ARTYKUŁY

Strona poświęcona wojnie na dalekim wschodzie, obejmującej zmagania armii i marynarki Cearstwa Japonii oraz Stanów Zjednoczonych.

Szlakiem kolei birmańskiej: Powrót nad rzekę Kwai - wspomnienia Loeta Velmansa

Pierwszy okręt, który znalazł się w pobliżu nas, wywołał entuzjazm i wybuchy radości. Miał banderę brytyjską! Był to niszczyciel "HMS Venomous" (Jadowity) - nazwa, która miała wzbudzać strach i przerażenie nieprzyjaciela, dla nas oznaczała bezpieczeństwo. Po chwili znajdowaliśmy się przy burcie okrętu. Spuszczono z niego linową drabinkę i marynarze pomagali nam wspiąć się na pokład -najpierw kobietom i dzieciom. Kobiety piszczały, gdy marynarze wciągali je do góry. Wszyscy cieszyli się i radowali, ale i płakali ze wzruszenia. Powitano nas formalnie na skrawku Anglii i przyjęto obfitym podwieczorkiem.
Kapitan przez megafony zaprosił załogę "Zeemans Hoop" na mostek. Ja i Dick poszliśmy tam razem z czwórką studentów, którzy byli prawdziwymi bohaterami. Na mostku pokazano nam mapy akwenów, przez które płynęliśmy, z zaznaczonymi polami minowymi tuż pod powierzchnią wody. Nieświadomi niebezpieczeństwa po prostu je przecięliśmy. Przed tragedią uratowało nas bardzo małe zanurzenie łodzi.
Dowiedzieliśmy się też, że nasze umiejętności nawigacyjne pozostawiają wiele do życzenia. Prądy Morza Północnego znosiły nas na południe w kierunku kanału La Manche. Nie trafilibyśmy do brzegów Anglii, gdybyśmy utrzymywali swój kurs, i w końcu znaleźlibyśmy się na otwartym Atlantyku. Patrzyliśmy na kapitana z niedowierzaniem i ulgą.
Dopiero po pięćdziesięciu latach dowiedziałem się, ile mieliśmy wtedy szczęścia. W archiwach marynarki niemieckiej znajduje się raport sporządzony przez dowódcę niemieckiego U-boota, w którym kapitan napisał, że 15 maja 1940 roku widział przez peryskop, jak "HMS Venomous" podejmuje z morza grupę cywilów. Przeżyliśmy tylko dlatego, że ten okręt podwodny i drugi U-boot znajdujący się w tym rejonie, wcześniej już wykorzystały cały zapas torped.

W Hadze rodzice przezornie spakowali dla każdego małą walizkę zawierającą trochę ubrań, szczoteczkę do zębów i inne niezbędne przedmioty. W walizce ojca znajdowała się również większość naszych oszczędności w formie obligacji na okaziciela, które wyjął z sejfu w banku. Dopiero na pokładzie niszczyciela okazało się, że ojciec wziął ze sobą inną walizkę. Ta, której mama cały czas bacznie pilnowała, wypełniona była nie obligacjami a wieszakami na ubrania! Na szczęście ojciec miał w kieszeniach trochę cennych drobiazgów, a mama włożyła do torebki banknoty o dużych nominałach w różnych walutach i złote monety. Nie byliśmy zupełnie pozbawieni środków do życia. Mieliśmy też paszporty. Zostaliśmy wyokrętowani w Dover, gdzie sprawnie skontrolowali nas brytyjscy urzędnicy. Dostaliśmy herbatę najpierw w urzędzie imigracyjnym, a potem jeszcze na peronie, gdzie zajęły się nami miłe panie wolontariuszki z komitetu pomocy. Po paru godzinach siedzieliśmy w pociągu do Londynu.

Po przybyciu do Anglii szybko się przekonałem, że nie ma szans na spełnienie moich marzeń o wstąpieniu do wojska. Nie istniała jeszcze żadna holenderska armia. Brytyjski oficer w biurze werbunkowym powiedział mi bez ogródek, że jestem jeszcze za młody, żeby się zaciągnąć do wojska.
Przez cztery miesiące mieszkaliśmy w Londynie, a naszym domem był mały hotel niedaleko Russell Sąuare. Większość pokojów zajmowali uchodźcy z Holandii. Spędzałem wiele czasu w holu, grając w brydża albo flirtując z ładną recepcjonistką. Czasami musiałem wychodzić z rodzicami. Zwiedzałem też miasto, zaliczając atrakcje turystyczne, ale przeważnie się nudziłem. Alarmy lotnicze i zejścia do schronu były jedynymi ekscytującymi przerywnikami. Próbowałem również urozmaicić sobie czas robieniem wrażenia na recepcjonistce, ale moje starania spełzły na niczym. Nie mogłem się doczekać nowej, wielkiej przygody. Tydzień albo dwa po przyjeździe do Londynu rodzice zaczęli odwiedzać znajomych mamy, którzy pracowali w tej samej branży. Niektórzy z nich byli żydowskimi uciekinierami z Niemiec. Nie tracili czasu, urządzając się w nowym kraju. Poszedłem na spotkanie, pełniąc rolę tłumacza, ponieważ ojciec nie znał angielskiego, a mama próbowała się dogadać, wtrącając z angielska brzmiące słowa do swej twardej niemczyzny z holenderskim akcentem i do tego żywiołowo gestykulując. Udało się jej jakoś przekazać rozmówcy, że musieliśmy zostawić dom i cały dobytek, ale potem nie mogła zrozumieć ani słowa z tego, co mówił.
Mama zajęta była tymi swoimi spotkaniami, a ojciec nie miał zupełnie nic do roboty. Mimo wszystko sprawiał wrażenie, jakby czymś się martwił. Gasił mój optymizm, zwracając uwagę na szybkie zwycięstwo Niemiec nad Francją, co według niego zapowiadało nieuchronny podbój Anglii. Nie miałem niestety żadnych argumentów, których mógłbym użyć w dyskusji z ojcem, nawet nie umiałem sobie wyobrazić takiej katastrofy.

Nie tylko moja rodzina troszczyła się o moją przyszłość. Moim losem zainteresował się nie byle kto, bo sam pan Alberda, nasz dawny sąsiad z Scheveningen, który był ministrem gospodarki wodnej. Jego urząd nadzorował budowę i eksploatację różnych inwestycji obejmujących rozbudowaną sieć tam i kanałów mających wielkie znaczenie dla takiego kraju jak Holandia, którego część powierzchni znajduje się poniżej poziomu morza. Będąc na emigracji w Londynie razem z całym rządem, nie miał chyba lepszego zajęcia, niż troszczyć się o los młodego sąsiada.
Zaproponował, żebym skończył szkołę w Holenderskich Indiach Wschodnich. Cały archipelag był bardzo atrakcyjnym miejscem. Mamamie pomysł ten odrazu przypadł do gustu. Ojciec nie sprzeciwiał się jej woli i uznał, że życie na Wschodzie, z dala od ogarniętej wojną Europy to szansa na przyszłość.
Tymczasem pan Alberda zorganizował spotkanie z jednym ze swych kolegów, ministrem sprawiedliwości. Profesor Gerbrandy, który nosił długie, zwisające wąsy, poparł plan rządowej pożyczki na naszą podróż. Obiecał mi też, że po skończeniu nauki na Jawie będę mógł wrócić do Europy i włączyć się do walki z Niemcami -chociaż, jak dodał, wojna nie powinna tak długo trwać, istnieją przesłanki, by wierzyć, że Niemcy zostaną zwyciężeni, zanim skończę szkolę w 1941 roku. (Gerbrandy, który został później powołany na premiera rządu emigracyjnego, cały czas był pełen optymizmu). Proponowano nam rejs statkiem pasażerskim słynnych linii Cunarda. Portem docelowym miała być Batawia (obecnie Dżakarta), stolica kolonii Korony Holandii znajdująca się najdalej, jak nam się wydawało, od teatru działań wojennych.
Ostatnia kolacja w gronie całej rodziny była bardzo smutna. Ciotka Aal i jej mąż Max postanowili jednak zostać w Anglii. Max dostał pracę szlifierza diamentów w Lladundo w Walii. Ciotka Ro, wuj John, kuzyn Dick zdecydowali związać swe losy z nami. Mama była bardzo przywiązana do swoich sióstr. Wszyscy płakali przy kolacji.
- Będziemy tam bezpieczni - powiedział wuj John. -Japończycy nigdy nie zaczną wojny, której nie będą mogli wygrać.

W ponury wrześniowy dzień wsiedliśmy do pociągu, którym dojechaliśmy do Liverpoolu. Tam czekał na nas "Viceroy of India" (Wicekról Indii), jeden z czterech wielkich pasażerskich liniowców przerobionych na transportowiec wojska. Mieliśmy płynąć w konwoju do portu przeznaczenia, Singapuru.
W czasie pierwszej nocy na morzu wracałem myślami do podróży na pokładzie "Zeemans Hoop". Tym razem czułem się o wiele bezpieczniej. Leżałem w kabinie, widziałem tajemnicze błyski lamp sygnalizacyjnych wysyłane w ciemności przez statki i okręty. Byłem zupełnie spokojny. Następnego dnia nie widziałem już trzech innych okrętów, które, jak nam powiedziano, wzięły kurs na Amerykę. Mama i wielu innych pasażerów odczuwało wielki niepokój z powodu braku eskorty. Morze Śródziemne ogarnięte było wojną, więc nie mogliśmy płynąć przez Kanał Sueski. Musieliśmy okrążyć Przylądek Dobrej Nadziei. Nasz rejs trwał siedem bezbarwnych tygodni w promieniach równikowego słońca.

W końcu dotraliśmy do Singapuru, gdzie przesiedliśmy się na parowiec do Batawii. Tu mama dostała pracę jako szefowa działu zaopatrzenia. Z ojcem codziennie dyskutowaliśmy o polityce i wiadomościach z frontów oraz czytaliśmy lokalne gazety. Przeżywał on bardzo to co się dzieje na świecie. Obawiał się, że wojna z Niemcami będzie ciągnąć się latami a Japończycy nie będą stać z boku.

Po zdaniu matury wiosną 1941 roku pracowałem przez kilka miesięcy w Borsumij, holenderskiej firmie handlowej mającej udziały w spółkach żeglugowych, plantacjach i innych ważnych przedsiębiorstwach.
Miałem odbywać staż w branży diamentowej. Udzielono mi podstawowego instruktażu o zawiłościach obrotu akcjami mojej firmy na rynkach światowych.
Wychowywałem się w kraju, w którym uważaliśmy, że Indie Wschodnie stanowią integralną część Niderlandów - teraz i na wieki - przez co nie zdawałem sobie sprawy z tego, z jaką pompatycznością Holendrzy traktują swoją uprzywilejowaną rolę, ani nie bardzo obchodziło mnie zachowanie białych nacechowane dyskryminacją rasową.
Przychodziłem do biura na siódmą ubrany w jeden z moich lnianych garniturów, które były codziennie prane i prasowane przez naszą praczkę. Siedziałem przy biurku w dużej sali pełnej kierowników, urzędników i innych praktykantów. Zdejmowaliśmy marynarki, ale i tak w tym wilgotnym i upalnym powietrzu pociliśmy się jak myszy. Niepisany kodeks nie przewidywał jednak możliwości poluzowania krawatów.
Pewnego letniego dnia w 1941 roku przestałem mieć status urzędnika, ponieważ dostałem powołanie do Królewskiej Armii Holenderskich Indii Wschodnich. Bardzo mnie to ucieszyło. Nie wiedziałem, że wpadam z jednej struktury kolonialnej w drugą. Od chwili przyjazdu do Indii rodzice doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że czeka mnie służba wojskowa. Karta mobilizacyjna nie była zatem żadną niespodzianką. Miałem już osiemnaście lat, a co najważniejsze, trwała przecież wojna. Zostałem zakwaterowany w koszarach w Bandung, mieście położonym w górzystej części zachodniej Jawy, na północ od Batawii.
Bandung wyglądem bardzo przypominał miasta w Holandii, niezwykle zamożne jak na tamte czasy. Centrum było spokojne, nie tak ruchliwe jak w stołecznej Batawii. W niedziele zawsze wracałem do koszar rowerem z brydża u przyjaciół i upajałem się spokojną i beztroską atmosferą miasta.
W obozie dla rekrutów prawie większość była Euroazjatami. Czułem się świetnie w ich towarzystwie; byliśmy dobrymi kolegami. Bawiłem wszystkich opowiadaniem sprośnych dowcipów oraz kombinowałem jak się dało, by wynaleźć coś na naszefo kaprala.

Prawie wszyscy mieli maturę i dlatego czekały nas szlify oficerskie. Kilku kolegów i ja zbuntowaliśmy się przeciw temu i odmówiliśmy udziału w szkoleniu oficerskim; życie w wojsku straciło wszelką atrakcyjność po kilku pierwszych tygodniach w armii. Niestety, machina wojskowa była bezlitosna. Chcąc nie chcąc, dostałem awans, najpierw na kaprala, potem na sierżanta. Nie wprawiło mnie to w dumę, ale przynajmniej wyzwoliłem się spod władzy bezwzględnego instruktora musztry.

W koszarach po wygaszeniu świateł często rozlegały się opowieści o sprawach damsko-męskich. Było za gorąco i za wilgotno, żeby schować głowę pod poduszkę. Musiałem wysłuchiwać przechwałek i bzdurnych fantazji młodych donżuanów.
Miałem nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli toczyć prawdziwej wojny z nieprzyjacielem. Cała ta armia wydawała mi się jedną wielką komedią. Zostaliśmy wyposażeni w nowe kanadyjskie działka przeciwpancerne - miały podobno łatwo rozbić japońskie czołgi. Okazało się, że brakuje celowników. Nigdzie nie można ich było odnaleźć. Przypuszczaliśmy, że wysłano je do innego kraju albo wyładowano gdzieś daleko na jakiejś indonezyjskiej wyspie. Działka bez celowników były zupełnie bezużyteczne, nie dało się z nich w ogóle strzelać.
Mieliśmy też problemy z systemem łączności dupleksowej. Z jakichś niewyjaśnionych powodów krótkofalówki działały tylko wtedy, gdy rozmawiający byli w zasięgu słuchu i mogli się słyszeć bez radia. Do tego jeszcze buty wojskowe były w jednym, dużym rozmiarze i trzeba było je wypychać gazetami - mieliśmy poranione stopy pokryte bąblami.

Siódmego grudnia 1941 roku Japończycy zaatakowali Pearl Harbor. Wydarzenie to uświadomiło nam, że zagrożona jest Azja Południowo-Wschodnia. Zdałem sobie z tego sprawę po szybkim, prawie jednoczesnym zajęciu Syjamu (Tajlandii), Francuskich Indochin (Wietnamu) i Malajów (Malezji) przez wojska japońskie. Sytuacja stawała się dla nas groźna. Trapiły mnie powtarzające się marzenia i sny o ucieczce, ale jak i dokąd? Mógłbym zdezerterować, lecz Australia, Indie i Ameryka leżały o tysiące kilometrów stąd, a Japończycy byli wszędzie. Znalazłem się w pułapce.
Japończycy posuwali się przez Półwysep Malajski w kierunku Singapuru, a ja nie słyszałem żadnego komunikatu naszego dowództwa. Nic też nie mówiło się o tym, jakie siły mogą stanowić linię obrony. Nie wiedziałem, co planują moi przełożeni. Byłem absolutnie przekonany, że głównym celem Japończyków jest zdobycie dostępu do bogactw naturalnych Indonezji, głównie ropy i kauczuku. Wiedziałem, że nasza klęska w obliczu ataku wroga jest nieunikniona.

Japończycy wydawali się coraz bardziej groźni. Od generała do szeregowca wszyscy byliśmy przyzwyczajeni do tego, aby traktować ich z góry. Mieliśmy o nich bardzo "zachodnie" wyobrażenie -Japońcy byli według nas złowrodzy i obcy. Ich sukcesy były więc podwójnie niepokojące.
Nasze morale - niezbyt wysokie - spadło do zastraszająco niskiego poziomu. Zaczęliśmy jednak traktować naszą żołnierkę nieco poważnej. Co rano chodziliśmy na strzelnicę i ćwiczyliśmy się jako strzelcy wyborowi. Zabrano nam przepustki weekendowe. Mama wciąż odwiedzała mnie co niedzielę, mimo że musiała jechać okrężną drogą koleją z Dżakarty do Bandung.
Singapur padł 15 lutego 1942 roku i od tego wydarzenia straciłem cały szacunek dla Brytyjczyków. Uważałem, że ich potencjał obronny jest większy od naszego. Pierwszy raz postanowiłem, że sam będę czyścił broń. Pucowałem mój stary i nieporęczny karabin typu Lee Enfield, jakby od niego zależało całe moje życie i obrona naszej wyspy.
Wreszcie, 1 marca 1942 roku, nadszedł dzień prawdy: Japończycy zaatakowali Jawę. Postawiono nas w stan gotowości bojowej. Nieprzyjacielski samolot zrzucił parę bomb niedaleko koszar. Bataliony i szwadrony przemieszczały się bez celu z jednego końca poligonu na drugi. Nasza armia wpadła w panikę. Wysłaliśmy kuchnię polową z całą obsadą i kompletnym wyposażeniem jako czołówkę na pozycje obronne. Jednostki liniowe zostały niestety w tyle. Przez cały dzień czekałem nerwowo, łudząc się, że mężne oddziały holenderskie powstrzymają natarcie Japończyków. Potem nadszedł rozkaz do boju.
Mieliśmy udać się wzdłuż drogi spodziewanego ataku nieprzyjaciela. Jechaliśmy trzema ciężarówkami, w każdej po osiemnastu szeregowców, kapral i sierżant. Łącznie było nas sześćdziesięciu młokosów bez żadnego doświadczenia bojowego. Całością dowodził zawodowy sierżant sztabowy jadący w pierwszym wozie. Dodatkowo towarzyszył nam zwiadowca na motocyklu. Za całą broń mieliśmy karabin maszynowy na każdym samochodzie i pistolety, no i niewielki zapas kul w ładownicach. Nikt nic nie mówił.
Jechałem w ostatniej ciężarówce. Mężczyźni, a raczej chłopcy pod moją komendą byli rekrutami. Nigdy ich wcześniej nie widziałem. Wszyscy byliśmy bardzo zdenerwowani. Zwiadowca podjechał do kolumny i przekazał, że droga przed nami się zwęża, a po bokach pojawią się wysokie zbocza, tworząc coś jakby tunel. Jeżeli pojedziemy dalej, możemy wpaść w zasadzkę. Nasz sierżant sztabowy był nieustraszony. Najprawdopodobniej też pierwszy raz w życiu znalazł się w sytuacji poważnego zagrożenia. Dał znak, żeby jechać dalej. Zacząłem podnosić moich żołnierzy na duchu, wzywać do zachowania spokoju i wstrzymywania ognia. Tylko taka strategia przychodziła mi do głowy.
- Nie strzelać - mówiłem. - Czekajcie na mój znak, jak wyskoczymy z ciężarówki.
Japończycy, na szczęście, musieli posuwać się równoległą drogą. Od czasu do czasu spotykaliśmy wieśniaków, ale żaden z nich nie widział żołnierzy nieprzyjaciela. Dojechaliśmy do skrzyżowania, na którym przy dwóch karabinach maszynowych siedziało kilku zagubionych jak my Australijczyków. Poczęstowali nas ciepłym piwem i batonikami. Po zapadnięciu zmroku nasza wyprawa dobiegła końca. Odetchnęliśmy z ulgą i wróciliśmy do bazy.
Po wojnie dowiedziałem się, że liczebność sił nieprzyjaciela była niższa niż naszych. Nasze dowództwo było kompletnie nieprzygotowane do prowadzenia działań wojennych. Nasi generałowie chcieli uspokoić ludność i dodać jej otuchy poprzez wydawanie różnych publikacji o charakterze wojskowym, ale nie przyniosło to żadnego efektu.

Tydzień po rozpoczęciu inwazji, 8 marca, radio podało, że nasza armia skapitulowała. Przypomniał mi się maj 1940 roku. Najpierw Niemcy, teraz Japończycy. Kilku naszym żołnierzom udało się nawet oddać strzał, ale ja nie należałem do tych szczęśliwców.
Wielu z moich kolegów było poruszonych na wieść o tym, że tłumy Jawajczyków dopuściły się zniszczeń, mordów, grabieży i gwałtów nie tylko w dzielnicy chińskiej, ale również w bezpośrednim sąsiedztwie terenów zamieszkanych przez białych.
Resztę tygodnia, kiedy to Japończycy zajmowali Jawę, spędziliśmy w koszarach. Okupanci wydali rozkaz, zgodnie z którym wszyscy wojskowi winni pozostać na zajmowanych pozycjach. Ponadto ostrzegano nas, że poniesiemy odpowiedzialność za brakujący sprzęt i uzbrojenie. Podobno wielu żołnierzy wywodzących się z miejscowej ludności zdezerterowało, porzuciło mundury i w cywilnym przebraniu zbiegło do domów.
Kierowaliśmy naszą frustrację na wszystkich, którzy mieli jakąś władzę - rząd, naczelne dowództwo i oficerów. W trakcie burzliwej dyskusji ktoś krzyknął, że radio podało wiadomość o spodziewanym kontrataku Ameiykanów i Australijczyków i o tym, że nasze ewentualne internowanie nie potrwa długo. Najważniejsze, że wojna szybko się skończy. Od razu zapanowała wśród nas wielka radość. Wszyscy uwierzyliśmy, że tak się stanie. W ciągu paru godzin euforia opadła, gdy okazało się, że pomoc nie nadchodzi. Utraciliśmy wolność. Nie mieliśmy pojęcia, co z nami będzie. Nigdy nie natknąłem się na żołnierzy niemieckich, a teraz miałem stanąć przed Japończykami. Znów zacząłem myśleć o ucieczce.

Wcześnie rano, o piątej, 9 marca, niecałe dwadzieścia cztery godziny od poddania się Japończykom, podjąłem decyzję.
- Jeśli nam się nie uda, zawsze możemy wrócić - powiedziałem Hansowi, mojemu koledze ze szkoły. W swej młodzieńczej nieświadomości wcale nie braliśmy pod uwagę, że możemy zginąć. Wskoczyliśmy do otwartego samochodu, który akurat miał kluczyki w stacyjce. Hans usiadł za kierownicą, bo ja nie miałem pojęcia o prowadzeniu pojazdów. Wymyśliliśmy też historyjkę dla wartownika na bramie. Powiedzieliśmy mu, że oficer, do którego należy ten samochód, kazał nam pojechać do domu, żeby przywieźć rzeczy do pralni. Oczywiście, nie mówiliśmy, że chcemy dostać się do Australii.
Słyszeliśmy w radiu, że Japończycy zajęli wszystkie porty na północnym wybrzeżu Jawy, i dlatego jechaliśmy w kierunku Tjilat-jap, portu leżącego najdalej na południe. Na drodze nie było dużego ruchu.
Nie zajechaliśmy daleko. Zaraz za miastem, na głównej drodze na południe zostaliśmy zatrzymani na blokadzie obsadzonej przez holenderskich żołnierzy. Rozwścieczony młody porucznik, starszy ode mnie o rok albo dwa, zażądał rozkazu wyjazdu. Oczywiście, nie mieliśmy takiego dokumentu. Próbowaliśmy bezskutecznie wyjaśnić całą sytuację. Stwierdził, że jesteśmy dezerterami i czeka nas sąd wojenny. Kiedy tak przywoływał nas do porządku, nadszedł kapitan, mężczyzna w średnim wieku. Na szczęście okazał się bardziej wyrozumiały. Chcieliśmy mu wytłumaczyć, że jeśli każdy żołnierz, który ucieknie spod hitlerowskiej okupacji i przedostanie się do Anglii, jest uznawany za bohatera, to dlaczego my nie możemy dostać takiej szansy, żeby podjąć walkę gdzie indziej?
- Aresztujmy ich - zażądał porucznik. Kapitan zmiękł i pozwolił nam wrócić do bazy.
- Też mam dzieci - powiedział.
Wyszło to nam na dobre. Znów miałem szczęście. Gdyby udało się nam z Hansem dotrzeć do Tjilatjap i dostać na któryś ze statków płynących do Australii albo na Cejlon, to i tak zostalibyśmy storpedowani. Japońskie łodzie podwodne zatopiły wszystkie statki i nikt na pokładzie nie ocalał.

Strona: 1, 2, 3, 4, 5, 6