ARTYKUŁY

Strona poświęcona wojnie na dalekim wschodzie, obejmującej zmagania armii i marynarki Cearstwa Japonii oraz Stanów Zjednoczonych.

Ze starą wiarą na Peleliu

Spocony, pokryty pyłem weteran z Kompanii K zbliżył się, spojrzał wpierw na trupy, później na mnie. Zarzucił Mi przez bark i pochylił nad ciałami. Kciukiem oraz palcem wskazującym jednej ręki zręcznie zdjął z twarzy sanitariusza parę okularów w rogowej oprawce. Zrobił to z taką swobodą, z jaką na przyjęciu sięga się po zakąskę.
- Sledgehammer - rzucił z naganą w głosie - nie stój tak z otwartą gębą, kiedy wokół leży tyle pożytecznych pamiątek. Podsunął mi do obejrzenia okulary i dodał: - Zobacz, jakie grube szkło. Te sukinsyny muszą być na wpół ślepe, co jednak nie przeszkadza im dobrze strzelać.
Następnie odpiął pistolet Nambu i ściągnął z trupa pas, z którego zsunął skórzaną kaburę. Podniósł stalowy hełm, sięgnął do środka i wyjął starannie poskładaną, pokrytą pismem flagę Japonii. Cisnął wówczas hełm, który z metalicznym stukotem potoczył się po koralowcu, odwrócił zwłoki i jął grzebać w plecaku.
Nadszedł kumpel weterana i zabrał się za ogołacanie pozostałych dwóch trupów. Wpadła mu w ręce flaga i inne przedmioty. Wtedy powyciągał z japońskich karabinów zamki i roztrzaskał kolby o koralowiec, tak aby nie było z nich pożytku.
- Na razie, Sledgehammer - rzucił pierwszy weteran. - Nie zabieraj byle czego - dodał, po czym obaj oddalili się.
Nawet nie drgnąłem ani nie odezwałem się słowem. Stałem po prostu wbity w ziemię jak w transie. Ciała leżały rozrzucone tam, gdzie zostawili je weterani, przeszukawszy plecaki i kieszenie zabitych. Zastanawiałem się, czy również stanę się tak swobodny i bezduszny wobec zabitych nieprzyjaciół. Czy wojna pozbawi mnie ludzkich uczuć do tego stopnia, że i ja będę w stanie „częściowo rozkładać" martwych wrogów z taką nonszalancją? Wkrótce przestało mnie to zupełnie obchodzić.
W odległości kilku metrów jeden z naszych sanitariuszy krzątał się w niewielkim, płytkim parowie, opatrując rannych żołnierzy. Poszedłem tam i usiadłem obok niego na rozgrzanym koralowcu. Medyk klęczał właśnie, pochylając się nad młodym marinę, który zmarł na noszach. Z boku szyi nieżyjącego leżał nasiąknięty krwią opatrunek polowy. Ładna, chłopięca twarz żołnierza miała kolor popiołu. „Jaka strata" - pomyślałem - „Nie miał więcej niż siedemnaście lat". Bogu dzięki, że jego matka go nie widziała. Sanitariusz ujął delikatnie podbródek martwego żołnierza między kciuk i pozostałe palce lewej dłoni, a prawą uczynił znak krzyża. Po jego pokrytej kurzem, opalonej, wykrzywionej w bólu twarzy popłynęły łzy.
Ranni, którzy otrzymali dawki morfiny, siedzieli lub leżeli wokół niczym zombie i cierpliwie czekali, aż „doktorek" się nimi zajmie. Pociski z rykiem przelatywały w obu kierunkach nad naszymi głowami, a co pewien czas któryś z nich lądował nieopodal. Karabiny maszynowe terkotały nieprzerwanie niczym rozgadane demony.
Podjęliśmy marsz w głąb wyspy. Co prawda, zarośla utrudniały posuwanie się do przodu, ale też skrywały nas przed ciężkim ostrzałem, jaki wstrzymywał ruch tych kompanii, które na swej drodze miały otwartą przestrzeń lotniska. Słyszałem dudnienie wybuchów i obawiałem się, że możemy znaleźć się w ich zasięgu. Ponieważ, oficer dowodzący naszym batalionem zginął w kilka chwil po wylądowaniu na plaży a amtrak wiozący sprzęt łączności polowej batalionu oraz jego obsługę został zniszczony na rafie, trudno było kontrolować całą sytuację. Kompanie 3. Batalionu 5. Pułku straciły kontakt ze sobą i z 3. Batalionem 7. Pułku na prawym skrzydle dywizji.
Mijając różne pododdziały żołnierzy i wymieniając pozdrowienia z przyjaciółmi, byłem zdumiony wyrazem ich twarzy. Gdy w odpowiedzi na uwagę jednego z towarzyszy próbowałem uśmiechnąć się, poczułem, że skórę mam napiętą jak na bębnie. Mięśnie tak stężały od wysiłku, że uśmiech wydawał się niemożliwością. Ze zgrozą i niedowierzaniem stwierdziłem, że twarze kolegów z drużyny, jak i wszystkich dokoła, wyglądały obco i przypominały maski.
Podążając na wschód, zatrzymaliśmy się na krótko na szlaku Północ - Południe. Ktoś powiedział, że musimy iść szybciej, żeby dojść do innej drogi, gdzie zrównamy się z 3. Batalionem 7. Pułku.
Przedzieraliśmy się przez gęste zarośla pod ostrzałem snajperów, aż wyszliśmy na polankę, z której widać było ocean. Kompania K dotarła do wschodniego wybrzeża. Wykonaliśmy zadanie. Przed sobą mieliśmy płytką zatokę z zasiekami z drutu kolczastego, żelaznymi płytami i innymi zaporami przeciwdesantowymi. Dobrze, że nie musieliśmy atakować od tej strony.

Zdobywanie wzgórz za lotniskiem. Fotografia 5. Zdobywanie wzgórz za lotniskiem.

Kilkunastu strzelców z Kompanii K zaczęło prowadzić ogień do żołnierzy japońskich, brodzących po rafie u wejścia do zatoki kilkaset metrów od nas. Inni żołnierze przyłączyli się. Nieprzyjaciel opuszczał wąski pas bagna namorzynowego po lewej stronie, kierując się ku południowo-wschodniemu cyplowi po prawej. Kilkunastu żołnierzy wroga na przemian pływało i biegło wzdłuż rafy. Gdy moi towarzysze słali kule karabinowe w sam środek uciekającej grupy, Japończycy chowali się tak, że ponad powierzchnię wystawały jedynie ich głowy. Większość uciekinierów z pluskiem pogrążała się w wodach oceanu. Cieszyliśmy się niezmiernie, że udało nam się dotrzeć do wschodniego krańca wyspy, skąd mieliśmy prowadzić ogień do nieprzyjaciela na otwartej przestrzeni.
- Dobra, chłopaki, weźcie ich na cel i odstrzelcie - rzucił sierżant. - To nie huk ich zabija, tylko ołów. Ludzie, byka w dupę wiolonczelą byście nie trafili! - grzmiał.
Paru następnych Japończyków wybiegło spod osłony namorzynów. Seria karabinowa powaliła każdego z nich w wodę.
- To już lepiej - zawarczał sierżant.
Złożyliśmy na ziemię moździerze i czekaliśmy w pogotowiu na sygnał do rozstawienia broni. Nie strzelaliśmy do wroga z naszych karabinków. Z tej odległości nie były skuteczne. Obserwowaliśmy więc, co się dzieje.
Intensywność prowadzonego ognia wzmogła się. Nie mieliśmy łączności z oddziałami piechoty ani po lewej, ani po prawej stronie. Weterani tymczasem zajęci byli wyłącznie nieprzyjacielem na rafie.
- Przygotować się do opuszczenia terenu! - padł rozkaz.
- Co, u diabła - burknął jeden z weteranów, gdy wycofywaliśmy się w zarośla. - Dajemy z siebie wszystko, wykonujemy zadanie, a oni każą się wycofywać. Inni również zaczęli narzekać.
- Dobra, dosyć tego. Musimy złapać kontakt z 7. Pułkiem - uciął jeden z podoficerów.
Weszliśmy ponownie w gęste krzaki. Na jakiś czas zupełnie straciłem orientację i nie miałem pojęcia, dokąd podążamy.
Marines nie wiedzieli, że istniały dwa równolegle szlaki Północ - Południe, oddalone od siebie o niespełna dwieście metrów, wijące się pośród gęstych zarośli. Niedokładne mapy, słaba widoczność i liczni snajperzy utrudniali rozróżnienie obu dróg.
Kiedy 3. Batalion 5. Pułku z Kompanią K na swym prawym skrzydle dotarł do pierwszego (zachodniego) szlaku, znajdował się w jednej linii z 3. Batalionem 7. Pułku. Ze względu na słabą widoczność, nawiązanie kontaktu pomiędzy batalionami nie było możliwe. Sądzono, że 3/5 był zbyt daleko w tyle. W związku z tym padł rozkaz, aby 3/5 kontynuował marsz, tak by zrównać się z 3/7. Gdy ta błędna decyzja została wykonana, 3/5 wysforował się na 300 - 400 metrów przed 7. Pułk. Po raz drugi tego dnia K/3/5 była najbardziej wysuniętą do przodu i odsłoniętą częścią prawego skrzydła dywizji. Cały 3. Batalion 5. Pułku Piechoty Morskiej wszedł głębokim klinem w terytorium nieprzyjaciela, osiągając wschodni brzeg wyspy. Co gorsza, trzy kompanie batalionu utraciły ze sobą łączność. Tak odizolowanym pododdziałom groziło poważne niebezpieczeństwo, że zostaną odcięte przez wojska japońskie.

Narastał upał, moja odzież była na wskroś przepocona. Zacząłem zażywać tabletki soli i popijać ciepławą wodę z manierki. Ostrzeżono nas, abyśmy zachowali wodę tak długo, jak można, ponieważ nikt nie wiedział, kiedy dostaniemy świeży zapas.
Z tyłu nadbiegł zlany potem żołnierz, a wyraz jego twarzy zapowiadał kłopoty.
- Hej, chłopaki, gdzie dowódca Kompanii K? - spytał.
Powiedzieliśmy mu, gdzie najprawdopodobniej przebywał.
- Co jest? - ktoś rzucił klasyczne, pełne oczekiwania pytanie zawsze stawiane gońcom.
- Stanowisko dowodzenia batalionu przekazuje, że musimy nawiązać kontakt z 7. Pułkiem, bo jeśli żółtki przypuszczą kontratak, przejdą prosto między nami - odparł goniec i pognał dalej.
- Jezu - westchnął głośno ktoś obok.
Ruszyliśmy naprzód i na polanie dołączyliśmy do reszty kompanii. Plutony ustawiły się w szyku i meldowały o stratach. Ostrzał japońskich moździerzy i dział nasilił się. Rosnące natężenie ognia artylerii zapowiadało możliwość kontruderzenia. Większość pocisków ze świstem przelatywała nad naszymi głowami i lądowała dalej z tyłu. Uważałem, że widocznie tak właśnie ma być, ale wydawało mi się to nieco dziwne.
Nadszedł rozkaz, aby przemieścić się nieco ku skrajowi zarośli. Około 16.50 wyjrzałem na otwartą przestrzeń lotniska w kierunku południowych krańców koralowych grzbietów - określanych mianem Wzgórz Krwawego Nosa - i zobaczyłem jakieś pojazdy, poruszające się w tumanie kurzu.
- Hej - zwróciłem się do weterana obok - co te amtraki robią taki kawał stąd, po drugiej stronie lotniska, blisko pozycji Japońców?
- To nie żadne amtraki - to czołgi żółtków! - odparł. Pośród czołgów nieprzyjaciela zaczęły wybuchać pociski. Kilka naszych Shermanów nadjechało nad krawędź lotniska po lewej stronie i otworzyło ogień. Wśród tumanów kurzu i huku wystrzałów nie dostrzegłem zbyt wiele i nie widziałem piechoty wroga, ale ostrzał prowadzony z naszej lewej strony był silny.
Przyszedł rozkaz natychmiastowego zajęcia pozycji. Strzelcy uformowali linię na skraju zarośli wzdłuż drogi i położyli się na brzuchach, próbując znaleźć miejsca zapewniające maksymalną osłonę. Od początku do końca kampanii na Peleliu okopywanie się w twardej skale koralowej było prawie niemożliwe, tak więc żołnierze układali wokół siebie kopce z odłamków skał lub chronili się za zwalonymi pniakami i zniszczonym sprzętem.
Razem ze Snafu ustawiliśmy moździerz kilka metrów za nimi, w płytkim kraterze po drugiej stronie szlaku. Gdy padł rozkaz: „Przygotować się do odparcia kontrataku. Kontratak prowadzony na linię obrony Kompanii I" - wszystkim nerwy napięły się jak postronki.
Nie miałem pojęcia, gdzie była Kompania I, choć sądziłem, że gdzieś po naszej lewej stronie. Mimo ogromnego zaufania, jakim darzyłem naszych podoficerów i oficerów, miałem wrażenie, że jesteśmy zupełnie sami, zagubieni w środku dudniącego chaosu, otoczeni przez snajperów i bez żadnej łączności z innymi pododdziałami. Byłem pewien, że wszyscy jesteśmy zgubieni.
- Powinni dać tu więcej cholernego wojska - zacharczał Snafu. Zawsze tak mówił, kiedy zaczynało robić się gorąco.
Ustawił moździerz, a ja wyjąłem pocisk burzący z puszki amunicyjnej. Wreszcie mogliśmy odpowiedzieć ogniem!
- Ognia! - wrzasnął Snafu.
Właśnie wtedy jeden z naszych czołgów omyłkowo wziął nas za wojsko nieprzyjaciela. Gdy podniosłem rękę, aby wprowadzić granat do lufy, rozległy się strzały z karabinu maszynowego. Brzmiały znajomo, jakby nasze - i w dodatku z tyłu! Gdy ostrożnie wyjrzałem z dołu, w kłębach pyłu i dymu na polance za nami spostrzegłem Shermana. Jego działo kaliber 75 mm zagrzmiało na prawo za nami. Pocisk eksplodował nieopodal, za łukiem drogi, przy której się znajdowaliśmy.
Wówczas usłyszałem odgłos wystrzału z ustawionego tam japońskiego działa polowego, które zdecydowało się odpowiedzieć na ogień czołgu. Jeszcze raz spróbowałem załadować moździerz, ale znów powstrzymała mnie seria z broni maszynowej.
- Sledgehammer, nie daj mu strzelić w ten pocisk, bo nas wysadzi w pioruny - odezwał się zafrapowany amunicyjny skulony obok mnie.
- Nie martw się, to ja o mały włos nie dostałem w rękę - warknąłem.
Nasz czołg dalej prowadził pojedynek z japońskim działem.
- Rany, jak rozwalą żółtkom tamto działo, to obrócą swoją siedemdziesiątkę piątkę tutaj i oberwiemy po dupach. Biorą nas za żółtków - odezwał się siedzący z nami w leju weteran.
- Jezu! -jęknął ktoś.
Ogarnęła mnie panika. W jednej chwili własny czołg uczynił ze mnie, dobrze wyszkolonego, stanowczego pomocnika celowniczego moździerza, trzęsącą się, przerażoną masę. Zginąć z ręki nieprzyjaciela było wystarczająco straszne; taka możliwość istniała, i na nią się przygotowałem. Ale trudno było mi się pogodzić z myślą, że zostanę zabity omyłkowo, przez własnych towarzyszy. To było zbyt wiele.
Zdecydowany głos po drugiej stronie drogi wrzasnął:
- Zabezpieczyć moździerz!
Jakiś ochotnik odczołgał się na lewo i wkrótce potem działo 75 mm przestało strzelać w naszym kierunku. Później dowiedzieliśmy się, że czołgiści ostrzeliwali nas, ponieważ wysunęliśmy się za daleko do przodu. Sądzili, że wspieramy ogień wroga. To również wyjaśniało, dlaczego pociski nieprzyjacielskie przelatywały nad nami i eksplodowały na tyłach. Niestety, żołnierz, który nas ocalił, powiadamiając załogę czołgu, został zestrzelony z niego przez snajpera. Gęsty ostrzał po naszej lewej stronie przycichł, co oznaczało, że japoński kontratak załamał się. Szkoda, że nie mogliśmy w tym pomóc; byliśmy jednak unieruchomieni przez jeden z własnych czołgów.
Kilku z nas ruszyło wzdłuż drogi w stronę japońskiego działa. Było solidnie wykonane i wyglądało groźnie. Zdziwiły mnie jednak charakterystyczne dla dziewiętnastowiecznej artylerii polowej drewniane koła. Ciała żołnierzy japońskich leżały bezwładnie w pobliżu armaty.
- To największe żółtki, jakich widziałem - ocenił jeden z weteranów.
- Patrz na sukinsynów, każdy ma ponad metr osiemdziesiąt - zauważył inny.
- To pewnie ten „kwiat armii Kwantung", o którym słyszeliśmy.
- dorzucił kapral.
Japoński kontratak nie był jedną z owych samobójczych, dzikich szarży banzai, jakich można by się spodziewać na podstawie dotychczasowych doświadczeń żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej. W dniu naszego ataku na Peleliu wielokrotnie słyszałem, jak doświadczeni weterani twierdzili stanowczo, że nie obędzie się bez banzai.
- Wyjdą z banzai i wtedy damy im się najeść ołowiu. A potem zostawimy te gorące skałki i pójdziemy w cholerę. Może dowódca dywizji wyśle nas z powrotem do Melbourne.
Japońskie kontruderzenie okazało się jednak dobrze zorganizowanym, skoordynowanym atakiem piechoty i czołgów. W sile około jednej kompani piechoty i trzynastu czołgów Japończycy ostrożnie przemieszczali się przez teren lądowiska, aż zostali zniszczeni przez pododdziały marines odpowiadające ogniem z naszej lewej strony. Było to pierwsze ostrzeżenie, że taktyka wojsk japońskich na Peleliu może być inna, od dotychczas stosowanej.
Tuż przed zapadnięciem zmroku stanowisko dowodzenia 3. Batalionu 5. Pułku znalazło się pod ostrzałem skoncentrowanego ognia moździerzy. W jego wyniku ranny został dowódca batalionu, podpułkownik Austin C. Shofner, starający się nawiązać łączność między kompaniami naszego oddziału. Ewakuowano i przewieziono na okręt szpitalny.
Kompaniom I, K i L nie udało się nawiązać kontaktu przed nadejściem nocy. Każda z nich zajęła okrężne stanowiska obronne. Sytuacja stała się niebezpieczna. Byliśmy odizolowani, zaczynało brakować amunicji, a w nieznośnym upale nasze zapasy wody kończyły się. Podpułkownik Lewis Walt, któremu towarzyszył jedynie goniec, wszedł w pogrążoną w egipskich ciemnościach, naszpikowaną nieprzyjaciółmi gęstwinę, zlokalizował wszystkie kompanie i poprowadził je na pozycje dywizji na lotnisku. Za ten wyczyn powinien otrzymać Medal of Honor.
Gdy zajmowaliśmy pozycje, dotarły do nas pogłoski, że desant i walki, jakie następnie rozgorzały, przyniosły dywizji ciężkie straty w ludziach. Weterani, których znałem, twierdzili, że był to jeden z najgorszych bojów, przez jakie przeszli.
Odetchnąłem z ulgą, kiedy ukończyliśmy przygotowywanie stanowiska ogniowego i wstrzeliliśmy nasz moździerz w rejon przed czołem kompanii dwoma czy trzema granatami. Dręczyło mnie pragnienie trudne do zniesienia, czułem ucisk w żołądku i cały byłem zlany potem. Pewną ulgę przynosiło ssanie tabletek dekstrozy. Wlałem do ust ostatnie krople wody z własnych zapasów, a nie mieliśmy pojęcia, kiedy dotrą do nas posiłki z dodatkowymi racjami wody. Pociski artyleryjskie darły się i gwizdały, przelatując ponad naszymi głowami w tę i z powrotem z coraz większą częstotliwością. Wokół słychać było terkot broni ręcznej.
W upiornym zielonym blasku rakiet oświetlających, kołyszących się na małych spadochronach niczym wahadła, tak że ich cienie tańczyły wokół jak szalone, zacząłem ściągać prawy but.
- Co ty do cholery robisz, Sledgehammer? - syknął poirytowany Snafu.
- Zdejmuję buty. Bolą mnie nogi - odrzekłem.
- Azjata z ciebie czy co? - zapytał wyraźnie poruszony. - Co ty do cholery zrobisz w skarpetach, jak Japońcy wypadną z dżungli albo z drugiej strony lotniska? Może będziemy musieli wyleźć z tej dziury i brać nogi za pas, jak będzie rozkaz. Pewnie jeszcze przed świtem ruszą na nas z banzai. I ty sobie myślisz, że będziesz biegał po tym koralowcu w skarpetach?
Odpowiedziałem, że o tym nie pomyślałem. Zrugał mnie ostro i dodał, że będziemy mieli szczęście, jeśli uda nam się zdjąć buty przed zajęciem całej wyspy. Dziękowałem Bogu; że miałem obok siebie kumpla-weterana.
Snafu nonszalancko wyciągnął kabar i wbił go w żwir koralowy niedaleko swej prawej dłoni. Widok długiego ostrza połyskującego w zielonym świetle, a także świadomość, dlaczego umieścił je w tak łatwo dostępnym miejscu, spowodowały skurcz żołądka, a na plecach i barkach poczułem przejmujące zimno. Snafu sprawdził swój pistolet samoczynny kaliber 11,43 mm. Kucnąłem po drugiej stronie moździerza i poszedłem za jego przykładem. Najpierw przygotowałem swój kabar. Następnie sprawdziłem karabinek i przejrzałem ułożone pod ręką pociski do naszego moździerza (granaty i flary). Szykowaliśmy się na długą noc.
- Ich czy nasz? - pytałem Snafu za każdym razem, gdy w górze przelatywał pocisk.
W locie i eksplozji pocisku artyleryjskiego nie było nic pięknego. Gdy z oddali słyszałem gwizd nadlatującego pocisku, napinały się wszystkie moje mięśnie. W żałosnym wysiłku kuliłem się, aby nie zostać zmiecionym z powierzchni ziemi. Byłem zupełnie bezradny.
Gdy diabelski gwizd przybierał na sile, zgrzytałem zębami, łomotało mi serce, wysychało w ustach, oczy zwężały się, po plecach spływał pot, a oddech był krótki i przerywany. Unikałem przełykania śliny w obawie, że mógłbym się udławić. Zawsze modliłem się, czasem na głos.
W określonych warunkach terenowych i zasięgu broni słyszałem zbliżający się pocisk ze znacznej odległości, co przedłużało czas napięcia i było niekończącą się torturą. W momencie, w którym odgłos - Dzięki Bogu, że jesteśmy tu, a nie tam - powiedział nasz towarzysz z sąsiedniego stanowiska. Ogień wzmógł się, a japońskie pociski dokonywały w tym opuszczonym kawałku dżungli prawdziwego dzieła zniszczenia. Kiedy ostrzał zaczął słabnąć, usłyszałem, jak ktoś zachichotał i rzekł:
- No, dawajcie jeszcze, dranie. Możecie władować tam wszystkie swoje parszywe pociski.
- Nic się nie bój, cepie, zostanie im jeszcze dużo do strzelania we właściwe miejsce, czyli tam, gdzie nas zobaczą po wschodzie słońca - odezwał się ktoś inny.
Pierwszego dnia operacji zaopatrzenie nie nadążało za potrzebami naszej kompanii piechoty. Japończycy prowadzili ciągły ostrzał z armat, moździerzy i karabinów maszynowych całego odcinka plaży zajętej przez 5. Pułk. Obserwatorzy nieprzyjacielscy otwierali ogień do amfibii natychmiast, gdy te docierały do plaży. Utrudniało to sprowadzenie na brzeg najważniejszych dostaw, a także ewakuację rannych. Owego dnia cała Peleliu była linią frontu. Jedynie zabici pozostawali poza zasięgiem ostrzału wroga. Oddziały nabrzeżne, pomimo starań, nie mogły nadrobić strat wyrządzonych zniszczeniem amfibii, potrzebnych do transportu zaopatrzenia.
Zajęci własnymi problemami nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co się działo na plaży. Narzekaliśmy, klęliśmy i modliliśmy się, aby dotarła do nas woda. Mimo że swoją porcją gospodarowałem oszczędniej niż inni, gdy skończyliśmy budowę stanowiska strzeleckiego, w manierkach nie miałem ani kropli. Ssanie tabletek dekstrozy trochę pomagało, ale przez noc pragnienie wzmogło się. Po raz pierwszy w życiu w pełni zrozumiałem wymowę banalnej sceny filmowej, w której człowiek na pustyni krzyczy: Wody, Wody!"
Przed świtem pociski artyleryjskie wciąż przelatywały nam nad głowami w tę i z powrotem, ale ogień z broni ręcznej był rzadki. Nagle znaleźliśmy się na linii jednego z najintensywniejszych ostrzałów z karabinu maszynowego. Nigdy nie widziałem podobnej koncentracji ognia na tak małym terenie. Pociski smugowe znaczyły linie, a kule przelatywały nie wyżej niż trzydzieści centymetrów nad przedpiersiem naszego okopu. Leżeliśmy płasko na plecach i czekaliśmy. Wreszcie strzały umilkły.
Po jakimś czasie karabin znów zaczął wysyłać serie pocisków, a wkrótce dołączył do niego drugi, a może i trzeci. Niebieskawo-białe snopy pocisków smugowych (amerykańskie były czerwone) gęsto krzyżowały się nad nami, najwyraźniej nadlatując od strony lotniska. Ogień krzyżowy trwał co najmniej kwadrans. To był prawdziwy grad kul.
Chwilę przed tym, zanim otwarto w naszym kierunku ogień z karabinów maszynowych, otrzymaliśmy rozkaz przegrupowania się o świcie razem z całym 5. Pułkiem i zaatakowania przeciwnej strony lotniska. Modliłem się, żeby ostrzał z karabinu maszynowego osłabł, zanim ruszymy. Byliśmy całkowicie przygwożdżeni. Wszystko powyżej poziomu okopu zostałoby ścięte kulami niczym gigantyczną kosą. Po około piętnastu minutach strzały gwałtownie umilkły. Odetchnęliśmy z ulgą.

Strona: 1, 2, 3, 4