę.
Przez pierwsze pełne napięcia dni - od czasu zrzucenia bomby na Hiroszimę do kapitulacji Japonii - pozostawaliśmy na miejscu. Z obawą i niepokojem obserwowaliśmy strażników. Nasza codzienność się nie zmieniła, tyle że nie było już porannych apeli. Nie mogliśmy się jednak powstrzymać od okazywania radości: poklepywaliśmy się po plecach, ściskaliśmy sobie dłonie, śpiewaliśmy. Z dziwnym uczuciem przyjęliśmy wiadomość, że wojna się wreszcie skończyła. Nie potrafiliśmy poradzić sobie z tak wielkim napięciem. Czasami traciliśmy zimną krew. Potrzebowaliśmy czasu, żeby się oswoić z tą wiadomością. Japończycy skapitulowali 15 sierpnia 1945 roku. Po czasie dowiedziałem się, że generał odpowiedzialny za naszą część Azji Południowo-Wschodniej, mający kwaterę w Sajgonie, chciał sprzeciwić się rozkazowi cesarza i bronić każdego skrawka swego terytorium do upadłego. Brat cesarza musiał przylecieć z Tokio do Sajgo-nu, żeby zmusić opornego wojaka do złożenia broni i wypełnienia woli Hirohito. Gdyby tak się nie stało, wszyscy jeńcy wojenni zostaliby zabici. Wcześniej bowiem obowiązywał wyraźny rozkaz: zabić każdego jeńca, kiedy tylko pierwszy aliancki żołnierz wkroczy na terytorium znajdujące się pod kontrolą dowództwa w Sajgonie. Tymczasem alianci ustalili ścisły harmonogram: zajęcie obszaru na północ od Singapuru wyznaczono na początki września. Na nasze szczęście Japończycy skapitulowali miesiąc przed grożącą nam egzekucją. Los znów okazał się łaskawy.

Pod koniec sierpnia strażników zastąpiła żandarmeria Kempe-tai, która wcześniej budziła grozę wśród jeńców. Japończycy diametralnie zmienili swe zachowanie - traktowali nas bardzo dobrze, prawie służalczo. Nagle zaczęły przychodzić paczki z Czerwonego Krzyża. 30 sierpnia wylądowały pierwsze oddziały brytyjskie.
Odwiedzili nas przedstawiciele służby medycznej, którzy nawiązali kontakt radiowy z dalekim dowództwem. Następnego dnia nadleciały samoloty - zrzuciły pojemniki zawierające żywność, witaminy, odżywkę Ovaltine i papierosy. Cieszyliśmy się z każdego spadochronu lądującego na ziemi. Żandarmi dostali rozkaz oddania broni bocznej. Nosili teraz tylko drewniane pistolety-zabawki. Wyglądali z nimi bardzo śmiesznie. My jednak byliśmy jeszcze za bardzo przestraszeni, żeby się na nich zemścić albo okazać im złość czy gniew. Mieliśmy poważniejsze sprawy na głowie: jak skontaktować się z rodzicami, żonami, dziećmi, dziewczynami. Pamiętam tylko jednego jeńca, który stał oko w oko ze strażnikiem i wrzeszczał na całe gardło. Przyglądałem się temu z obojętnością. Japończyk nie reagował.
Powiedziano nam, że możemy wysłać jeden telegram do najbliższych. Długo myślałem nad tym, co napisać rodzicom. Pokazywaliśmy sobie nawzajem to, co każdy z nas zamierzał przesłać w świat. Architekt, któiy zaprojektował holenderski pawilon na Expo 1939 w Nowym Jorku, wysłał swej narzeczonej jedno zdanie: "Wciąż zgłębiam tajniki sztuki zostania lepszym mężem". Bardzo mi się spodobało i na zawsze je zapamiętałem.

Żandarmi Kempetai pilnowali obozu na zewnątrz. Ktoś, kto wydawał im rozkazy, bardzo się mylił, sądząc, że potrzebna jest nam ochrona przed miejscową ludnością. Mieszkańcy Singapuru byli wyraźnie po naszej stronie. Małe grupki Chińczyków podchodziły pod bramę, przyjaźnie do nas machając. Kiedy odważnie wychodziliśmy poza ogrodzenie, podrzucali nam owoce i inne wiktuały.
Żołnierze brytyjscy wyznaczeni do zabezpieczenia obozu nosili opaski z literami RAPWI5, a delegacja holenderska z takimi samymi opaskami miała się zająć dwoma tysiącami byłych jeńców holenderskich, którzy znaleźli się w Singapurze.
Strażnicy z Kempetai cały czas stali na baczność. Salutowali, gdy przechodziliśmy przez bramy. Zupełnie ich ignorowaliśmy. Aż któregoś dnia już ich nie było, jakby wyparowali.
W wyzwolonym obozie panowała euforia, która sięgnęła zenitu podczas wizyty admirała Mountbattena, dowódcy sił alianckich w Azji Południowo-Wschodniej. Ubrany w nieskazitelnie biały mundur wygłosił charyzmatyczne przemówienie, podkreślając naszą odwagę i zapewniając, że świat nigdy nie zapomni o cierpieniach i okrucieństwach, które zgotowali nam Japończycy. Rozentuzjazmowani krzyczeliśmy i gwizdaliśmy na jego część. Na krótko pozbyłem się nieufności i podejrzeń, które stały się moją drugą naturą.

Dostałem wiadomość, że moi rodzice żyją i są w obozie dla cywilów w Dżakarcie. Chaim Nussbaum dostał przepustkę i poleciał do Dżakarty na spotkanie z żoną i trójką dzieci. Miał tylko kilku dni urlopu, ale wyświadczył mi przysługę i sam doręczył list moim rodzicom. Wieści, które przywiózł, nie były zbyt pomyślne. Cywilna ludność holenderska też wiele wycierpiała. Po wyzwoleniu okazało się, że cywile zaznali głodu, zastraszenia, bicia i tortur. Trzyletnie internowanie było okresem, w którym musieli znosić wiele trudów i okrucieństw. (Około 15% internowanych cywilów zginęło).

Po odzyskaniu wolności szybko znudziło mnie życie wyzwolonego jeńca wojennego. Czułem się stłamszony i nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Nowe życie trzeba było zacząć gdzieś indziej. Obozowa codzienność była szara: spokojny apel poranny, śniadanie w leniwej atmosferze, potem obfity lunch z doskonałą herbatą (wszystko nam smakowało po trzech latach monotonnej japońskiej diety). Cały problem polegał na tym, jak wypełnić czas między posiłkami. Zawsze można było pograć w brydża lub szachy, ale nie dawało to już tyle przyjemności, ile w czasach niewoli. Mogliśmy się swobodnie poruszać w okolicach obozu, pospać o każdej porze dnia. Nadmiar czasu i lenistwo wkrótce przestały nas cieszyć.

Po miesiącu takiego życia doszedłem do wniosku, że czas skończyć z wojskiem; opuściłem więc obóz Changi, wychodząc przez bramę. Z formalnego punktu widzenia byłem dezerterem. W normalnych okolicznościach miałbym poważne kłopoty. Na szczęście w administracji obozowej panował bałagan i byłem prawie pewien, że samowolne oddalenie się nie jest specjalnie ryzykowne. Nikt nawet nie zauważył mojego zniknięcia. Ani przez moment nie pomyślałem, że mogę zostać aresztowany, wtrącony do więzienia i oddany pod sąd wojenny.
Oswobodzenie się z rygorów służby wojskowej okazało się dla mnie bardzo cenne. Mogłem oddychać pełną piersią i być sobą, co nie było możliwe w armii. Byłem znów beztroskim młodzieniaszkiem, przekonanym, że wszystko dobrze się ułoży. Bardzo pragnąłem nowych przygód. Wszedłem do budynku, który wyglądał na opuszczone biuro, i znalazłem darmowy pokój z łóżkiem. Chiński portier powiedział, że w czasie japońskiej okupacji jedno z pięter służyło jako kwatera wysokiej rangi oficerów. Reszta budynku spełniała rolę magazynu.

Szybko nawiązałem znajomość z dwoma moimi sąsiadami, emigrantami z Węgier, którzy byli lekarzami w wyzwoleńczych oddziałach armii brytyjskiej. Wprowadzili się do budynku KPM tego samego dnia, co ja.
Znalazłem sobie pracę. Wśród wyzwolicieli był pan Aardewerk, starszy ode mnie o jakieś dziesięć lat. Nie zwracałem się do niego po imieniu, co wynikało z zasad mojego wychowania. Pan Aardewerk był oficerem informacyjnym w armii holenderskiej i Żydem. Przed wojną mieszkał w Antwerpii, gdzie wydawał własne czasopismo. Zaprosił mnie do biura i drukarni "Straits Times", czołowego dziennika wydawanego w Singapurze, gdy tylko dowiedział się o moich dziennikarskich zainteresowaniach. Spotkaliśmy się tam z redaktorem "SEAC", dziennika stanowiącego organ Brytyjskiego Dowództwa Regionu Azji Południowo-Wschodniej. Redaktor, tęga głowa alkoholowa, był weteranem Fleet Street6; szybko uznał, że Holendrzy też mają prawo do własnej gazety codziennej i zaproponował, że udostępni nam swoje łamy i siedzibę. Nie był już tak hojny, jeśli chodzi o butelkę whisky, która stała u niego na biurku. Nadaliśmy naszej gazecie tytuł "Oranje" (pomarańczowy jest narodowym kolorem Holandii dla uczczenia dynastii orańskiej). Aarde-werk wyznaczył mnie na zastępcę redaktora naczelnego - brzmi to dumnie, zważywszy fakt, że w skład zespołu wchodził redaktor naczelny (Aardewerk) i ja.
Bardzo mi się podobała moja praca - tłumaczyłem na holenderski serwis międzynarodowy i materiały przygotowane przez macierzystą redakcję brytyjską. Poznałem zasady układu graficznego i ad-justacji oraz przekazywałem przez Radio Singapur wiadomości dla wyzwolonych Holendrów w Indonezji. Pisałem artykuły dla "Oranje", korzystając z radiowych relacji korespondentów na Jawie.

Szybko zatarło mi się w pamięci, że kiedykolwiek głodowałem. Nawet nie zauważyłem, że znów należę do grupy tych, którym dobrze się powodzi. Oprócz nawrotów malarii dokuczało mi jedynie gorąco. W "Spring Camp" i w czasie robót przy torach przyzwyczaiłem się do tropiku, ale teraz, nosząc cywilizowane ubrania (i żyjąc w świecie początków klimatyzacji) bardzo się pociłem.

Jesienią 1945 roku holenderski liniowiec "New Amsterdam" wiozący pierwszą grupę cywilów powracających zjawy do ojczyzny rzucił kotwicę w Singapurze. Dowiedziałem się, że na statku są moi rodzice. Udało mi się wejść na pokład małej łodzi (będącej dawniej w służbie angielskiego urzędu celnego), która przewoziła grupę miejscowych oficjeli. Mama bardzo się wzmszyła, kiedy mnie zobaczyła. Płakała potem prawie dwie godziny, które spędziłem z nią i ojcem na pokładzie. Ojciec był opanowany, ale długo trzymał moją rękę w swoich dłoniach. Byłem zaskoczony ich wyglądem: mieli oboje po pięćdziesiątce, ale sprawiali wrażenie o wiele starszych. Mama zupełnie osiwiała. Byli chudzi i schorowani jak więźniowie pracujący przy torach. Ojciec nie tylko stracił dużo na wadze; miał załzawione i zapadnięte oczy. Wszyscy staraliśmy się nadrabiać miną. Mówiliśmy sobie, że czasy nie były aż tak straszne, przecież udało nam się przeżyć. Zapytałem, czy wiedzieli o kobietach, które zostały ścięte za usiłowanie przekazywania wiadomości do obozów jenieckich, czy byli bici, ale nie chcieli o tym mówić. Mama narzekała tylko na brak mydła. (Później, kiedy byliśmy już razem w Holandii, nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Muszę przyznać, że ja mocno ich nie naciskałem, bo ja tak samo niechętnie wypowiadałem się na różne tematy).
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Ojciec uśmiechnął się pierwszy raz, kiedy mu powiedziałem, że udoskonaliłem moje umiejętności brydżowe. Mama chciała, żebym razem z nimi wracał do Holandii. Powiedziałem, że wrócę przy najbliższej sposobności.

Miałem poważny zamiar dotrzymać tej obietnicy, ale radząc sobie dobrze w Singapurze, odwlekałem podjęcie ostatecznej decyzji mimo nawrotów malarii, które mnie bardzo osłabiały. Singapur odzyskał swój koloryt i kosmopolityczny charakter. Oprócz Chińczyków były tu tysiące Malajów, którzy przybyli groblą z Johore wraz z oddziałami wojskowymi złożonymi z Hindusów, Brytyjczyków i Australijczyków. Nie brakowało dawnych jeńców wojennych, którzy nadal byli wycieńczeni, ale nosili już porządne munduiy. Myśl o powrocie była tym trudniejsza, że miałem liczne grono przyjaciół. Świat dziennikarski pełen był znakomitości: większość korespondentów wojennych z Anglii, Ameryki, Australii i Francji zatrzymywała się w siedzibie "Straits Times". Często byłem zapranka, obiad czy przyjęcie.

Trochę się wypaliłem w pracy dziennikarskiej. Stała się rutyną, przyjęcia straciły na atrakcyjności i wciąż trapiła mnie malaria. Wyglądałem niczym żółty szkielet i nie mogłem przybrać na wadze, chociaż bardzo mi na tym zależało. Jadłem trzy obfite posiłki dziennie i do tego kupowałem na straganie smażone banany albo pieczonego kurczaka.
W końcu podjąłem ostateczną decyzję. Złożyłem podanie o wyjazd do Holandii. 8 lutego 1946 roku wszedłem na pokład okrętu transportowego "Alcantara", którym do domu wracali żołnierze i cywile.

Po wyjściu z Singapuru "Alcantara" wzięła kurs na północ, płynąc wzdłuż zachodnich wybrzeży Malezji. Zdążaliśmy w tym samym kierunku, co linia kolejowa, którą Japończycy przewozili członków grupy H-Force do Tajlandii. Patrzyłem na miasto, w którym spędziłem wiele czasu jako jeniec, i na szlak, którym jechaliśmy na "linię śmierci". Żałowałem straconych lat, ale jednocześnie cieszyłem się z tego, że dane mi było przeżyć.


Na podstawie książki "Long Way Back to the River Kwai. Memories of World War II".
Autor: Loet Velmans.

Polskie tłumaczenie wspomnień autora ukazało się nakładem wydawnictwa Bellona pod tytułem "Powrót nad rzekę Kwai".

Strona: 1, 2, 3, 4, 5, 6