ARTYKUŁY

Strona poświęcona wojnie na dalekim wschodzie, obejmującej zmagania armii i marynarki Cearstwa Japonii oraz Stanów Zjednoczonych.

Szlakiem kolei birmańskiej: Powrót nad rzekę Kwai - wspomnienia Loeta Velmansa

Obóz Spring Camp

Zaraz po przybyciu mimo, że mieliśmy w nogach prawie 140 kilometrów marszu, rozpoczęliśmy pracę. Najpierw dokończyliśmy budowę szałasów z bambusa, pokrytych liśćmi palmy atap. Wnętrze szałasu zajmowały dwa niskie podesty z podzielonych wzdłuż drągów bambusowych. Było tam bardzo mało miejsca. Potem kazano nam sprzątnąć i oczyścić przecinkę służącą jako droga dojazdowa do terenu budowy kolei. Ciężarówkami dowożono worki z ryżem i inne artykuły żywnościowe dla jeńców i strażników, szyny i podkłady.
Najcięższym i najbardziej niebezpiecznym zajęciem przez wiele następnych tygodni było wycinanie drzew. Japończycy nadzorujący pracę wydawali wiele sprzecznych ze sobą poleceń. Najpierw obwiązywaliśmy drzewa linami, żeby ciągnąć je w określonym kierunku, zanim upadły na ziemię, a za chwilę ktoś inny krzykiem nakazywał, by przebiec przez gęste poszycie na drugą stronę i ciągnąć w przeciwnym kierunku. Na szczęście nikt nie został przygnieciony, chociaż nieraz wisiało to na włosku. Bez przerwy narzekaliśmy, a naszego kiepskiego nastroju nie poprawiło polecenie Japończyków, by najpierw postawić namiot dla oficerów w środku obozu, zanim zabierzemy się za nasze. Brygady przydzielone do budowy szałasów bardziej przykładały się do pracy niż pozostali robotnicy przy torach.
Po wycięciu drzew zostałem w grupie zajmującej się utrzymaniem naszego odcinka drogi. Była to syzyfowa praca, bo gwałtowne tropikalne nawałnice sprzyjały wegetacji, więc droga ciągle zarastała. Przydzielono nam odcinek o długości około pięciu kilometrów. Po obu stronach drogi rozsiane były obozy pracy (oddalone od siebie mniej więcej o dziesięć kilometrów). Znajdowaliśmy się po południowo-wschodniej stronie granicy tajsko-birmańskiej, gdzie było około trzydziestu obozów jenieckich. W rejonie tym prowadzone były zakrojone na szeroką skalę prace budowlane z wykorzystaniem jeńców z armii alianckich. Japoński plan przewidywał przesunięcie nas dalej na północnywschód, byśmy podjęli pracę na kolejnym odcinku. Przez dwa miesiące pracowałem przy utrzymaniu drogi z ekipą ze "Spring Camp".

Mapa obozów pracy wzdłuż lini kolei birmańskiej Fotografia 7. Mapa obozów pracy wzdłuż lini kolei birmańskiej.

Kiedy droga została odpowiednio przygotowana, przydzielono mnie do grupy, która wykuwała skały pod tory kolejowe. Pracowaliśmy ciężko po dziewięć godzin dziennie z trzema krótkimi przerwami. Po południu, po pracy, przed kolacją mieliśmy prawie godzinę wolnego. Przez pierwsze kilka tygodni Japończycy nieraz zupełnie niespodziewanie ogłaszali, że połowa stanu może nie iść do pracy w niedzielę rano albo po południu. Komunikaty takiej treści, rzucane obcesowo przez strażników, brzmiały tak, jakbyśmy tymi kilkoma godzinami odpoczynku ograbiali cesarza z czegoś bardzo cennego. Tymczasem my angażowaliśmy swe siły w bezskuteczną walkę o poprawienie warunków życia - pogłębialiśmy, na przykład, latryny albo budowaliśmy wąski stół z bambusa w zatłoczonym szałasie. Usiłowaliśmy uszczelnić dach, ale nie mieliśmy wystarczającej ilości liści palmowych. W tej części tropików często padały ulewne deszcze, a intensywność opadów w okresie monsunowym mogła przekroczyć nawet pięćdziesiąt pięć centymetrów na miesiąc. Bardzo wysoka wilgotność sprzyjała rozmnażaniu się wszelkiego rodzaju robactwa. W szałasie pełno było latających i pełzających stworów.

Nasz posiłek to były trzy małe miseczki ryżu dziennie, odrobina rozgotowanych warzyw, od czasu do czasu bataty, nieraz zupa cebulowa, a skraweczki mięsa trafiały się bardzo rzadko. Nasze racje żywnościowe zmniejszały się, bo ryż psuł się w czasie transportu odkrytą ciężarówką (służącą także do przewozu różnych towarów do obozu). Szybko zapadłem na dyzenterię. Leciało ze mnie, co dwie, trzy godziny, a potem nawet z piętnaście razy dziennie. Inni wypróżniali się jeszcze częściej. Wielu zmarło. W obozach panowała epidemia dyzenterii. Ponieważ mogłem ustać na nogach w czasie porannego apelu, automatycznie uznawano mnie za zdolnego do pracy. Japończycy nie darowali nawet leżącym, których także, poza małymi wyjątkami, zmuszali do podjęcia codziennych obowiązków.

Po wojnie dowiedziałem się, że dowództwo budowy kolei ustaliło, iż liczba jeńców niezdolnych do pracy w wyniku choroby lub zwolnienia z innych powodów nie może przekraczać 15% stanu osobowego. W "Spring Camp" musiało to być 30-40%. Ponadto Japończycy wydali zarządzenie, że chory jeniec nie może leżeć w łóżku dłużej niż jeden dzień. Strażnicy wściekali się dlatego, że nie mogliśmy wywiązać się z żadnego z tych wymogów i, niczym dawni poganiacze niewolników, wyrzucali nas na dwór.

Najbardziej współczuliśmy chorym na beri-beri lub tym ze zgangrenowanymi kończynami. Początkowo byliśmy tylko niemymi świadkami ich cierpienia, słuchaliśmy bezradnie jęków i krzyków bólu. Nie mieliśmy żadnych środków uśmierzających ani nawet aspiryny. Potem krzyki stawały się trudne do zniesienia. Tracąc cierpliwość i współczucie, wydzieraliśmy się na nich, żeby się zamknęli. W końcu zostawało nam tylko poczucie wstydu i zażenowania.
Nigdy nie przyszło mi na myśl, że i ja mogę umrzeć, chociaż śmierć stała się częścią naszej codzienności. Słuchałem lekko zniecierpliwiony różnych opowieści o zejściu z tego świata, ale nie miałem zamiaru wyobrażać sobie, jak miałoby to być ze mną.

W czasie długiego dnia pracy Japończycy nas nie oszczędzali. O zmierzchu, gdy wracaliśmy do obozu, nikt nie rozmawiał, bo wszyscy byli wykończeni. Rozmowa nie dawała żadnej pociechy. Dopiero nocą wymienialiśmy między sobą lakoniczne, zdawkowe zdania. Ulewny, ciągły deszcz zagłuszał wszelkie odgłosy.

Współczynnik przeżycia holenderskich jeńców wojennych był wyższy niż Australijczyków, którzy z kolei byli odporniejsi niż Brytyjczycy. Być może miało na to wpływ zróżnicowanie kulturowe wśród tych grup. Przewaga mężczyzn z małżeństw mieszanych w armii holenderskiej sprawiła, że współczynnik przeżycia w kontyngencie holenderskim był wyższy. Większość z nich pochodziła z rozwiniętych, zurbanizowanych terenów rolniczych, i łatwiej przystosowywała się do życia w prymitywnych warunkach dżungli niż inni Europejczycy. Natomiast Australijczycy, twardzi i zaprawieni farmerzy z głębi kraju, byli w najlepszej kondycji na początku wojny, okazali się także najlepiej zorganizowani i najbardziej zdyscyplinowani. Dali się poznać jako silne charaktery w porównaniu z Holendrami i Brytyjczykami, byli mniej egocentryczni i chętniej sobie wzajemnie pomagali. Większość Brytyjczyków, nastolatki o jasnej karnacji skóry, pochodziła z Liverpoolu i innych miast środkowej Anglii; przybyli prosto do Singapuru, nieprzygotowani do życia w warunkach tropiku. Byli młodzi i nim jeszcze dostali się do niewoli, wyglądali na słabych i niedożywionych. Wielu z nich miało bardzo słabą kondycję.

W porze monsunowej trudno było poruszać się po obozie i po drodze prowadzącej w stronę kolei, utrzymać równowagę na śliskiej, błotnistej nawierzchni. Oprócz papierosów najbardziej potrzebowaliśmy butów - chyba bardziej niż jedzenia, bo i tak straciliśmy apetyt. (Mówiliśmy sobie, że w wyniku dyzenterii skurczyły się nam żołądki i możemy się obyć bez posiłku, bo i tak go brakuje). Chodzenie boso zwiększało niebezpieczeństwo zranienia stóp, a w rezultacie zakażenia i owrzodzenia. Pamiętam, że raz dostaliśmy jakieś tandetne tenisówki, ale i tak się nie sprawdziły w naszych warunkach.
Nosiłem kamienie - tak wyglądała moja praca. Dzień po dniu pokonywaliśmy tę samą drogę dziesiątki razy. Każdy z nas niósł kosz pełen odłamków skalnych na nasyp przy dole na odpady. Tam wysypywaliśmy zawartość, wracaliśmy, i tak w koło. Po południu pewnego dnia, po miesiącu takiej pracy, pilnujący nas strażnik, który wygrażał mi kijem bambusowym i popędzał przez cały czas, grzmotnął mnie po krzyżu młotem. Upadłem i straciłem pamięć. Zaniesiono mnie do obozu na noszach. Było to błogosławione w skutkach nieszczęście. Nigdy już nie wróciłem do pracy przy torach.
Nasza izba chorych miała tylko dwanaście miejsc, a przynajmniej dziewięć z nich zajmowali umierający. Ten szpital tylko z nazwy był niczym innym jak hospicjum dla śmiertelnie chorych. Nieuleczalnie chorzy jeńcy, dla których zabrakło tam miejsca, umierali na swych twardych, bambusowych pryczach. Ja byłem jednym z nielicznych, którzy jakimś cudem przeżyli. Po odzyskaniu przytomności pozwolono mi zostać w izbie chorych przez dwie doby. Mogłem nareszcie spokojnie odpocząć. Nie musiałem chodzić do latryny, bo korzystałem z basenu.
Na trzeci dzień holenderski lekarz wojskowy, pochodzący z Amsterdamu, dał mi jajko gotowane na twardo i wypisał mnie.
- Przenoszę cię na salę operacyjną - powiedział.
Dzięki sympatii, a może współczuciu innego jeńca zostałem sanitariuszem. Personel medyczny składał się z holenderskiego lekarza ogólnego, który był u nas na stałe i chirurga, który jeździł od obozu do obozu. Co dwa, trzy tygodnie chirurg, Australijczyk, przybywał do "Spring Camp". Naszym zadaniem było przygotowanie potencjalnych pacjentów do amputacji. Chirurg pracował dzień lub dwa, a potem jechał dalej. Na sali operacyjnej miał dwóch asystentów. Ja byłem jednym z dwóch sanitariuszy, którzy nie mieli żadnego doświadczenia. Mój poprzednik, zawodowy sanitariusz, zmarł w trakcie wykonywania obowiązków.
- Wyczerpanie i wiele schorzeń - odpowiedział lekarz, gdy spytałem go o przyczynę zgonu.
Sala operacyjna mieściła się w małym namiocie podzielonym na dwie części. Jedna część służyła jako gabinet zabiegowy - stał tam chwiejący się bambusowy stół operacyjny i wiadro, do którego wrzucało się amputowane kończyny, a obok stołu operacyjnego mniejszy stolik i krzesło. Chirurg, gdy tylko przybył, wykładał narzędzia, skalpel i piłę do kości, na stolik. Przygotowywał też bandaże. W drugiej części mieściła się sala pooperacyjna, w której znajdowało się tylko bambusowe łóżko.
Chirurg, twardy, pewny siebie, ale miły, wykonywał tylko jeden zabieg: amputację owrzodzonych i zgangrenowanych rąk, nóg, stóp za pomocą prymitywnej piły i bez jakiegokolwiek znieczulenia. Jeśli mnie pamięć nie myli, to po takiej operacji żaden z naszych pacjentów nie żył dłużej niż tydzień albo dwa. Sama operacja była niezwykle precyzyjna i pacjent umierał z czystym kikutem, a nie ręką czy nogą, z której tryskała ropa, krew czy wyłaziły robaki.

Po wojnie dowiedziałem się, że 41% stanu osobowego grupy H-Force zmarło w czasie pobytu w obozie albo rok czy dwa po zakończeniu wojny. My nie liczyliśmy ofiar. W jakiś cudowny sposób ponad połowa z nas przeżyła, a ja byłem jednym z tych szczęśliwców. Obóz "Spring Camp" był dla mnie szkołą śmierci. Zrozumiałem, że umieranie jest końcem samotności. Nim wydali z siebie ostatnie tchnienie, moi przyjaciele odcinali się od otaczającej ich codzienności. Potem ja sam, który ocalałem, przeżywałem własne chwile osamotnienia.

Po jakimś czasie część strażników japońskich została zastąpiona Koreańczykami, którzy po długoletnim okresie japońskiego wyzysku kolonialnego chcieli zrobić wrażenie na swych mocodawcach okrucieństwem w stosunku do jeńców wojennych.
Nasi strażnicy, wśród których byli już Koreańczycy, trzymali w klatce świnię. Któregoś wieczora dostaliśmy rozkaz, żeby wziąć udział w rzezi zwierzęcia. Musieliśmy patrzeć na swoisty rytuał: nasi prześladowcy celowali bagnetami w zwierzę, które z przeraźliwym kwikiem biegało po klatce. W końcu wymęczone i krwawiące prosię upadło na ziemię. Dostało jeszcze kilka pchnięć w ryj. Utaplane we krwi jęczało i zakończyło swój marny żywot. Poszliśmy spać, czując zapach pieczonej wieprzowiny. Nam nie dostał się żaden, nawet najmarniejszy ochłap.

Rok 1943 - kilka wyjątkowo mokrych, deszczowych miesięcy - nie pozostawił w mojej pamięci wielu wydarzeń. Historia z prosiakiem wiąże się z jeszcze jednym zdarzeniem - tym razem chodziło o ludzi - mniej więcej w tym samym czasie. Przymusowi robotnicy z krajów azjatyckich cierpieli w takim samym stopniu na te choroby, które dziesiątkowały jeńców. Japończycy zmuszali Tamilów, Malajów i Indonezyjczyków, którzy mieli wysoką gorączkę spowodowaną malarią, by wchodzili po szyję w nurt rzeki Kwai. Żartowali sobie, że wspaniałomyślnie dają biedakom możliwość ochłody. Niektórzy z chorych od razu tonęli, a ci, którzy próbowali wydostać się na brzeg, ginęli od kul.

Pewnego dnia mieliśmy niezapowiedzianą wizytę: przybył do nas japoński oficer, bez żadnej eskorty. Przesiedział godzinę w izbie chorych i opowiedział nam historię swego życia. Mieszkał kiedyś w Ameryce i rozmawiał z nami uprzejmym tonem po angielsku. Opowiadał z dumą o swoim mieszkaniu w San Francisco, tak jakby chciał poprawić nam nastrój swymi wspomnieniami ze szczęśliwych dni w słonecznej Kalifornii.
- Nigdy nie miałem tak dużo miejsca wokół siebie - powiedział. Nie wątpił, jak potoczą się przyszłe losy wojny. - Wygramy - podkreślił z naciskiem. O nic nie pytał, ale jego monolog skłaniał nas do zastanowienia się, czy istnieją "inni", bardziej ludzcy Japończycy. Ciekawe, czy zwrócił uwagę na warunki, w jakich przyszło nam żyć. Przyszedł do nas jeszcze raz po kilku godzinach, żeby się pospiesznie pożegnać podaniem ręki. Nic nie powiedział, ale zostawił karton leków dla naszej prowizorycznej apteki.

Szpital odwiedzali czasem inni Japończycy. Ani w naszym obozie, ani nigdzie w pobliżu nie było odpowiedniego zaplecza medycznego dla japońskiego personelu. W związku z doktryną wojenną głoszącą, że zdrowie jest wyłącznie sprawą samodyscypliny, Japończycy przychodzili do naszych lekarzy nieśmiało i raczej ukradkiem. Zgłaszali się z drobnymi ranami, które wymagały przemycia jodyną (jedynym środkiem dostępnym w wystarczających ilościach). Przynosili ze sobą bandaże, bo u nas ich brakowało. Wykazywali przy tym stoicki spokój i wytrzymałość na ból - żaden nawet się nie skrzywił, przemywając ranę jodyną.

Pewnego dnia, we wrześniu 1944 roku, na miesiąc czy dwa przed zakończeniem robót przy torach, w obozie zapanowało niespotykane ożywienie. Spekulowaliśmy, jakie to wiadomości mogły dotrzeć do naszych oprawców. Może kolejne zwycięstwo albo inny wymysł propagandy? Strażnicy biegali w różne strony, zawzięcie gestykulując. W końcu i my o wszystkim się dowiedzieliśmy - czekali na pierwszy pociąg, który jechał nową trasą. Tymczasem pierwszy parowóz, który miał dojechać do "Spring Camp", wypadł z szyn. Lokomotywa, która dojechała do naszego sektora, wylądowała w krzakach. Zastanawialiśmy się, czy to nie sabotaż. Mieliśmy nadzieję, że taka była przyczyna. Wszystko działo się koło południa. W ciągu paru godzin ściągnięto z powrotem słonie; zarządzono pełną mobilizację. Na miejsce wypadku sprowadzono wszystkich jeńców, strażników, personel techniczny i żołnierzy piechoty w drodze na front. Zanim tam dotarliśmy, przyjechały już ciężarówki - przywiozły olbrzymie pnie mające posłużyć do podniesienia wywróconej lokomotywy i postawienia jej na szynach. Wspólnie, zwycięzcy i pokonani, stanęli do trudnego zadania. W pewnej chwili zorientowaliśmy się, że strażnicy spuścili nas z oczu. Jeńcy, którzy mieli trzymać stalowe drągi podpierające dwie belki, szybko zdecydowali, że najwyższy czas na mały sabotaż. Puścili drągi, belki poluzowały się, i lokomotywa znów stoczyła się do rowu. Strażnik obciążył tajskiego przewodnika słonia skutkami tego wypadku i zaczął go bić. Zorientował się jednak, że bez niego cała operacja byłaby skazana na niepowodzenie, więc dał mu spokój. Japończycy musieli na kimś wyładować złość, więc dostało się nam. Opóźnienie zakończenia budowy linii kolejowej podniosło nas, chociaż na krótko, na duchu. Radość nie trwała długo; po godzinie czy może dwóch dotarła do nas smutna wiadomość - niedaleko od nas słoń stratował jeńca na śmierć.

Po kilku tygodniach zaczęły jeździć pociągi - wiozły ludzi i sprzęt. Szlak kolejowy był prawie gotów. Obawialiśmy się czy nie wyślą nas do Birmy, gdzie, z tego, co słyszeliśmy, panowała cholera zbierająca obficie śmiertelne żniwo. Myśleliśmy, że zostaniemy skierowani do robót przy ostatnim odcinku kolei, a tam zmarło bardzo wielu jeńców. Okazało się, ku naszej radości, że ciężarówkami zabrano nas w przeciwnym kierunku, na wschód do Kanchanaburi, gdzie mieścił się duży obóz przejściowy na drodze do Bangpong.
W obozie przejściowym mieliśmy znośniejsze warunki. Nie musieliśmy pracować, jedzenie było lepsze i obfitsze, istniał teatr i zespół muzyczny. Ponadto niedaleko było Kanchanaburi, największe w tej części Tajlandii starożytne miasto otoczone murami. Wróciliśmy do naszych dawnych nawyków: szmugiel był na porządku dziennym. Niektórzy mieli jeszcze pieniądze, których nie było na co wydać w "Spring Camp". Nie dało się sprzedać ubrań, właściwie łachmanów, ale można było dostać niezłą cenę za koc czy łopatę skradzioną w "Spring Camp", pasek czy inne drobiazgi, żeby kupić trochę owoców. Wtedy zacząłem wracać do zdrowia i zakończyła się moja kariera sanitariusza.

Pozbyłem się dyzenterii, ale nadal trapiła mnie malaria. Gorączka wracała co czteiy tygodnie z regularnością okresu u miesiączkującej kobiety. Na szczęście byłem w wieku, w którym organizm najłatwiej regeneruje siły. Mój umysł pracował na najwyższych obrotach, odświeżając obrazy i zdarzenia z przeszłości, myślałem wtedy o mamie i ojcu, kuzynie Dicku i całej reszcie rodziny. Znów potrafiłem przypomnieć sobie zapach i smak ulubionych rzeczy: chleba z ostrym serem gouda, imbirowych bułeczek, truskawek i pomarańczy, pieczeni wołowej z musztardą. Mruczałem z rozkoszy, jedząc banana, którego dostałem od kolegi. Z trudem znosiłem bicie i wrzaski, chociaż Japończycy nie byli tu aż tak okrutni. Za każdym razem odbierałem to jako wielkie upokorzenie. Łatwiej było ścierpieć zbiorowe bicie, kiedy cała grupa zbierała niezasłużone cięgi. Potem mogliśmy wspólnie się z tego śmiać i razem wymyślać różne obraźliwe wyzwiska na oprawców. Indywidualna kara okazała się najbardziej dotkliwa i bolesna.

Po kilku tygodniach pobytu w Kanchanaburi zostaliśmy przetransportowani do Singapuru. W przeddzień wyjazdu rozkazano nam wziąć udział w uroczystym otwarciu linii kolejowej. Przyglądaliśmy się defiladzie japońskich żołnierzy, którzy z radosnymi okrzykami maszerowali przed dowództwem. Zwróciliśmy szczególną uwagę na oddział w galowych mundurach. My z tej okazji dostaliśmy dodatkowy przydział jedzenia i musieliśmy wysłuchać przemówienia generała, który wychwalał cesarza. Było to żarliwe wyznanie wiary. Wiedzieliśmy już, jak odbierać znaczenie takich pompatycznych słów - Japończycy chcieli zademonstrować nam (szumowinie tego świata), że ich cesarz to nie tylko symbol państwa i narodu, ale sam bóg. Zakończenie budowy kolei stanowiło uwieńczenie ważnego etapu boskiej misji.

Strona: 1, 2, 3, 4, 5, 6