ARTYKUŁY

Strona poświęcona wojnie na dalekim wschodzie, obejmującej zmagania armii i marynarki Cearstwa Japonii oraz Stanów Zjednoczonych.

Ze starą wiarą na Peleliu

W Korpusie Piechoty Morskiej szkolono nas, młodych żołnierzy, dopóty, dopóki razem z weteranami, nie utworzyliśmy zwartej, zdyscyplinowanej dywizji bojowej. Siła wydarzeń, które rozpoczęły się na tych trzydziestu kilometrach kwadratowych nieprzyjaznej skały koralowej, miała teraz ponieść nas do przodu, każdego ku jego własnemu przeznaczeniu.
Wszystko, czego doświadczyłem w życiu wcześniej i później, blednie w porównaniu z ową straszliwą chwilą, kiedy pośród łoskotu bombardowania mój amtrak ruszył do natarcia w kierunku stojącej w płomieniach i spowitej dymem plaży na Peleliu.
Od zakończenia drugiej wojny światowej historycy i analitycy wojskowi toczą nierozstrzygnięty spór dotyczący konieczności przeprowadzania kampanii na wyspach Palau. Po bitwie wiele osób uważało - i wciąż podtrzymuje swoją opinię- że powtórne wkroczenie generała MacArthura na Filipiny wcale nie wymagało uprzedniego ataku Stanów Zjednoczonych na wyspy.
Po tym, jak taktycy wojskowi wysokiego szczebla dowiedzieli się, że japońskie siły powietrzne w rejonie Filipin nie są tak wielkie, jak przypuszczano na podstawie doniesień wywiadu, admirał William F. Halsey („Byk") proponował odwołanie całej operacji na Palau. Jednak MacArthur uważał, że akcja powinna zostać przeprowadzona, admirał Chester W. Nimitz twierdził zaś, że nie dało się jej odwołać, gdyż cały konwój był już w drodze.
Ze względu na wagę wydarzeń, jakie rozgrywały się w owym czasie w Europie, i brak bezpośrednich, oczywistych korzyści płynących z zajęcia Peleliu, bitwa ta pozostaje jednym z mniej znanych i rozumianych epizodów wojny na Oceanie Spokojnym. Wielu uważa ją jednak za najcięższą bitwę stoczoną przez amerykańską piechotę morską w całej drugiej wojnie światowej.
Generał dywizji (później generał broni) Roy S. Geiger, wymagający dowódca III Korpusu Desantowego, wielokrotnie powtarzał, że Peleliu było miejscem najbardziej zaciętych walk w całej wojnie na Pacyfiku. Były dowódca Korpusu Piechoty Morskiej, gen. Clifton B. Cates, powiedział, że walki o Peleliu należały do najbardziej zaciekłych i toczonych z największym uporem bitew wojny i nigdzie piechota morska Stanów Zjednoczonych nie zademonstrowała swej skuteczności bojowej w sposób bardziej przekonujący.
Peleliu było również ważne dla dalszych działań wojennych amerykańskiej piechoty morskiej na Pacyfiku, ze względu na zaobserwowaną tam zmianę w taktyce wojsk japońskich. Japończycy zrezygnowali z dotychczas stosowanej przez ich oddziały metody skupiania całego wysiłku na obronie plaży na korzyść kompleksowej obrony, opartej na utrzymywaniu wzajemnie wspierających się, ufortyfikowanych pozycji w jaskiniach i bunkrach, sięgających w głąb wyspy, szczególnie w rejonie grzbietów wzgórz Umurbrogol.
We wcześniejszych bitwach Japończycy tracili siły w desperackich próbach szturmowania oddziałów marines, które zdołały już umocnić swe pozycje na przyczółkach. Żołnierze piechoty morskiej zabijali tysiące nacierających, jak w amoku Japończyków. W poprzednich kampaniach ani jedna japońska szarża „banzai" 5 nie zakończyła się powodzeniem.

Marines na plażach Peleliu. Fotografia 4. Marines na plażach Peleliu.

Na Peleliu dowódca sił japońskich, pułkownik Kunio Nakagawa, pozwolił oddziałom amerykańskim zbliżyć się do blisko 10 tysięcy żołnierzy jego dumnej 14. Dywizji Piechoty. Zajmując wspierające się pozycje, Japończycy kontrolowali niemal każdy metr wyspy od plaży aż do centrum stanowiska dowodzenia Nakagawy, znajdującego się pod powierzchnią koralowca, wewnątrz kompleksu grzbietów górskich. Niektóre stanowiska obronne były tak małe, że mieściły tylko jednego człowieka. W innych zaś grotach znajdowały się setki żołnierzy. Japończycy stworzyli perfekcyjny, głęboki system obrony, w którym cała wyspa była linią frontu. Walczyli dotąd, aż nie padło ostatnie stanowisko.
Wspomagana wyjątkowo nierównym terenem nowa taktyka oddziałów japońskich okazała się tak skuteczna, że straty 1. Dywizji Piechoty Morskiej na Peleliu były dwukrotnie większe od poniesionych przez 2. Dywizję na Tarawa; proporcjonalnie bardzo bliskie tym, jakie amerykańskie wojska poniosły później na Iwo Jimie, gdzie Japończycy ponownie zastosowali złożony system głębokiej obrony, oszczędzali siły i toczyli wojnę o przetrwanie. Ten sam przemyślany system obrony, wypróbowany po raz pierwszy na Peleliu, został użyty na jeszcze większą skalę podczas trudnej do przerwania obrony wojsk japońskich na południu Okinawy.


Szturm do piekła

Godzina „H" - 8:00 rano. Z ogromnych luf 400-milimetrowych dział okrętowych, wraz z odgłosem przypominającym grzmot piorunów, wystrzeliły długie jęzory czerwonych płomieni zmieszanych z gęstym, czarnym dymem. Olbrzymie pociski darły powietrze w kierunku wyspy, rycząc jak lokomotywy.
Kurczę, wystrzelenie takich 400-milimetrowych ślicznotek musi kosztować majątek - powiedział kumpel obok mnie.
Pieprzyć koszty - warknął inny.
Salwy z 200-milimetrowych dział krążowników i gęsty ogień prowadzony z pokładów mniejszych jednostek robiły niewiele słabsze wrażenie. Powietrze morskie, zazwyczaj słone i czyste, teraz przesycała silna woń materiałów wybuchowych i oleju napędowego. W czasie, gdy następowało formowanie szyku do natarcia, a moja amfibia tkwiła nieruchomo w wodzie z silnikiem pracującym na wolnych obrotach, intensywność ostrzeliwania wzrosła, osiągając takie natężenie, że nie byłem w stanie rozróżnić odgłosów poszczególnych rodzajów broni. Gdy chcieliśmy coś do siebie powiedzieć, musieliśmy krzyczeć. Duże okręty wzmogły intensywność prowadzonego ognia i gdy ruszyliśmy, skierowały ostrzał ku flankom ugrupowania amfibii, tak by nie słać pocisków nad naszymi głowami, w obawie, że mogą spaść zbyt blisko.
Wydawało się, że czekaliśmy całą wieczność na sygnał, by ruszyć w kierunku plaży. Ledwie mogłem znieść niepewność. Oczekiwanie jest ważnym elementem wojny, ale nigdy nie doświadczyłem większej udręki niż tamte tortury zanim dano sygnał do natarcia na Peleliu. Napięcie rosło wraz ze wzmagającą się intensywnością bombardowania. Oblewał mnie zimny pot. Żołądek miałem ściśnięty, w gardle kluchę i ogromne trudności z przełykaniem. Nogi uginały się pode mną, toteż ledwo trzymałem się burty pojazdu. Mdliło mnie i bałem się, że mój pęcherz zaraz się opróżni, dając świadectwo tchórzostwa. Ale wszyscy dokoła wyglądali mniej więcej tak samo. Wreszcie, czując ulgę zmieszaną z gwałtowną złością na oficera marynarki, który dowodził naszym rzutem, ujrzałem, jak daje nam znak chorągiewką w stronę plaży. Nasz kierowca zwiększył obroty silnika. Gąsienice zabulgotały w wodzie i drugi rzut ruszył na brzeg.
Posuwaliśmy się do przodu, oglądając przerażające widowisko. Gdy płynące przed nami amtraki zbliżały się do rafy wokół nich wyrastały potężne gejzery wody. Plaża na całej swej długości była pokryta płaszczem płomieni na tle gęstej ściany dymu. Wyglądało to tak, jakby potężny wulkan eksplodował pośrodku oceanu, a my, zamiast uciekać w stronę jakiejś wyspy, byliśmy wciągani przez ogromny wir do wnętrza ognistych czeluści. Dla wielu miało to oznaczać śmierć.
Porucznik otrząsnął się i wyjął ćwierćlitrową flaszeczkę whisky
To jest to, chłopaki! - wrzasnął.
Podsunął mi butelkę. Odmówiłem. Wystarczyłoby, żebym w tych okolicznościach powąchał korek i mógłbym stracić przytomność. On sam pociągnął solidny łyk, a po nim zrobiło to jeszcze kilku żołnierzy. Nagle ogromny pocisk eksplodował z przeraźliwym, ogłuszającym hukiem i tuż przed nami, po prawej stronie, wystrzelił w górę potężny słup wody. O mały włos. Silnik naszego amtraka zadławił się i zgasł. Przód amfibii zarzuciło na lewo, tak że uderzyła mocno w tył innego pojazdu, który albo zgasł, albo został trafiony. Tego nigdy się nie dowiedziałem.
Siedzieliśmy w amfibii ze zgaszonym silnikiem, unosząc się przez kilka przerażających chwil na wodzie, zupełnie jak kaczki dla strzelców wroga. Spojrzałem przez właz za kierowcą gorączkowo mocującego się z dźwigniami sterowniczymi. Japońskie pociski nadlatywały z rozdzierającym uszy gwizdem i wybuchały wszędzie wokół nas. Sierżant Johnny Marmet nachylił się i wrzasnął coś do kierowcy. Cokolwiek to było, najwyraźniej uspokoiło mechanika, bo w końcu udało mu się uruchomić silnik. Ruszyliśmy naprzód pośród fontann eksplodujących pocisków.
Bombardowanie zaczęło przenosić się z plaży w głąb wyspy. Nasze bombowce nurkujące również skierowały tam ogień karabinowy i bombowy. Japończycy wzmogli natężenie ostrzału amfibii. Do moich uszu docierał wznoszący się ponad cały ten zgiełk złowróżbny odgłos warkotu i ryku drących powietrze odłamków.
- Przygotować się! - ktoś wrzasnął.
Chwyciłem torbę z amunicją do moździerza i zarzuciłem ją na lewe ramię. Zapiąłem pod brodą pasek od hełmu, poprawiłem pas karabinka na prawym barku i starałem się utrzymać równowagę. Serce mi waliło.
Nasz amtrak wyjechał z wody i przebył jeszcze kilka metrów po łagodnie wznoszącym się piasku.
- Naprzód! - ryknął podoficer chwilę przed tym; nim maszyna szarpnęła i stanęła.
Chłopaki wyskakiwali tak szybko, jak mogli. Ruszyłem za Snafu. Wspiąłem się na bok pojazdu i mocno postawiłem na szczycie obie stopy tak aby odbić się od burty najdalej jak można. W tej samej sekundzie usłyszałem jazgot serii z karabinu maszynowego. Rozpalone do białości pociski smugowe przeszyły powietrze na poziomie moich oczu, prawie zdzierając mi skórę z twarzy. Cofnąłem głowę jak żółw, zachwiałem się i upadłem niezdarnie do przodu, lądując na piasku razem z torbą amunicyjną, plecakiem, hełmem, karabinkiem, maską gazową, pasem na naboje i obijającymi się manierkami. W głowie jak szalona tłukła się myśl: „Uciekaj z plaży! Uciekaj z plaży!"
Poczuwszy grunt pod nogami, nie bałem się już tak bardzo jak przy pokonywaniu rafy. Gdy spróbowałem się pozbierać stopy zapadły mi się w piasek. Czyjaś ręka mocno chwyciła mnie za ramię. „Boże" - pomyślałem - „pewnie jakiś żółtek wylazł z bunkra!" Nie byłem w stanie sięgnąć po nóż. Na szczęście, bo gdy podniosłem twarz z piachu i zerknąłem w górę, ujrzałem zaniepokojone oblicze pochylającego się nade mną jednego z naszych chłopaków. Sądził, że dostałem pociskami z kaemu i podczołgał się, aby mi pomóc. Kiedy zobaczył, że nic mi nie jest, odwrócił się i czołgając, pospiesznie opuścił teren plaży. Czmychnąłem za nim.
Dookoła wybuchały pociski. Odłamki warczały spadając pac1, pad na piasek i rozbryzgując wodę parę metrów za nami. Japończycy dochodzili do siebie po naszej wstępnej kanonadzie. Ogień ich karabinów maszynowych, ciężkich i ręcznych, gęstniał nad naszymi głowami, stawał się intensywniejszy, bardziej zaciekły i silniejszy.
Gdy wydostawszy się poza plażę, położyłem się płasko na ziemi, nasz amtrak zawrócił i ruszył w stronę morza. Świat stał się koszmarem błysków, gwałtownych eksplozji i świstu kul. Wszystko widziałem rozmyte. Byłem jak otępiały na skutek szoku.
Spojrzałem do tyłu i zobaczyłem, jak DUKW (amfibia kołowa) wyjeżdża na piasek niedaleko miejsca, gdzie wysiedliśmy. W tej samej sekundzie, w której pojazd się zatrzymał, okrył go gęsty, brudny, czarny dym wybuchu celnego pocisku. Fragmenty amfibii wystrzeliły w powietrze. Z osobliwą obojętnością, typową dla ludzi znajdujących się pod ostrzałem, obserwowałem, jak płat metalu około trzydzieści na sześćdziesiąt centymetrów wirując, wzbija się wysoko w powietrze i niczym naleśnik spada z klaśnięciem w płytką wodę. Nie widziałem, żeby ktokolwiek wydostał się z tego DUKW.
Po obydwu stronach plaży, jak i dalej od brzegu, na rafie, paliły się amtraki i DUKW Serie z japońskich karabinów maszynowych rysowały na powierzchni morza długie linie rozbryzgów, jakby smagał je jakiś ogromny pejcz. Fontanny wody nieustannie wzbijały się w górę wszędzie tam, gdzie padały pociski moździerzy i artylerii. Kątem oka zauważyłem grupę marines opuszczających dymiącą na rafie amfibię. Niektórzy padali pośród uderzających kul i odłamków. Szamotali się w sięgającej po kolana wodzie, a ich towarzysze próbowali im pomóc.
Wstrząsnął mną dreszcz i poczułem dławienie w gardle. Owładnął mną dziki, desperacki gniew, bezsilność i żal. Zawsze przeżywałem męki, gdy widziałem wystawionych na ostrzał towarzyszy i nie byłem w stanie zrobić nic - tylko patrzeć, jak trafiają ich kule. Zapominając na chwilę o swym własnym położeniu, poczułem, jak głęboki psychiczny ból przeszywa mnie na wskroś. „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?"
- pytałem Boga. Odwróciłem twarz, pragnąc, aby to wszystko okazało się złudzeniem. Poznałem smak najbardziej gorzkiej istoty wojny: widoku rzezi bezradnych towarzyszy broni i poczułem odrazę.
Podniosłem się. Na ugiętych nogach pobiegłem w górę plaży, w stronę okopu. Gdy dotarłem do krawędzi piasku, tuż za linią przypływu, zerknąłem pod nogi i ujrzałem wystający z ziemi czubek ogromnej czarno-żółtej bomby. Przymocowana na końcu metalowa płytka służyła jako zapalnik naciskowy. Moja noga ominęła ją o kilkanaście centymetrów.
Gdy tylko wskoczyłem do transzei, z miejsca padłem na ziemię. Na piasku, tuż przede mną, leżał około półmetrowy zdechły wąż. Był kolorowy, podobny trochę do rodzimych, amerykańskich, które hodowałem jako mały chłopiec. To był jedyny wąż, jakiego zobaczyłem na Peleliu.
Przez chwilę znalazłem się poza zasięgiem ognia zmasowanego na plaży. Powietrze wypełniał silny smród chemikaliów i dymu wybuchających pocisków. Dokoła siebie widziałem pożółkłe od eksplozji łachy piasku i koralowca. Na końcu transzei stał solidny biały słup, wysoki na jakieś sto dwadzieścia centymetrów. Stronę skierowaną do plaży pokrywało japońskie pismo. Dla mnie wyglądało to tak, jakby po słupie przespacerował się kurczak z zabłoconymi łapami. Poczułem dumę, że oto byłem na terytorium wroga i że zajmowaliśmy je dla naszego kraju, aby przyspieszyć zwycięstwo w wojnie.
Jeden z podoficerów dał nam znać, abyśmy przesunęli się na prawo i wyszli z płytkiej części transzei. Byłem zadowolony, że tak się stało, bo Japończycy wkrótce skierowaliby tu ogień moździerzy, żeby uniemożliwić wykorzystanie tego miejsca jako schronu. Na razie jednak strzelcy najwyraźniej skoncentrowali się na plaży i kolejnych rzutach marines.
Podbiegłem do miejsca, gdzie spoglądając w głąb wyspy, stał jeden z naszych weteranów, i upadłem pod jego nogami.
- Lepiej się kładź! - krzyknąłem, bo wszędzie dokoła gwizdały i furczały kule.
Kule lecą wysoko, sieką po liściach, Sledgehammer - odrzekł z nonszalancją i nawet na mnie nie spojrzał.
- Jakie liście! Gdzie, do cholery, masz drzewa? - wrzasnąłem. Zaskoczony spojrzał na prawo i lewo. Gdzieś dalej na plaży, ledwie widoczna, sterczała strzaskana palma. Nic w pobliżu nie przekraczało wysokości pół metra. Natychmiast padł na ziemię.
- Coś ze mną nie tak, Sledgehammer. Te kulki słychać było tak jak w dżungli na Gloucester; myślałem, że walą po liściach - powiedział zażenowany.
- Dajcie mi papierosa! - krzyknąłem w kierunku znajdujących się w pobliżu kumpli z drużyny.
Snafu promieniał z radości.
- No jak, Sledgehammer, mówiłem, że zaczniesz palić, nie?
Ktoś podał mi papierosa, którego zapaliliśmy drżącymi rękoma. Chłopaki śmiali się, wypominając mi moją dotychczasową nikotynową abstynencję.
Cały czas zerkałem na prawo, spodziewając się dostrzec ludzi z 3. Batalionu 7. Pułku (3/7), którzy mieli tu być. Widziałem jednak tylko znajome twarze chłopaków z mojej kompanii, opuszczających teren plaży. Coraz więcej żołnierzy dołączało do nas od tyłu, po prawej zaś stronie nie było widać nikogo.
Nieznani mi oficerowie i podoficerowie wrzeszczeli i wykrzykiwali rozkazy.
- Kompania K, pierwszy pluton - do mnie!
Albo:
- Kompania K, sekcja moździerzy - do mnie!
Przez około piętnaście minut panowało spore zamieszanie, w którym nasi oficerowie i dowódcy z Kompanii K, tyle że 7. Pułku, porządkowali ugrupowanie swoich pododdziałów.

Na dwukilometrowym pasie wybrzeża pułki L, 5. i 7. piechoty morskiej wylądowały w jednej linii, od lewej do prawej strony. 1. Pułk desantował po jednym batalionie na obu północnych Białych Plażach. Znajdujący się w środku ugrupowania dywizji 5. Pułk wysłał 1. Batalion na Plażę Pomarańczową 1, a 3. Batalion na Plażę Pomarańczową 2. Tworzący prawe skrzydło dywizji 7. Pułk miał skierować jeden batalion do natarcia w rejonie Plaży Pomarańczowej 3, wysuniętej najdalej na południe.
W zamieszaniu, jakie wynikło w pierwszych minutach operacji, K/35 w rzeczywistości wysunęła się przed nacierające kompanie 3. Batalionu 7. Pułku i znalazła bardziej na prawo niż planowano. Los chciał, że obie kompanie K znalazły się równocześnie na prawym skrzydle dywizji. Przez piętnaście minut zajmowaliśmy prawe, odsłonięte skrzydło całego przyczółka na plaży.
Ruszyliśmy w głąb wyspy. Uszliśmy zaledwie kilka metrów, gdy z kępy krzaków po naszej prawej stronie odezwał się japoński karabin maszynowy. Równocześnie otworzono do nas ogień z nieprzyjacielskich moździerzy 81 i 90 mm. Wszyscy padli na ziemię; ja zanurkowałem do płytkiego leja. Kompania została całkowicie przygnieciona. Wszelki ruch ustał. Bomby spadały coraz gęściej, tak że w końcu nie rozróżniałem pojedynczych wybuchów. W uszach miałem nieustanny łoskot, uzupełniany od czasu do czasu warkotem szrapneli drących powietrze nisko ponad naszymi głowami. Powietrze pociemniało od dymu i pyłu. Każdy mięsień w moim ciele był napięty niczym struna fortepianowa. Wzdrygałem się i trząsłem, jakbym miał lekkie konwulsje. Byłem zlany potem. Modliłem się, zacisnąłem zęby, mocno chwyciłem kolbę karabinka i przeklinałem Japończyków. Nasz porucznik, weteran Gloucester, znajdował się nieopodal i był w podobnym stanie co ja. Tkwiąc w dającym mi niewielką ochronę płytkim kraterze, współczułem zarówno jemu, jak i wszystkim, którzy leżeli teraz na płaskim koralowcu. Ciężki ogień zaporowy z moździerzy nie słabł ani na chwilę. Wydawało się, że nie skończy się nigdy. Byłem przerażony widokiem ogromnych pocisków lądujących stromym torem wokół nas. „Ani chybi, któryś wpadnie w końcu prosto do mojego dołka" - pomyślałem.
Jeżeli wydawano jakieś rozkazy albo ktoś wydzierał się, wołając sanitariusza, to i tak w tym zgiełku niczego nie słyszałem. Jakbym znajdował się na polu bitwy zupełnie sam, kompletnie opuszczony i bezradny w nawałnicy eksplozji targających powietrzem. Wszystko, co mogliśmy robić, to leżeć, pocić się i modlić o przeżycie. Przyjęcie postawy stojącej w tym huraganie ognia było pewnym samobójstwem. Znalazłszy się po raz pierwszy w ogniu zaporowym po szybkim desancie na plażę, doświadczyłem nowego uczucia: kompletnej i absolutnej bezradności. Ostrzał zelżał po około trzydziestu minutach, chociaż wydawało mi się, że trwał znacznie dłużej. Pojęcie czasu straciło wszelki sens. (Działo się tak zwłaszcza wówczas, gdy znajdowałem się pod ciężkim ostrzałem artyleryjskim. Nigdy nie byłem w stanie ocenić, jak długo trwał). Wtedy padły rozkazy, aby kontynuować natarcie. Wstałem, pokryty warstwą pyłu koralowego. Czułem się jak galareta i nie mogłem uwierzyć, że ktokolwiek z nas przeżył. Ranni, którzy mogli chodzić, zaczęli nas mijać, podążając w kierunku plaży, gdzie wsiadali do amtraków wywożących ich na któryś z okrętów. Jeden z podoficerów, mój przyjaciel, przemknął obok, przytrzymując przy lewym ramieniu powyżej łokcia zakrwawiony opatrunek.
- Bardzo dostałeś? - krzyknąłem.
Jego twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu, po czym rzucił zawadiacko:
- Nie martw się o mnie, Sledgehammer - mam ranę jak wygraną na loterii. Dla mnie jest już po wszystkim.
Pomachał mi i popędził dalej, zostawiając wojnę za sobą.
Poruszając się wśród gęstych, naszpikowanych snajperami zarośli, musieliśmy cały czas mieć się na baczności. Na otwartej przestrzeni padł rozkaz, aby się zatrzymać. Po raz pierwszy ujrzałem martwych wrogów: japońskiego sanitariusza i dwóch strzelców. Najwyraźniej sanitariusz udzielał pomocy, kiedy zabił go jeden z naszych pocisków. Jego torba lekarska leżała otwarta obok, a wewnątrz, w przegródkach, znajdowały się starannie poukładane rozmaite bandaże i medykamenty. Leżał na plecach z otwartą jamą brzuszną. Wpatrywałem się w niego z przerażeniem, wstrząśnięty widokiem mokrych, połyskujących trzewi, pokrytych tu i ówdzie drobnym koralowym pyłem. „Niemożliwe, żeby to była ludzka istota" - broniłem się rozpaczliwie. Jego wnętrzności przypominały te, które, jeszcze jako mały chłopiec wyjmowałem z królików czy wiewiórek upolowanych podczas wędrówek. Patrząc na zwłoki, poczułem mdłości.

Strona: 1, 2, 3, 4