ARTYKUŁY

Strona poświęcona wojnie na dalekim wschodzie, obejmującej zmagania armii i marynarki Cearstwa Japonii oraz Stanów Zjednoczonych.

Ze starą wiarą na Peleliu

Okręty konwoju zmieniły się w czarne, zwaliste kształty sunące naprzód, gdy z radiowęzła dobiegł głos przerywający naszą rozmowę. - Uwaga, uwaga - wydawało się, że gawędzący cicho w parach i grupkach ludzie pilniej niż zwykle nastawili uszu. - Wszyscy żołnierze do przedziałów. Wszyscy żołnierze do przedziałów.
Razem z kumplem poszliśmy do naszej kwatery. Jeden z podoficerów wysłał do innego przedziału grupkę chłopaków po racje żywnościowe i amunicję. Gdy wrócili, wszedł nasz porucznik, dał „spocznij" i wyjaśnił, że ma coś do powiedzenia. Brwi miał ściągnięte, twarz napiętą i wyglądał na przejętego.
- Panowie, jak prawdopodobnie wiecie, jutro jest dzień „D". Generał Rupertus mówi, że bitwa będzie wyjątkowo ciężka, ale krótka. Za trzy, może cztery dni będzie po wszystkim. Tak jak na Tarawa. Ostro, ale szybko. Później będziemy mogli powrócić w rejon zakwaterowania.
- Pamiętajcie, czego was uczono. W amtraku trzymajcie głowy nisko. Mnóstwo niepotrzebnych strat było wynikiem tego, że żołnierze wyglądali przez burtę, aby zobaczyć, co się dzieje. Gdy tylko amfibia zatrzyma się, pędem wyskakujcie i szybko opuszczajcie plażę. Uważajcie, żeby nie znaleźć się na drodze amtraka, który będzie się wycofywał, by przywieźć następne grupy wojska ze wspierających rzutów. Za nami wchodzą też czołgi. Kierowcy będą mieli pełne ręce roboty nie zdołają wyminąć żołnierzy piechoty, tak więc trzymajcie się od nich z daleka. Szybko uciekajcie z plaży. Japońcy będą ładować w nią wszystkim, co mają, a jeśli nas tam przyszpilą, zniszczą artylerią i moździerzami.
- Trzymajcie broń w pogotowiu, bo Japońcy zawsze starają się zatrzymać nas na plaży. Mogą wyjść naprzeciw z bagnetami, gdy tylko ogień zaporowy dział naszych okrętów przeniesie się w głąb wyspy. Tak więc, wychodząc z amtraków, bądźcie przygotowani na wszystko. Trzymajcie broń ręczną załadowaną i zabezpieczoną. Zasobniki z granatami kumulacyjnymi do moździerzy miejcie otwarte i schowane w torbach amunicyjnych, gotowe do natychmiastowego użycia, jak tylko padnie rozkaz otwarcia ognia w sektorze kompanii. Napełnijcie manierki, pobierzcie prowiant i tabletki soli, i wyczyśćcie broń. Pobudka przed świtem. Godzina „H" to 8.30. Idźcie wcześnie spać. Musicie wypocząć. Powodzenia i trzymajcie się.
Wyszedł z przedziału, a podoficerowie wydali nam amunicję, racje żywnościowe K* i tabletki soli.
- Hm - zaczął jeden z żołnierzy - tamto, cośmy słyszeli podczas manewrów na Guadalcanal, jaki ten atak będzie ostry, ale szybki, to musi być prawda, skoro dowódca dywizji tak mówi.
- San Antone - wymamrotał jakiś Teksańczyk. - Pomyślcie: tylko cztery, może trzy dni za gwiazdę bojową. Do diabła, dłużej nie wytrzymam.
Mówił w imieniu wielu z nas, a wiadomość, że dowodzący generał potwierdził często powtarzane pogłoski o „ostrej, ale szybkiej" walce, podniosła nas na duchu. Wciąż nawzajem przekonywaliśmy się, że dowódca dywizji wiedział, o czym mówi. Wszyscy obawialiśmy się nie na żarty długiej, przeciągającej się kampanii, trwającej ponad ludzką wytrzymałość, tak jak na Guadalcanal czy przylądku Gloucester. Nasze morale było świetne, a my przygotowani na wszystko, niezależnie od stopnia trudności. Ale modliliśmy się, żeby zakończyć to jak najprędzej.
Siedząc na wyrkach, wyczyściliśmy broń, zapakowaliśmy plecaki i przygotowaliśmy sprzęt. W historii świata zawsze wojska różnych armii niosły ze sobą do boju plecaki ważące wiele kilogramów; my jednak nie przenosiliśmy ton - zabieraliśmy tylko rzeczy całkowicie niezbędne, tak jak szybkie wojska konfederacji w czasie wojny domowej.
Mój plecak zawierał złożoną pelerynę, jedną parę skarpet, kilka pojemników racji K, tabletki soli, dodatkową amunicję do karabinka (dwadzieścia nabojów), dwa granaty ręczne, pióro wieczne, niewielki kałamarz, papier listowy w wodoszczelnym opakowaniu, szczoteczkę do zębów, małą tubkę pasty do zębów, kilka zdjęć najbliższych i parę listów (w wodoszczelnym opakowaniu) oraz drelichową, polową czapkę z daszkiem.
Pozostałe oporządzenie i elementy ubrania to hełm stalowy pokryty materiałem maskującym, ciężka zielona bluza drelichowa z odznaką piechoty morskiej i literami „USMC" wybarwionymi nad odznaką na lewej kieszeni, spodnie z tego samego materiału, stara szczoteczka do zębów do czyszczenia karabinka, cienkie bawełniane skarpetki, sięgające nad kostkę bundokery i jasne, żółtobrązowe płócienne getry (w które wsuwałem nogawki spodni). Ponieważ było gorąco, nie nosiłem majtek ani koszulki. Jak wielu innych chłopaków do kołnierzyka przyczepiłem brązową odznakę piechoty morskiej - na szczęście.
U parcianego pasa głównego nosiłem torebkę z zestawem opatrunkowym, dwie manierki, ładownicę z dwoma magazynkami do karabinka - tak zwanymi łódkami - po piętnaście nabojów każdy,
i porządny, mosiężny, wodoszczelny kompas. Mój kabar wisiał po prawej stronie w pochwie. Miałem też granat zaczepiony za łyżkę, czyli dźwignię. Nosiłem również nóż podobny do tasaka, przesłany mi przez tatę. Używałem go do rozcinania drutów, którymi oplecione były solidne skrzynie z 60-milimetrowymi granatami moździerzowymi.
Do kolby karabinka przymocowałem ładownicę z dwoma dodatkowymi łódkami naboi. Nie miałem bagnetu, bo mój model broni był bez odpowiedniego zaczepu. Na zewnętrznej części plecaka umieściłem w pokrowcu składaną łopatkę piechoty. (Okazała się bezużyteczna na Peleliu, ze względu na twardy koralowiec).
Wszyscy oficerowie i żołnierze ubrani byli bardzo podobnie. Różnili się głównie typem parcianego pasa głównego i rodzajem uzbrojenia.
Staraliśmy się nie okazywać podenerwowania i rozmawialiśmy o wszystkim, tylko nie o wojnie. Niektórzy pisali ostatnie listy.
- Co będziesz robił po wojnie, Sledgehammer? - zapytał jeden z kumpli, siedzący naprzeciwko mnie. Był bardzo błyskotliwym młodym człowiekiem o żywej inteligencji.
- Nie wiem, Oswalt. A ty jakie masz plany?
- Chcę być neurochirurgiem. Ludzki mózg to niewiarygodna rzecz, fascynuje mnie - odparł.
Ale nie przeżył Peleliu i nie mógł zrealizować swych ambicji.
Z wolna rozmowa przycichła i padliśmy na wyrka. Trudno jednak było spać tamtej nocy. Myślałem o domu, rodzicach, przyjaciołach - i czy wykonam zadanie; będę ranny czy zostanę inwalidą, a może zginę. Doszedłem do wniosku, że niemożliwe, abym został zabity, bo Bóg mnie kocha. Wówczas powiedziałem sobie, że Bóg kocha wszystkich, a zanim minie poranek i kolejnych kilka dni, wielu z nas zginie lub zostanie wykończonych fizycznie albo psychicznie, albo i to, i to. Serce mi łomotało i oblał mnie zimny pot. W końcu wyzwałem się od cholernych tchórzy i zasnąłem, odmawiając po cichu Modlitwę Pańską.

Dzień "D", 15 września 1944 roku

Wydawało mi się, że spałem zaledwie krótką chwilę, gdy do przedziału wszedł podoficer i rzucił:
- Dobra, chłopaki, na pokład!
Miałem wrażenie, że okręt zwolnił i stał niemal w miejscu. „Gdybym tylko mógł cofnąć wskazówki zegara" - pomyślałem. Było ciemno, choć oko wykol - światła na górnym pokładzie też były pogaszone. Wyleźliśmy z koi, ubraliśmy się, ogolili i przygotowaliśmy się do śniadania. Stek i jajka - tradycyjny, specjalny zestaw w 1. Dywizji Piechoty Morskiej, przejęty od Australijczyków. Ale i jajka i stek trudno było przełknąć: ściskało mnie w żołądku.

Wyspa Peleliu. Lądowanie pierwszej fali deantu. Fotografia 2. Wyspa Peleliu. Lądowanie pierwszej fali deantu.

Po śniadaniu, wytworzyła się szczególnego rodzaju sytuacja. Haney, który jako jeden z pierwszych powrócił przed około czterdziestoma pięcioma minutami z posiłku, zaszył się w jednej z dwóch toalet w niewielkiej części przedziału po naszej stronie. I tak siedział, z drelichowymi spodniami opuszczonymi do kolan, ukochanymi getrami zgrabnie założonymi na wierzch butów, uśmiechając się pod nosem, spokojnie rozprawiając z samym sobą i popalając papierosa. Zdenerwowani żołnierze co chwila wyskakiwali z kolejki do drugiej toalety. Niektórzy w rozpaczy korzystali z przeciwległego końca naszego przedziału, a pozostali pędzili do ubikacji w pomieszczeniach zajmowanych przez inne pododdziały. Przedziałowe sanitariaty zazwyczaj wystarczająco spełniały swoją rolę; jednak tego poranka w dniu „D" byliśmy wszyscy w nerwach, napięciu i strachu. Weterani dobrze wiedzieli to, o czym ja miałem się dopiero przekonać: w czasie intensywnych walk człowiek może nie mieć okazji, aby coś zjeść czy przespać się ani tym bardziej załatwić swe potrzeby. Wszyscy zrzędzili i robili gniewne miny w kierunku Haneya, ale ponieważ był sierżantem, nikt nie ośmielił się zaproponować mu, by się pospieszył. W typowym dla siebie oderwaniu od reszty świata niepopędzany Haney ignorował nas i opuścił kabinę, gdy uznał, że nadeszła po temu pora.
Pojawiały się już pierwsze blaski świtania, gdy złożyłem sprzęt na pryczy, naszykowałem rzeczy i wyszedłem na główny pokład. Wszyscy rozmawiali ściszonymi głosami, palili papierosy i spoglądali w kierunku wyspy. Znalazłem Snafu4 i przy nim się zatrzymałem. Był celowniczym naszego moździerza, tak więc trzymaliśmy się razem. Walczył też na Gloucester, a z weteranami czułem się bezpieczniej. Wiedzieli, czego można się spodziewać.
Wyjął paczkę papierosów i przeciągając samogłoski, odezwał się:
- Zapal sobie, Sledgehammer.
- Nie, dzięki, Snafu. Milion razy ci mówiłem, że nie palę.
- Założę się o dwa kawałki, Sledgehammer, że zanim się ten dzień skończy, będziesz kopcił jak lokomotywa każdego papierosa, jaki ci wpadnie w ręce.
Uśmiechnąłem się blado, po czym obaj spojrzeliśmy w kierunku wyspy. Słońce właśnie wstawało na tle bezchmurnego nieba. Morze było spokojne. Wiał delikatny wietrzyk.
Rozległ się dźwięk okrętowego dzwonka, a przez radiowęzeł nadano komunikat:
- Założyć oporządzenie i czekać w pogotowiu.
Razem ze Snafu pospieszyliśmy do naszych koi, wymieniając porozumiewawcze skinienia głową i krótkie uwagi z innymi chłopakami, którzy z marsowymi obliczami pędzili po swój sprzęt. W zatłoczonym przedziale pomogliśmy sobie założyć plecaki, dociągneliśmy szelki i przypięliśmy pasy na naboje. Generałowie i admirałowie mogą się martwić mapami i zaopatrzeniem, ale mnie w tym momencie obchodziło głównie to, czy szelki plecaka nie uwierają i czy stopom jest wygodnie w butach.

Widok na płonące plaże wyspy Peleliu. Fotografia 3. Widok na płonące plaże wyspy Peleliu.

Rozległ się następny dzwonek. Snafu poderwał dwudziestotrzy-kilogramowy moździerz i przerzucił pas nośny przez bark. Ja zaś na jedno ramię zarzuciłem karabinek, a na drugie ciężką torbę z amunicją. Idąc jeden za drugim, zeszliśmy po schodach na pokład ładunkowy, gdzie jakiś podoficer wskazał nam, do którego amtraka mamy wchodzić. Ugięły się pode mną nogi, gdy zobaczyłem, że nie jest to nowszy model z opuszczaną tylną rampą zejściową, na którym ćwiczyliśmy. Oznaczało to, że gdy amtrak znajdzie się już na plaży, będziemy musieli wyskakiwać przez wysokie burty, bardziej wystawieni na ogień wroga. Byłem zbyt przestraszony i przejęty, aby wiele mówić, ale usłyszałem, jak niektórzy z chłopaków burcząc wyrażali swe niezadowolenie.
Wrota rufowe okrętu rozwarły się, a rampa poszła w dół. Silniki wszystkich pojazdów ryknęły i plunęły kłębami spalin. Nad naszymi głowami warczały wentylatory. Na pokład ładunkowy wdarł się oślepiający blask dnia; pierwszy amtrak ruszył z miejsca i stukocząc stalowymi gąsienicami, zaczął zjeżdżać w dół rampy.
Nasza maszyna szarpnęła, a my uchwyciliśmy się mocno jej boków i siebie nawzajem. Gąsienice zachrobotały, drapiąc o żelazne brzegi pochylni, po czym pojazd swobodnie osiadł na wodzie niczym duża kaczka. Wokół nas rozlegał się huk okrętowych dział prowadzących poprzedzający natarcie zmasowany ostrzał plaży i japońskich pozycji obronnych na Peleliu.

Strona: 1, 2, 3, 4