ARTYKUŁY

Strona poświęcona wojnie na dalekim wschodzie, obejmującej zmagania armii i marynarki Cearstwa Japonii oraz Stanów Zjednoczonych.

Szlakiem kolei birmańskiej: Powrót nad rzekę Kwai - wspomnienia Loeta Velmansa

Wieczorem jedliśmy kolację w uroczej restauracji na wodzie. Księżyc w pełni odbijał się w rzece jak w lustrze. Wokół panował bezruch i spokój. Nic nie przypominało brzegów sprzed półwiecza. Panowanie Japończyków wydawało się odległą historią.
Błoga cisza spowijała restaurację. Od czasu do czasu po wodzie przesuwała się rozświetlona barka z turystami i ledwie słychać było odgłosy rozmów w różnych językach. Nagle, z prawej strony doleciały jakieś hałasy zakłócające dotychczasowy spokój. Koło naszej pływającej restauracji przycumował kiepsko oświetlony stateczek i szybko pojawiła się liczna grupa Japończyków. Najpierw przez głośniki nadano głośny komunikat, a potem popłynęła z nich hałaśliwa muzyka. Po jakichś dziesięciu minutach wrzasku pływająca dyskoteka odbiła od brzegu i oddaliła się w ciemną dal, a wraz z nią dźwięki japońskiego rocka i przenikliwe okrzyki didżeja. W drodze powrotnej, w taksówce, Lex starał się mnie uspokoić.
- Jestem w Tajlandii dwunasty raz - powiedział. - Spotkałem wielu młodych Japończyków. To nowe pokolenie. Chcą wiedzieć, co się wydarzyło. Nie mówią o tym otwarcie, ale wydaje się, że nie całkiem wierzą we wszystko to, co oficjalnie mówi się im o wojnie.

Wejście do wąwozu Fotografia 4. Wejście do wąwozu "Hellfire Pass" - jeden z najcięższych, do budowy, odcinków kolei birmańskiej.

Komu mam powiedzieć o tym, jak Japończycy zachowali się na moście? Oni też w czasie wojny stracili tysiące ludzi przy budowie kolei i dziesiątki tysięcy w Birmie. Czy ci turyści przyjechali po to, żeby złożyć hołd pamięci poległych? Żeby wspominać dusze zmarłych ojców i dziadków? Czy idąc naprzeciw nas po moście, byli przepełnieni złością i pogardą dla ludzi z Zachodu, których nadal obarczają odpowiedzialnością za wojnę? Za niewybaczalny atak atomowy i zniszczenie Hiroszimy i Nagasaki?

Bezwiednie zacząłem przypominać sobie wannę, w której kąpałem się podczas jednego z moich pobytów w Tokio. Było to w 1980 roku: od początku lat pięćdziesiątych do połowy osiemdziesiątych często przyjeżdżałem służbowo do Tokio. Korzystałem zawsze z zaproszenia moich przyjaciół, holenderskiego ambasadora i jego żony: państwa Johana i Nany Kaufmannów, aby zatrzymać się w budynku ambasady. Siedzibą przedstawicielstwa Holandii był budynek z lat dwudziestych w stylu anglo-zachodnim z elementami orientalnymi - skromna, ale elegancka willa w samym sercu stolicy Japonii.
Wanna, która znajdowała się w tamtejszej łazience, była najdłuższą, w jakiej kiedykolwiek się kąpałem. Mogłem się w niej wyciągnąć do woli, a jeszcze starczało miejsca na to, żeby w niej popływać. Moje kimono leżało starannie złożone na drewnianym stołku przy drzwiach; starałem się powiesić je na wieszaku, ale niestety nie mogłem do niego dosięgnąć. Ogromna wanna i wysoko umieszczony haczyk wieszaka przystosowane były dla wielkoludów. Japoński architekt, który budował willę przed powojennym napływem przybyszów z Zachodu, musiał przyjąć, że przeciętny Holender jest przynajmniej dwa razy wyższy od przeciętnego Japończyka. Oglądałem starodruki, na których przedstawiono wizerunki holenderskich podróżników z szesnastego wieku - zakładali oni składy handlowe w Nagasaki: wyglądali jak goliaci. Czterysta lat później okazało się, że mamy o sobie wzajemnie niewielkie pojęcie. Kąpiąc się w tej olbrzymiej wannie, zawsze miałem przed oczami dwa obrazy: ilustrację z Podróży Guliwera, na której tytułowy bohater leżał związany przez krzątających się w pośpiechu liliputów, oraz słynne zdjęcie z 1945 roku przedstawiające zwycięzcę i pokonanego - wysokiego generała MacArthura górującego nad drobniutkim cesarzem Hirohito.

Wewnątrz wąwozu Fotografia 5. Wewnątrz wąwozu "Hellfire Pass".

Bardzo dużo podróżowałem i mieszkałem w wielu krajach. Wszędzie szybko czułem się jak w domu. Wyjątkiem była Japonia. Zawsze miałem świadomość różnic, wrażenie, że japońscy biznesmeni i oficjele, z którymi się spotykałem, też czuli się nieswojo w moim towarzystwie czy też towarzystwie innych przedstawicieli Zachodu. Nie miało to nic wspólnego ze mną, bo przecież nie mieli najmniejszego pojęcia o tym, że byłem ich więźniem, że w czasie drugiej wojny światowej pracowałem w Tajlandii przy budowie linii kolejowej do Birmy.
W ostatnim dniu pobytu w Tajlandii odwiedziliśmy aliancki cmentarz w Kanchanaburi. Na ogromnym polu otoczonym drzewami tysiące zwykłych krzyży znaczyło groby jeńców. Chodziliśmy między mogiłami, szukając znajomych nazwisk. W większości były to groby młodych chłopców w wieku dwudziestu, dwudziestu trzech lat. W sektorze holenderskim Lex znalazł nazwisko kolegi, z którym prawie siedemdziesiąt lat temu chodził do szkoły. Miałem nadzieję, że znajdę tabliczkę z nazwiskiem George'a. Wiedziałem, że szczątki wielu poległych, którzy tu spoczywają, zostały zaraz po wojnie przeniesione z małych cmentarzy obozowych. Niestety, przy tak dużej liczbie krzyży i nazwisk trudno było odnaleźć grób znajomej osoby. Edith była w tym czasie w drugiej części cmentarza przy grupie robotników, którzy wykopywali piękne drzewa. Zaciekawiło ją, dlaczego to robią. Jeden z pracujących zdjął stożkowy kapelusz i wyjaśnił, z typowo australijskim akcentem, że drzewa usychają i trzeba posadzić nowe. Zaczęli rozmawiać i wtedy Edith powiedziała, że dwaj mężczyźni po przeciwnej stronie cmentarza to jej mąż z kolegą i że obaj byli w tych stronach jako jeńcy wojenni.
Rozmówcą okazał się Rod Beattie, opiekujący się alianckimi grobami w Tajlandii. Pracował i mieszkał w tym rejonie od dwunastu lat. Był jednym z tych, którzy zbudowali pomnik poległych w wąwozie Hellfire Pass. Podobnie jak Terry Beaton, był inżynierem kolejnictwa i wielkim pasjonatem historii "swojej" linii kolejowej. Kilka razy przeszedł piechotą cały pięćsetkilometrowy szlak i mówił jak archeolog: o częstych wyprawach po zarośniętym nasypie, o wykopywanych śrubach, narzędziach, a nawet ludzkich kościach. Bardzo się ucieszył ze spotkania z dawnymi holenderskimi jeńcami. Zaprowadził nas do biura, żeby pokazać nam swoje zbiory i obejrzeć zdjęcia lotnicze tych terenów wykonane w czasie wojny. Pokazaliśmy mu na naszej mapie punkt, gdzie znajdował się obóz "Spring Camp". Beattie zapewnił, że byliśmy we właściwym miejscu.
- Parę razy sam tam byłem - powiedział. - Tam też znalazłem ludzkie szczątki.
George, pomyślałem sobie, możemy teraz wracać do domu.

Ucieczka

W 1933 roku, kiedy Hitler doszedł do władzy, miałem dziesięć lat. Później, gdy zaczął realizować swój wielki plan powiększenia Trzeciej Rzeszy, moi rodzice i ich znajomi byli przekonani, że bez względu na to, co stałoby się w Europie, Niemcy zostawią Holandię w spokoju tak, jak w czasie pierwszej wojny światowej.
Rodzice, podobnie jak dziadkowie, urodzili się i wychowali w żydowskiej społeczności Amsterdamu. Amsterdam już od XVI wieku stanowił oazę dla licznej i często wpływowej ludności żydowskiej. Hiszpańska inkwizycja zmusiła Żydów do ucieczki. Nie zawsze byli witani w obcej ziemi z otwartymi ramionami, jednak Holendrzy nie zwalczali żadnego wyznania w myśl wrodzonej tolerancji dla innowierców i różnych postaw politycznych.
Moja rodzina, jak wiele innych, to potomkowie drugiej fali żydowskich imigrantów, którzy przybyli do Holandii w końcu XVIII wieku z Niemiec i Europy Wschodniej, a potem zupełnie zasymilowali się z miejscową społecznością. Dla nas Yom Kippur to tylko jeden z wolnych dni w kalendarzu, kiedy dokonywaliśmy wyznania wiary i nie szliśmy do pracy albo szkoły. Ani ja, ani rodzice nie uczestniczyliśmy w żadnych nabożeństwach, a post zachowywaliśmy tylko do momentu, kiedy odczuwaliśmy głód. Z przodkami łączyły nas jedynie cztery najważniejsze dla każdego obrzędy: obrzezanie, bar miewa, ślub i pogrzeb. W metrykach urodzenia wpisywano nam pochodzenie, przez co dożywotnio zostawaliśmy członkami Nederlandsch Israelitische Gemeenschap (Holenderskiej Żydowskiej Gminy Wyznaniowej). W Holandii każdy obywatel musi określić przynależność do związków wyznaniowych, dlatego ojciec rodziny należący do jakiegoś kościoła czy synagogi w deklaracji podatkowej obowiązkowo deklaruje określone środki jako "podatek kościelny" przeznaczony na potrzeby danego wyznania. Holandia to kraj, w którym panuje lad i porządek, a Holendrzy są bardzo dokładni i skrupulatni we wszystkich sprawach. W czasie, gdy nie znano jeszcze komputerów, wszelkie informacje na temat każdego obywatela i mieszkańca - nazwisko, adres, pleć, wiek i wyznanie - gromadzono w formie odpowiednich wykazów i przechowywano w segregatorach i szafach na akta. Naziści przejęli potem cale te zbiory danych osobowych.
Dziesiątego maja 1940 roku. Głośny wybuch wyrwał mnie ze snu: pierwsze niemieckie bomby spadły na koszary położone kilkaset metrów od domu. Wcześniej nie było żadnego ostrzeżenia. Przez pierwsze osiem miesięcy wojny armia niemiecka stała bez ruchu naprzeciw sił francusko-brytyjskich na linii Maginota w północno-wschodniej Francji. Nikt w Holandii nie przypuszczał, że wojna może nas dosięgnąć. Dopiero z radia dowiedzieliśmy się, że oddziały niemieckie przekroczyły granicę holenderską. Spiker nawoływał do zachowania spokoju i zwracania uwagi na szpiegów i zdrajców. Wiedzieliśmy już wcześniej, że przywódca faszystów norweskich, Quisling, odegrał zdradziecką rolę w czasie niemieckiej inwazji. Termin quisling oznaczający zdrajcę, który działa wbrew własnemu narodowi, wszedł już na stałe do języka holenderskiego.
Wysłuchałem radia, a potem wyszedłem na ulicę. W powietrzu czuć było swąd palących się koszar. Mimo wczesnej pory cała nasza paczka, dwóch chłopaków od sąsiadów, Hans i Jaap, mój kuzyn Dick i ja, była już na nogach.

Po trzech dniach wojny dowiedzieliśmy się, że Luftwaffe zniszczyła nasze lotniska, ale wierzyliśmy, że Anglicy i Francuzi wkrótce pospieszą nam z pomocą i odeprą nazistów, zanim ci dotrą do Amsterdamu, Hagi i zachodniej części kraju. Nasze przekonanie o bliskim zwycięstwie umacniała wiadomość o tym, że nasi żołnierze wojsk inżynieryjnych przerwali groble i zalali spore obszary. W rezultacie wiele dróg stało się nieprzejezdnych, ponieważ znaczna część zachodniej Holandii leży poniżej poziomu morza. Podobna taktyka stosowana już była w przeszłości: przerwanie grobli w początku XVII wieku powstrzymało najazd Hiszpanów, a kilkadziesiąt lat później pokrzyżowało zaborcze plany Ludwika XIV. Byliśmy pewni, że czołgi niemieckie nie dotrą tak daleko.
Sytuacja wyjaśniła się po południu 14 maja, gdy spiker w radiu podał wiadomość o kapitulacji armii holenderskiej. Luftwaffe zniszczyła okolice Rotterdamu, drugiego co do wielkości miasta Holandii i naszego najważniejszego portu. Jakby tego było mało, królowa z całą rodziną uciekła do Anglii, co zdruzgotało morale społeczeństwa.

Tak się składało, że wiadomości o najważniejszych wydarzeniach politycznych docierały do nas wtedy, kiedy siedzieliśmy u ciotki Aal przy stole zastawionym ciastem i słodkościami. Ja siedziałem obok mojego osiemnastoletniego kuzyna Dicka. Tego dnia ogólnonarodowego wstydu i smutku wszyscy mieli zwieszone głowy i mokre oczy, gdyż dotarła do nich okrutna prawda o tym, że skończył się czas spokoju i beztroski. Życie będzie odtąd podporządkowane rozkazom znienawidzonego wroga.
Spiker radiowy oznajmił napiętym głosem, że część oddziałów wciąż walczy w Zelandii, prowincji graniczącej z Belgią na południowym zachodzie kraju. Dick i ja, żądni czynu, odsunęliśmy krzesła i szybko wstaliśmy. Powiedziałem, że wyjeżdżamy, żeby walczyć za ojczyznę. Pamiętam przerażenie w oczach wszystkich przy stole. Ze strachu odebrało im mowę. Nikt z nas nie zdawał sobie wtedy sprawy, że była to ostatnia kolacja na rodzinnej ziemi.
Wskoczyliśmy na rowery i popędziliśmy z Dickiem do portu Scheveningen oddalonego o jakieś 20 minut jazdy. Niemcy zajęli już większość kraju, więc najbardziej logiczne wydawało się dotarcie do Zelandii łodzią; trzeba było płynąć na południe wzdłuż wybrzeża. W porcie zobaczyliśmy dziesiątki ludzi, którzy stali przy nabrzeżu. Toczyły się poważne negocjacje w lokalnymi rybakami. Oferowano ogromne sumy holenderskich guldenów, franków szwajcarskich i dolarów za pozostawienie rodzin i przewiezienie potencjalnych uciekinierów przez Morze Północne do Anglii.
Wymieniliśmy szybkie spojrzenia. Wyjazd do Anglii i zgłoszenie się tam na ochotnika do wojska wydawało się o wiele lepszym pomysłem niż wiązanie losu z resztkami rozbitej armii. Zauważyłem chłopca w wieku około 12 lat, który stał niedaleko od nas. Zawołałem go.
- Jeśli dostarczysz tę wiadomość - powiedziałem - możesz zatrzymać sobie mój rower.
Na kartce papieru napisałem adres ciotki, a wewnątrz nabazgrałem: "Ja i Dick wybieramy się do Anglii. Jesteśmy w porcie. Tot ziens (na razie)".
Chłopak wziął kartkę i wskoczył na mój rower.
- Nigdy nie dostarczy tej kartki - mruknął Dick.
Staliśmy niedaleko grupki ludzi tłoczących się na nabrzeżu. Starałem się podejść jeszcze bliżej, żeby usłyszeć, o czym rozmawiają. Dwóch mężczyzn w sile wieku otoczonych wianuszkiem kobiet i dzieci próbowało dobić targu z rybakiem, pokazując mu przy tym zawartość otwartych portfeli. Rybak kręcił jednak przecząco głową.
Odwróciłem się i zobaczyłem czterech młodych ludzi, dwudziestolatków. Widzieli, jak wcześniej dogadałem się z chłopakiem. Teraz skinęli na nas. Jeden z nich powiedział:
- Niedaleko, na drugiej przystani, jest łódź ratunkowa. Duża motorówka. Chcemy sprawdzić, czy można ją wziąć, żeby popłynąć do Anglii. Idziecie z nami?
Nie mogliśmy przepuścić takiej okazji. Byłem dumny z tego, że to nas o to spytali. Byliśmy przecież tylko uczniami średniej szkoły, ale łączyła nas z nimi determinacja, żeby przedostać się do Anglii i walczyć z Niemcami. To zadecydowało o tym, że traktowali nas poważnie. Mieliśmy szczęście.
Trzech naszych nowych kolegów studiowało mechanikę na Uniwersytecie Delft. Czwarty, także student, przyjechał na rowerze z leżącego na północy Groningen w nadziei, że wstąpi do wojska. Pobiegliśmy do drugiej przystani, gdzie naszym oczom ukazała się lśniąca łódź holenderskiej ochotniczej straży przybrzeżnej. Nazywała się "Zeemans Hop" (nadzieja marynarza) - co uznaliśmy za dobry znak.
Na dziobie stał krępy strażnik. Bardzo grzecznie spytaliśmy go, czy byłby uprzejmy zabrać nas do Anglii.
- Po moim trupie - warknął gburowato. - Wynocha stąd! Nikt z nas się nie ruszył. Patrzył na nas nieufnie, a my wbiliśmy wzrok w niego. Po dłuższej chwili, ku memu zaskoczeniu, odezwał się:
- Dobrze. - Tylko dbajcie o łódź. I powodzenia. Uważajcie na miny.
Zeskoczył na ląd i poszedł sobie. Łódź była nasza.
Gromada ludzi, którzy nas spostrzegli, ruszyła w kierunku łodzi - mężczyźni i kobiety w różnym wieku, dzieci - machając i krzycząc do nas, że chcą wejść na pokład. Opuściliśmy trap i po chwili łódź zapełniła się pasażerami. Wielu z nich miało ze sobą walizki. Wszyscy byli porządnie ubrani: mężczyźni w garniturach, białych koszulach i krawatach; kobiety w kostiumach i eleganckich bluzkach. Na ramiona narzucone mieli beżowe albo granatowe płaszcze przeciwdeszczowe - w 1940 roku bardziej nieformalne stroje nie były jeszcze w modzie. Sporo z nich mówiło po niemiecku. Byli to Żydzi, którzy wcześniej uciekli z Niemiec i teraz znów musieli uciekać.
Jeden z mężczyzn,w mundurze sierżanta armii holenderskiej, miał karabin. Akurat tego dnia zdezerterował ze swojej jednostki, gdy dostali rozkaz, żeby się poddać. Przydał się nam - wystrzelił na postrach w powietrze, gdy na pokładzie był już nadkomplet ludzi, a wielu stojących na brzegu rozpaczliwie próbowało wedrzeć się do łodzi.
- Nie ma już miejsca - krzyczeliśmy. - Przykro nam! Byliśmy gotowi, żeby odcumować.
Nagle podjechała taksówka. Nigdy się nie dowiem, dlaczego kierowca zatrzymał się akurat przy naszej łodzi. Z samochodu wysiadł ojciec, mama, ciotka Aal i jej mąż Max oraz rodzice Dicka, Ro i John.
- Nie ma już miejsca - powiedział jeden ze studentów.
- Nie widzicie, że mamy komplet? - krzyknął drugi.
- Ale to nasi rodzice! - wrzasnął Dick.
Zostali wpuszczeni na pokład i zaraz wciągnęliśmy trap. Ojciec szybko opowiedział mi, co się stało. Wbrew obawom Dicka chłopiec dostarczył wiadomość.
Zostałem postawiony na dziobie, żeby wypatrywać min. Pamiętałem z kronik filmowych, jak wygląda mina - to coś o beczkowatym kształcie, co unosi się na wodzie. Zapadała noc. Było pogodnie i spokojnie. Stojąc na dziobie, nie mogłem się zdobyć na to, żeby spojrzeć za siebie na Rotterdam płonący po zmasowanym ataku niemieckiego lotnictwa. Słuchałem tylko towarzyszy podróży opisujących scenerię - czerwoną łunę pożaru i czarny dym ginące powoli w zapadającej ciemności.
Silnik zaczął przerywać i zgasł, gdy jeszcze widzieliśmy zarys brzegu. "Zeemans Hoop" znieruchomiała. Łagodne fale chlupotały o burty wyznaczające granice naszej przestrzeni życiowej. Niebo było pokryte błyszczącymi gwiazdami. Zastanawiałem się, gdzie znikły mewy.
Mężczyzna o podwójnym nazwisku i tytule Jonkheer, czyli przedstawiciel holenderskiej arystokracji, zaczął krzyczeć, domagając się zawrócenia do portu - "dla dobra kobiet i dzieci". Kilka osób poparło jego żądanie. Reszta równie głośno przekonywała, że powrót jest niebezpieczny, bo nie wiadomo, co może nas spotkać ze strony okupanta.
Najpierw była to zwykła wymiana zdań. Potem jednak sytuacja znacznie się pogorszyła. Ludzie zaczęli się popychać. Dało się słyszeć okrzyki "Uważaj!, Co wyprawiasz?"... Zaznaczył się wyraźny podział między starszymi (poza członkami mojej rodziny), którzy chcieli wracać, a młodymi nalegającymi na kontynuowanie podróży.
Kłótnia rozgrzała na dobre. Ludzie przekrzykiwali się, wrzeszczeli, przerywali sobie w pół zdania. Nagle umilkli. Nastała upiorna cisza. Zapanowała na całym pokładzie, ogarniając wszystkich, którzy, bezbronni, dryfowali po morzu. Może czekali, aż ktoś obejmie przywództwo. Potem nieśmiały, niepewny głos zaproponował, żeby głosować. Nie wydawało mi się to dobrym pomysłem: demokracja na łodzi znajdującej się na pełnym morzu? Jeden ze studentów wziął sprawy w swoje ręce, zanim zaczęto głosować. Krzyknął, że ci, którzy mają wątpliwości, mogą popłynąć wpław do brzegu. Wszyscy znów ucichli i zapanował spokój.
Tymczasem dwóch studentów mechaniki majstrowało pod pokładem przy silniku. Po piętnastu minutach, które wydawały się wiecznością, udało się im go uruchomić. Ruszyliśmy w dalszą drogę, płynąc przed siebie ze stałą prędkością. Dowodzili studenci. Rodziny siedziały grupami na ławach wzdłuż burt. Wszyscy w ciszy spoglądali na znikające brzegi Holandii. Tylko jedno z dzieci spało.
O świcie przeleciały nad nami bombowce w szyku bojowym. Przypuszczaliśmy, że są to niemieckie samoloty, ale leciały na tyle wysoko, że trudno było zobaczyć znaki rozpoznawcze. Ktoś ze starszych powiedział sierżantowi, żeby schował karabin pod płaszcz, żeby nie ściągnąć na nas nieszczęścia, gdyby uznano nas za cel wojskowy. Niezidentyfikowany samolot zupełnie nas zignorował. Nie byliśmy atrakcyjnym łupem.
Po południu na horyzoncie pojawiły się dwa olbrzymie cienie. W jaskrawym słońcu trudno było je rozpoznać - widzieliśmy tylko, że szybko zbliżają się w naszym kierunku. Niewielu z nas przeżyło tyle mrożących krew w żyłach sytuacji w tak krótkim czasie - najpierw silnik, który odmówił posłuszeństwa niedaleko od brzegu, potem bombowce i pływająca mina. Dla mnie jednak to była tylko część wielkiej przygody.
Cokolwiek by to było, zbliżało się do nas z ogromną prędkością. Szybkie zmiany nastrojów prowadziły do pewnego rodzaju masowej histerii, której później sam doświadczałem wielokrotnie w moim życiu. Po latach nie pamiętam już, jak w wieku nastu lat radziłem sobie z dramatycznymi momentami, które następowały jeden po drugim w bardzo krótkich odstępach czasu. Musiałem czerpać siły w chwilach euforii dających nadzieję i ulgę, żeby przeżyć następujące po nich trudy i porażki.

Strona: 1, 2, 3, 4, 5, 6