ARTYKUŁY

Strona poświęcona wojnie na dalekim wschodzie, obejmującej zmagania armii i marynarki Cearstwa Japonii oraz Stanów Zjednoczonych.

Ze starą wiarą na Peleliu

Przedstawiamy fragment wspomnień E. B. Sledge - uczestnika walk o wyspę Peleliu i Okinawę.
Gdy w 1944 roku autor wylądował na plaży Peleliu, miał zaledwie dwadzieścia lat. Nie zajmowały go ani polityka, ani ogólna strategia. Esencją jego opowieści jest znaczenie bycia żołnierzem piechoty morskiej, reprezentującym najlepsze tradycje tej formacji.
E. B. Sledge zaciągnął się do wojska powodowany patriotyzmem, idealizmem i młodzieńczą odwagą. Ale gdy tylko znalazł się na miejscu, rozpoczęła się walka o przetrwanie. Nigdy nie da się do końca zgłębić cudu przejścia cało przez wojenne zmagania, podczas gdy tak wielu kompanom się to nie udało. Niniejsza książka jest zwyczajnie obrazem tego, jak „tam" było. Sledge relacjonuje swe przeżycia, nie przebierając w słowach i nie szczędząc bólu. Rzeczywistość pola walki to błoto, kurz i smród śmierci przepełniający powietrze. Jako fragment historii, ale także opis przygody, Ze Starą Wiarą na Peleliu i Okinawie jest poruszającą kroniką czynu i odwagi.

Pełne wspomnienia zawarte są w książce "Ze starą wiarą na Peleliu i Okinawie" wydawnictwa L&L.

Kierunek Peleliu.

U schyłku sierpnia, gdy zakończyliśmy szkolenie, kompania "K" załadowała się na LST (okręt desantowy) 661 i wyruszyła w rejs, który miał się zakończyć trzy tygodnie później na Peleliu.
Każda kompania strzelców podróżowała na LST z amtrakami, mającymi zabrać żołnierzy na brzeg. Ponieważ nasza LST miała za mało przedziałów załogowych, aby pomieścić całą kompanię, dowódcy plutonów ciągnęli losy. Pododdział moździerzy miał szczęście. Przydzielono nam przedział w forkasztelu, z wyjściem na główny pokład. Kilka innych plutonów musiało zadowolić się przestrzenią pod i wokół pojazdów desantowych, wśród zgromadzonego na pokładzie sprzętu.
Po załadowaniu podnieśliśmy kotwicę i wzięliśmy kurs prosto na Guadalcanal, gdzie w rejonie Tassafaronga odbywały się manewry 1. Dywizji. Teren był mało podobny do plaż, które później szturmowaliśmy na Peleliu, jednak spędziliśmy w tamtym rejonie kilka dni na ćwiczeniach desantu pododdziałami i oddziałami.
Paru naszych weteranów Guadalcanal chciało odwiedzić znajdujący się na wyspie cmentarz, aby oddać cześć kolegom poległym w czasie pierwszej kampanii naszej dywizji. Tym, których osobiście znałem, nie zezwolono pójść na cmentarz, co wywołało w nich silne i zrozumiałe oburzenie i gorycz.
W przerwach między ćwiczeniami niektórzy z nas penetrowali plażę, oglądając osadzone na mieliźnie wraki japońskich barek desantowych, okrętu wojennego „Yamazuki Maru" i dwuosobowej łodzi podwodnej.

Jeden z weteranów Guadalcanal opowiadał o swej bezsilności, podczas czarnych dni kampanii, kiedy flota japońska była potęgą w rejonie Wysp Salomona, a oni siedzieli przyczajeni wśród wzgórz i obserwowali japońskie posiłki lądujące na plaży. Świadectwem minionych walk była spora liczba zniszczonych drzew i kilka ludzkich szkieletów, które znaleźliśmy w gąszczu dżungli.
Zdarzały się również przyjemniejsze chwile. Gdy każdego popołudnia powracaliśmy amtrakami na LST, pędziliśmy do naszego przedziału, składaliśmy sprzęt, zrzucaliśmy ubranie i schodziliśmy na pokład ładunkowy. Kiedy już wszystkie amfibie szturmowe wróciły z morza, oficer dowodzący jednostką uprzejmie zostawiał uchylone wrota dziobowe i opuszczoną rampę, mogliśmy więc zażywać kąpieli w błękitnych wodach kanału Sealark (ze względu na wszystkie zatopione tu w trakcie kampanii na Guadalcanal okręty, trafniej zwanego Zatoką Żelaznego Dna). Nurkowaliśmy, pływaliśmy i pluskaliśmy się w cudownej wodzie jak mali chłopcy, i przez kilka godzin zapominaliśmy o celu naszej wyprawy.

Wczesnym rankiem 4 września trzydzieści LST wiozących kompanie natarcia 1. Dywizji Piechoty Morskiej podniosło wreszcie kotwice, aby przebyć w przybliżeniu 2100 mil dzielących nas od Peleliu. W czasie rejsu nic szczególnego się nie wydarzyło. Raz czy dwa złapał nas szkwał z ulewnym deszczem. Każdego dnia po posiłku paru z nas udawało się w kierunku pawęży rufy, aby obejrzeć pokaz sierżanta Haneya. Odziany w spodenki khaki, bundokery i getry Haney oddawał się swemu rytuałowi fechtunku bagnetem i czyszczenia broni. Nie zdejmując pochwy z bagnetu, jako wroga używał owiniętego brezentem wspornika nadbudówki. Było to kiepskie zastępstwo ruchomego celu, który mógł odbijać ciosy, ale to Haneya nie zrażało. Przez około godzinę kontynuował swój połączony z monologiem trening, podczas gdy wokół dziesiątki żołnierzy z Kompanii K wylegiwało się na zwojach lin i innego sprzętu, paląc papierosy i gawędząc. Czasem ożywiona gra w pinoklę przenosiła się tuż pod jego nogi. Był równie nieświadomy obecności graczy, co oni jego. Od czasu do czasu jakiś marynarz przechodził obok, zatrzymywał się i wlepiał z niedowierzaniem wzrok w Haneya. Kilku zapytało mnie, czy jest "azjatą". Nie mogąc oprzeć się pokusie dobrego żartu, odpowiadałem, że nie, że u nas wszyscy są tacy. Wówczas wlepiali we mnie takie spojrzenia, jak w Haneya.
Zawsze miałem wrażenie, iż marynarze patrzyli na piechotę morską tak, jakbyśmy byli nieco stuknięci, dzicy czy nierozważnie lekkomyślni. Być może tak rzeczywiście było. Ale może po prostu musieliśmy wykształcić w sobie postawę w rodzaju „mam to gdzieś", aby pozostać przy zdrowych zmysłach, stanąwszy twarzą w twarz z tym, przez co mieliśmy przejść.
Tu, wśród zwykłych żołnierzy, niewiele wiedzieliśmy o wyspie, która była naszym celem. Podczas wykładu szkoleniowego na Pavuvu dowiedzieliśmy się jedynie, że Peleliu musi zostać zdobyta, aby zabezpieczyć prawe skrzydło inwazji gen. Douglasa MacArthura na Filipiny, i że znajduje się na niej dogodne lotnisko, z którego można udzielić wsparcia wojskom MacArthura. Nie pamiętam, kiedy usłyszeliśmy nazwę wyspy, choć w czasie wykładów przeglądaliśmy mapy i makiety terenu. (Jej nazwa brzmiała bardzo przyjemnie: Pe-le-liu, z akcentem na pierwszą sylabę.) Chociaż nasza korespondencja wysyłana z Pavuvu była starannie cenzurowana, oficerowie najwyraźniej obawiali się ryzyka, iż ktoś mógłby wysłać do domu zaszyfrowaną informację o tym, że mieliśmy uderzyć na wyspę o nazwie Peleliu. Jak jednak powiedział mi później jeden z moich kumpli, i tak nikt w kraju nie wiedziałby, gdzie jej szukać na mapie.
W skład wysp Palau, najdalej wysuniętej na zachód części archipelagu Karolinów, wchodzi kilka większych i przeszło setka mniejszych wysepek. Cała ta grupa, pomijając Angaur na południu i kilka pomniejszych atoli na północy, położona jest wewnątrz otaczającej ją rafy koralowej. Nieco ponad osiemset kilometrów na zachód znajduje się południowa część Filipin. W mniej więcej takiej samej odległości w kierunku południowym leży Nowa Gwinea.
Peleliu, leżąca tuż za pierścieniem rafy okalającej ją wraz z innymi wyspami Palau, ma kształt pojedynczych szczypiec raka, z dwoma ramionami lądu. Południowe ramię rozciąga się w kierunku północno-wschodnim, przechodząc z płaskiego terenu w zbiorowisko wysepek koralowych i gęsto zarośniętych bagien namorzynowych. Na północnym, dłuższym ramieniu dominują biegnące równolegle koralowe grzbiety wzgórz Umurbrogol.
Długość wyspy z północy na południe wynosi około dziewięć i pół kilometra, szerokość zaś w przybliżeniu niespełna trzy i pół. W rozleglej, prawie płaskiej części południowej Japończycy zbudowali lądowisko o kształcie zbliżonym do cyfry 4. Grzbiety górskie, jak i większość wyspy poza lotniskiem, były gęsto zadrzewione; gdzieniegdzie rosły kępki dzikich palm, a na otwartej przestrzeni trawa. Poszycie roślinne maskowało prawdziwą rzeźbę wyspy tak dobrze, że zdjęcia lotnicze i te, które wykonano z amerykańskich łodzi podwodnych przed natarciem, w najmniejszym stopniu nie zdradziły oficerom wywiadu trudnej, nierównej i pofałdowanej natury terenu.

Wyspa Peleliu. Fotografia 1. Wyspa Peleliu.

Zdradliwa rafa ciągnąca się wzdłuż plaż, na które mieliśmy się desantować, i silnie bronione grzbiety koralowe w głębi wyspy sprawiały, że inwazja na Peleliu stwarzała poważne problemy, będące kombinacją tych z Tarawa i Saipan. Rafa o długości niemal sześciuset metrów stanowiła najtrudniejszą do przekroczenia przeszkodę naturalną. Z tego powodu wojsko i sprzęt musiano transportować w amtrakach; higginsy nie były w stanie pokonać nierówności rafy i wód o zmiennej głębokości.


Zanim opuściliśmy Pavuvu, powiedziano nam, że w natarciu na Peleliu będą uczestniczyły wzmocnione siły 1. Dywizji Piechoty Morskiej w liczbie 28 tysięcy żołnierzy. Wszyscy w szeregach wiedzieli jednak, że wielu z nich nie przeszło odpowiedniego przeszkolenia i nie miało wyposażenia bojowego. Byli dołączonymi do dywizji specjalistami, którzy mieli przeprowadzić desant i dostarczyć zaopatrzenie. Mieli działać na okrętach i później na plaży, ale nie mieli walczyć. Kiedy 1. Dywizja Piechoty Morskiej wyruszyła na Peleliu liczyła 16 453 oficerów i żołnierzy. 1 771 pozostawało w odwodzie na Pavuvu. Spośród tej liczby jedynie około 9 tysięcy było żołnierzami piechoty wchodzącymi w skład trzech pułków. Według szacunków wywiadu, mieliśmy przeciwko sobie około 10 tysięcy japońskich obrońców wyspy. Gorący temat rozmów wśród nas, żołnierzy, dotyczył relacji sił.
- Ej, chłopaki, porucznik mi właśnie powiedział, że 1. Dywizja będzie największą dywizją piechoty morskiej, jaka kiedykolwiek wykonywała desant. Mówi, że mamy wzmocnienie jak nigdy przedtem.
Jakiś weteran zajęty dotąd czyszczeniem broni podniósł wzrok znad swego automatu kaliber 11,43 mm i rzucił:
- Ee, chłopcze, Twój ogolony porucznik zrobił ci wodę z mózgu!
- Jak to?
- Rusz głową, stary. W porządku: mamy 1. Pułk, 5. Pułk i 7. Pułk - to piechota. 11. Pułk to artyleria dywizji. Gdzie, do cholery, są ci wszyscy ludzie, którzy tę dywizję mają „wzmocnić"? Widziałeś ich gdzieś? Kim oni, do cholery, są i gdzie, do cholery, są?
- Nie wiem. Mówię, co mi powiedział porucznik.
- Powiem ci, jakie są te „wzmocnienia". To ci, co na nich mówią „specjaliści", ale to nie są liniowi marines. Zapamiętaj sobie, koleś: jak się zacznie jazda, a ty i ja będziemy się starać, żeby przeżyć całą tę strzelaninę i bombardowanie, ci zasrani specjaliści będą sobie siedzieć na kiblach z tylu na plaży, na stanowisku dowodzenia, pisząc do domu listy o tym, jakim piekłem jest wojna. A kto będzie miał tych wszystkich rannych i kto straci wszystkich ludzi w walce z żółtkami? 1. Pułk, 5. i 7. załapią się na najgorsze piekło, 11. też straci kilku ludzi. Obudź się, chłopcze; ci ogoleni porucznicy są tyle warci, co cycki knura. Jak się zaczyna strzelanie, podoficerowie wszystkim rządzą.

Dzień "D" minus 1

Po wieczornym żarciu 14 września 1944 roku staliśmy z kumplem oparci o reling na pokładzie LST 661 i gadaliśmy o tym, co zrobimy po wojnie. Starałem się sprawiać wrażenie osoby, która nie troszczy się o następny dzień, on podobnie. Może trochę oszukiwaliśmy się, ale nie tak bardzo. Gdy słońce zaszło za horyzont, a jego blask przestał odbijać się w lustrzanej powierzchni morza, pomyślałem o tym, że zachody słońca nad Pacyfikiem są takie piękne. Piękniejsze nawet od tych znad zatoki w Mobile. Nagle niczym grom z jasnego nieba uderzyła mnie myśl: czy dożyję jutrzejszego zachodu słońca? W przypływie paniki nogi niemal ugięły się pode mną. Ścisnąłem barierkę i udawałem zainteresowanego naszą rozmową.

Strona: 1, 2, 3, 4