Kamikaze - Ci któzy przeżyli swoją śmierć

Nobuyoshi Nishikawa - Tak naprawdę wcale nie chcieli umierać

"Panie Nishikawa, w którym roku wstąpił pan do armii, i jak to się stało, że został pan instruktorem pilotów?"

W kwietniu 1939 roku wstąpiłem do założonej trzy lata wcześniej szkoły pilotów wojskowych w Tokio, ale już po roku przeniosłem się do szkoły pilotów w mieście Kumagaya. W kwietniu 1941 roku rozpocząłem trening lotniczy. Właśnie wybuchła wielkoazjatycka wojna i z tego względu skrócono nam naukę o dwa miesiące, tak więc już w styczniu 1942 roku opuściłem szkolne mury. Jeszcze w trakcie nauki wcielono mnie do jednostki lekkich bombowców.
Dyplom ukończenia szkoły miałem więc w kieszeni, ale nie od razu wysłano mnie na front. Najpierw zostałem skierowany do oddziału szkoleniowego numer 6 pilotów wojskowych w Mandżurii, gdzie ćwiczyłem walkę powietrzną. Już w lutym 1942 roku wszystkich uczniów przeniesiono do Phenianu w dzisiejszej Korei Północnej. Znajdowało się tu wolne lotnisko znakomicie nadające się do celów treningowych. W Phenianie ćwiczyliśmy na lekkich bombowcach. Cykl intensywnych treningów dobiegł końca w ostatnich dniach czerwca 1942 roku.

Nobuyoshi Nishikawa. Fotografia 7. Nobuyoshi Nishikawa.

W lipcu dołączył do nas oddział szkoleniowy z południa Japonii. Wkrótce przeniesiono mnie do niego w charakterze instruktora i niemal przez cały rok, a ściśle mówiąc do marca 1943 roku, szkoliłem młodych adeptów lotnictwa. W tym samym czasie w Phenianie utworzono nowy oddział lotników, wyposażony w samoloty bojowe. Powierzono mi również ten oddział. Tym razem miałem szkolić kandydatów na podoficerów i oficerów, jak również na oficerów rezerwy. Byli to ludzie skierowani do nas przez ministerstwo poczty i telekomunikacji. Jako ostatni doszli małoletni uczniowie pilotażu. Było to w marcu 1945 roku. Wkrótce potem otrzymałem przydział do jednostki kamikaze. Zgłosiłem się już wcześniej, ale jednostka specjalna, do której trafiłem, została utworzona dopiero w marcu.
Typ samolotu, na którym trenowałem ostatnio z moimi uczniami, stosowany był również w akcjach kamikaze. W jednostce specjalnej spotkałem kilku swoich uczniów. Tych najmłodszych. Wśród nich był również Araki. Jestem przekonany, że ci chłopcy - podobnie jak ja sam - zgłosili się na ochotnika. W naszym oddziale nikt nie był do tego zmuszany. Kto chciał, wstępował na wiodącą ku śmierci ścieżkę kamikaze. Kto nie chciał, szedł dalej swoją drogą.

"Czy przypomina pan sobie, kiedy po raz pierwszy usłyszał pan o pilotach kamikaze?"

Oczywiście, doskonale to pamiętam. Było to na przełomie 1944 i 1945 roku. Wtedy w naszych oddziałach rozpoczęła się akcja werbowania do jednostek specjalnych. Na Filipinach i Tajwanie już od kilku miesięcy przeprowadzano misje samobójcze. Z lepszym lub gorszym skutkiem. Zgłosiłem się jako jeden z pierwszych, w styczniu 1945 roku. Sytuacja naszego kraju stawała się coraz bardziej dramatyczna. Z każdym zatopionym japońskim okrętem, z każdym zestrzelonym samolotem topniały nasze nadzieje na zwycięstwo. Złamanie wszechpotężnej siły nieprzyjaciela i odwrócenie losów wojny wydawało się wręcz niemożliwe, przerastające ludzkie siły. My, wyżsi szarżą oficerowie armii japońskiej, mieliśmy dostatecznie dużo informacji, aby wyzbyć się resztki złudzeń. Jedyną szansą na cud była wiara w tych młodzieńców.
Japonia znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wierzyłem głęboko, że dramatyzm sytuacji usprawiedliwia odwołanie się do metod ostatecznych. Myślałem sobie: jedno życie za jeden lotniskowiec. Uderzymy w okręty wroga, uratujemy naszą ojczyznę! Z takim nastawieniem zgłosiłem swoją gotowość do wykonania samobójczego ataku. Sądzę, że innym pilotom przyświecała ta sama myśl, kiedy wstępowali w szeregi Specjalnego Korpusu Szturmowego. Japonia nie może się poddać! Umrzyjmy za zwycięstwo! Poświęcenie i duch bojowy tych młodych chłopców zasługiwały na najwyższe uznanie.

"W rozmowie wstępnej powiedział pan, że do jednostki kamikaze zgłosił się pan dopiero po tygodniowym namyśle, ponieważ początkowo uważał pan misje samobójcze za bezsensowne trwonienie ludzkiego życia. Na co potrzebował pan tego czasu?"

To prawda, nie zgłosiłem się od razu, ponieważ nie byłem pewien, czy rzeczywiście chcę i potrafię umrzeć w taki sposób, czy moja psychika pozwoli mi stawić czoła temu arcytrudnemu zadaniu. Może ucieknę lub w decydującym momencie zamknę oczy? Minęło kilka dni, a ja wciąż nie wiedziałem, czy jestem gotów umrzeć. Powiem wam w zaufaniu, iż w gruncie rzeczy wcale nie chciałem umierać. Byłem młody i nie spieszyło mi się do śmierci. Wszystko to było szalenie trudne, zbyt trudne, aby podjąć decyzję w kilka minut. Musiałem wszystko dokładnie przemyśleć. Potrzebowałem czasu.
Dzień po dniu i noc w noc rozbierałem przedsięwzięcie na czynniki pierwsze. Analizowałem każdy szczegół. Moi rodzice cieszyli się znakomitym zdrowiem. Miałem czterech braci - dwóch starszych i dwóch młodszych. Przyszło mi na myśl, że jeśli zginie jeden syn, zostanie jeszcze czterech. Uznałem, że nie jest to najgorsze rozwiązanie. Mimo to musiałem przede wszystkim przekonać siebie samego, że jestem gotów podjąć rzucone mi wyzwanie. To nie było wcale takie proste - raz dwa trzy i po krzyku. Zwłaszcza że naprawdę nie wiedziałem, jak zachowam się podczas akcji. Może puszczą mi nerwy i zawrócę w ostatnim momencie... Bo przecież tak naprawdę chciałem żyć. Dlatego trochę to trwało...

"Czy był ktoś, kto mógłby nakłonić pana do zmiany decyzji?"

Nie. Wśród instruktorów lotnictwa byli tacy, którzy - teoretycznie rzecz biorąc - nie powinni umrzeć. Na przykład żonaci mężczyźni lub najstarsi synowie w rodzinie. Jestem przekonany, że ci którzy się wtedy nie zgłosili, musieli mieć ważkie ku temu powody. Ale mnie osobiście nikt nigdy nie powiedział, że źle robię, że być może byłoby lepiej, gdybym się nie zgłosił. No cóż, nie miałem żony...
Przypuszczam, że również moi najmłodsi uczniowie - Araki i jego rówieśnicy - zgłosili się na ochotnika. Ale dokładnie nie wiem, jak było naprawdę, każdy z nas musiał zameldować się bezpośrednio u dowódcy jednostki.

"Czy pańska rodzina dowiedziała się o tej decyzji?"

Instruktor pilotów kamikaze - Nobuyoshi Nishikawa. Fotografia 8. Instruktor pilotów kamikaze - Nobuyoshi Nishikawa.

Pod koniec marca 1945 roku poleciałem na lotnisko, żeby załadować bombę na samolot. W pierwszych dniach kwietnia poinformowano mnie, że moja maszyna będzie gotowa do akcji dopiero za tydzień. Trzydziestego marca dostałem rozkaz wykonania misji specjalnej. Dowódca jednostki dał nam wtedy kilka wolnych dni. Jeden z naszych samolotów leciał do Tokio. Skorzystałem z okazji i już po kilku godzinach wylądowałem na tokijskim lotnisku. Prosto stąd pojechałem do rodzinnego domu, żeby pożegnać rodziców i braci. Moi rodzice od dawna byli przygotowani na to, że ich syn któregoś dnia zginie. Trwała przecież wojna. Pewnie dlatego nie wyglądali na bardzo zaskoczonych, kiedy powiedziałem im, co mnie do nich sprowadza. Pogratulowali mi nawet, mówili, że spotkał mnie wielki zaszczyt, że nie każdy może zostać kamikaze. Pożegnałem się z braćmi. Na koniec odwiedziłem wszystkich krewnych. Nikogo nie pominąłem. Tylko jeden człowiek powiedział mi wtedy, że nie powinienem umierać. Lekarz, który przed laty dał mi rekomendację, kiedy zapisywałem się do szkoły pilotów wojskowych. Domyślał się, że wylecę w ostatnią misję, nie mówiąc mu o tym ani słowa. Ale było za późno. Otrzymałem już rozkaz. Nie mogłem zawrócić z drogi, na którą raz wstąpiłem. Moi bliscy, rodzice i bracia, dodawali mi otuchy, zagrzewali do walki. Oprócz niego nikt nie ubolewał nad moim losem, nikt mi nie współczuł.

"Być może pańscy rodzice zachowywali się inaczej, kiedy byli sami. Kiedy nikt ich nie widział. Może wtedy płakali nad losem swojego syna?"

Do dziś nie wiem, co naprawdę czuli wtedy moi rodzice. Byli tacy powściągliwi. No cóż, przecież sam zgłosiłem się do szkoły pilotów wojskowych. To był mój wybór. Wydaje mi się, że rodzice byli wewnętrznie przygotowani na to, że mogę w każdej chwili umrzeć. Podobnie zresztą jak ja sam. Ale nie wydaje mi się, żeby ich to szczególnie zasmuciło.

"Samoloty, które miał pan do swojej dyspozycji, nie były w najlepszym stanie, zwłaszcza pod koniec wojny. Dlaczego?"

To były maszyny, na których ćwiczyło już kilka pokoleń uczniów. Trudno się zatem dziwić, że ich kondycja pozostawiała wiele do życzenia. Tak, nie da się ukryć, że stan techniczny naszych maszyn nie był idealny. Ale zdarzały się również całkiem dobre. Piloci, którzy mieli wyjątkowego pecha, musieli co kilka dni biegać po pomoc do naszych mechaników. Przydzielonych nam samolotów używano od 1943 do 1945 roku, a więc ponad dwa lata. Miały doszczętnie wyeksploatowane silniki. Wszystkie były stare, a niektóre naprawdę nie nadawały się już do niczego. Nie istniała niestety żadna możliwość wymiany samolotu na nowszy, lepszy model.

"A pana samolot?"

Mój samolot? To była maszyna jak złoto. Nie miałem z nią żadnych problemów. Aż do spotkania z myśliwcami Amerykanów. Dowódca naszej jednostki i inni piloci mieli znacznie mniej szczęścia. Musieli latać na wysłużonych maszynach, które co i rusz płatały im jakiegoś brzydkiego figla. Ale ja naprawdę nie mogłem narzekać.

"Jakie było pana zadanie jako drugiego dowódcy grupy?"

Młodzi piloci kamikaze. Wśród nich Yukio Araki. Fotografia 10. Młodzi piloci kamikaze. Wśród nich Yukio Araki.

Pierwszy dowódca grupy odpowiadał za dwanaście maszyn bojowych. Tę grupę podzielono na eskadry, w których skład wchodziły cztery samoloty. Byłem odpowiedzialny za jedną z nich. Zwyczajowo, zgodnie z konwencjonalną strategią ataku, eskadry wchodziły do akcji kolejno. Podczas rutynowych ćwiczeń lub pozorowanych ataków samoloty drugiej eskadry miały zabezpieczać tyły podczas ataku na pierwszą eskadrę, następnie zadanie to przejmowały samoloty trzeciej eskadry. Ale w naszym przypadku, ponieważ byliśmy jednostką kamikaze, wszystkie eskadry wylatywały równocześnie. Funkcja dowódcy drugiej eskadry nie wiązała się z jakimiś szczególnymi zadaniami. Robiłem swoje. Musieliśmy tylko wiedzieć, w jaki sposób atakujemy.

"Ile lat mieli chłopcy z fotografii, zgromadzeni wokół Arakiego i małego pieska, i co się potem z nimi stało?"

Siedemnaście, osiemnaście lub dziewiętnaście. Najstarsi z moich uczniów ukończyli dwadzieścia lat. Dowódca jednostki, absolwent wyższej szkoły oficerskiej, miał dwadzieścia trzy lata. Byłem od niego o rok młodszy. Tak więc większość naszych pilotów była jeszcze bardzo młoda. Kiedy wstępowali do szkoły wojskowej, mieli około piętnastu lat. Dzisiaj chodziliby do gimnazjum.

"Powiedział nam pan, że często musiał pocieszać swoich podopiecznych, „prostować" ich moralnie. Proszę nam o tym opowiedzieć."

W Phenianie ulokowano nas w wydziale zaopatrzenia. Tutejsza społeczność okazywała nam wiele sympatii. Często zapraszano nas na uroczyste kolacje. Jednego dnia gościliśmy w redakcji lokalnej gazety, innym znów razem podejmowała nas grupa miejscowych kobiet. Jak już wspomniałem, moi podopieczni byli bardzo młodzi. Na przykład Araki, ten z pieskiem, miał dopiero siedemnaście lat. Właściwie był jeszcze za młody, żeby pić alkohol. Ale ponieważ żegnaliśmy się ze światem, niczego nam nie odmawiano. Na przyjęciach sake lała się strumieniami. Nasi chłopcy też sobie nie żałowali.
Sądzę, że chętnie poświęcili życie dla dobra narodu. Ale kiedy pili alkohol, wie pan - in vino veńtas - niektórzy natychmiast wpadali w dobry humor, podczas gdy innych - wprost przeciwnie -jak na zawołanie opuszczał entuzjazm.
Po kilku kieliszkach zaczynali sprawiać wrażenie głęboko nieszczęśliwych. Ci, którzy się śmiali, byli w porządku. Najgorzej było z tymi, którzy zaczynali beczeć. Wprawdzie wszyscy zgłosili się do jednostki kamikaze na ochotnika, ale domyślam się, że tak naprawdę wcale nie chcieli umierać. "Nie upadajcie na duchu, pójdę razem z wami", powtarzałem im każdego wieczoru, kiedy kładli się do łóżek. "Razem będzie nam łatwiej, jakoś to wspólnie przetrzymamy". Rzecz jasna, ci którzy przy sake co chwila wybuchali śmiechem, też nie chcieli umierać, ale potrafili to ukryć, mieli inną konstrukcję psychiczną. Byli twardsi niż ich koledzy-melancholicy.

"Czy według pana płacz tych chłopców był widomym znakiem ich słabości?"

Pod wpływem alkoholu rzeczywiście niektórzy z nich nie potrafili ukryć emocji i zaczynali beczeć. W takich chwilach słabości przypominali sobie rodziców i rodzeństwo, dom rodzinny. Tak to już bywa przy alkoholu. Co w sercu, to na widelcu. Ale nie przypuszczam, żeby naprawdę żałowali tego, że zostali kamikaze.

"Czy miewał pan momenty zwątpienia, czy nigdy nie przyszło panu do głowy, że ten rozkaz był dla nich zbyt okrutny?"

Nie, nigdy. Ci chłopcy byli ochotnikami, sami zgłosili się do tego zadania. Dobrze wiedzieli, co to znaczy. W naszej jednostce specjalnej było w sumie około stu dwudziestu małoletnich pilotów, którzy przyszli do nas bezpośrednio po ukończeniu szkoły. Z pewnością mieli świadomość, że wstępując na drogę kamikaze, dołączają do niewielkiej grupy wybrańców. Jestem przekonany, że byli z tego dumni. Jak już wspomniałem, żonaci oficerowie i podoficerowie w większości przypadków rezygnowali z uczestnictwa w misjach samobójczych.

"Czy dzisiaj też tak pan to widzi?"

Oczywiście.

"Czy naprawdę uważa pan, że szesnasto- lub siedemnastolatek, wciągnięty w tryby bezlitosnej machiny wojennej, mógł rzeczywiście - kierując się poczuciem odpowiedzialności -podjąć samodzielną decyzję dotyczącą własnej śmierci? Przecież sam pan powiedział, że pańscy podopieczni byli prawie dziećmi i właściwie wcale nie chcieli umierać?"

Gdy patrzę na to z dzisiejszej perspektywy, to owszem, nie mogę zaprzeczyć, że piloci kamikaze byli jeszcze dziećmi. Przynajmniej część z nich. Jednak wtedy traktowałem ich jak dorosłych, "regularnych" żołnierzy. Przecież nimi byli! Ówczesnej młodzieży nie da się w żaden sposób porównać z dzisiejszą. Tamtych chłopców wychowano w duchu militarnym, wobec czego nie widziałem powodu, aby traktować ich jak dzieci. Zresztą, co tu dużo mówić, znakomicie radzili sobie ze swoimi zadaniami.

"Po zakończeniu wojny podniosło się wiele głosów otwarcie krytykujących ideę utworzenia Specjalnego Korpusu Szturmowego, której efektem była tragiczna śmierć kilku tysięcy młodych ludzi- Czy obecnie jest pan gotów przyjąć tę krytykę?"

Nigdy nie zetknąłem się bezpośrednio z tego rodzaju opiniami, choć sam będąc pilotem kamikaze, dodawałem im odwagi, starałem się obudzić drzemiącą w nich wolę walki. To prawda, moi młodzi piloci zginęli, podczas gdy mnie dziwnym zrządzeniem losu udało się przeżyć. Nie ukrywam, że do dziś dręczą mnie wyrzuty sumienia z powodu ich śmierci. Rok po zakończeniu wojny, w 1946, miałem tylko jedno pragnienie, jedną ideefixe - pielgrzymować do grobów moich chłopców rozsianych po całej Japonii, aby prosić o wybaczenie i uspokoić ich dusze. Pod koniec 1945 roku odwiedziłem rodzinę Arakiego. Ale o krytyce ze strony społeczeństwa nic nie wiedziałem.

"Wyrzuty sumienia, co to znaczy? Czy czuł się pan winnym, ponieważ być może ten czy ów pilot wcale by nie poleciał, gdyby uparcie go pan nie pocieszał, nie zachęcał do działania, nie "prostował" moralnie?"

Doprawdy nie wiem, czy ci chłopcy żyliby nadal, gdybym wtedy im powiedział: „Dość tego. Lepiej żyć, niż umierać!". Od wielu lat ja i moi koledzy z jednostki kamikaze spotykamy się raz w roku, żeby wspólnie uspokajać dusze poległych pilotów. Wystawiliśmy nawet naszą własną wieżę dusz, w ówczesnej szkole. Niestety, ten teren został później przebudowany i musieliśmy się przenieść. Od kilku lat organizujemy nasze spotkania w świątyni Yasukuni. Ale jesteśmy coraz starsi... Nie wiadomo, jak długo jeszcze starczy nam sił, żeby kontynuować tę piękną tradycję.

"Czy wyciągnął pan jakąś naukę dla siebie z tragicznego losu swoich młodych towarzyszy broni?"

Szczerze mówiąc, zaraz po wojnie prawie wcale się nad tym nie zastanawiałem. Miałem inne zmartwienia. Japonia była doszczętnie zniszczona, musieliśmy zająć się przede wszystkim odbudową kraju. To było nasze pierwszoplanowe zadanie. Byłem zajęty własnym życiem. Na świat przyszły dzieci, troska o rodzinę przysłoniła wszystko inne. Wojna to była przebrzmiała historia. Nie chciałem do niej wracać. Jeszcze trzydzieści lat po jej zakończeniu nie miewałem upiornych snów, nie przychodziły do mnie duchy zmarłych pilotów.
Dopiero kiedy dzieci podrosły, kiedy w moim życiu - i w moim kraju również - zapanowała względna stabilizacja, przyszedł czas na rozrachunek z przeszłością. Wtedy w mojej głowie zrodziła się idea, aby zatroszczyć się o dusze poległych towarzyszy broni. Powiem krótko: niczego nie żałuję, ale też nie jestem z tego powodu szczęśliwy. Żal mi tylko tych, którzy wtedy zginęli.

"Kto zatem - jeśli nie pan, który był wtedy w samym centrum dramatycznych wydarzeń - powinien zadbać, aby nigdy więcej nie powtórzyła się taka tragedia?"

Tak, ostatnia wojna zamieniła życie milionów ludzi w prawdziwe piekło na ziemi. To była droga przez mękę. Tylko czy my, zwykli zjadacze chleba, mamy jakikolwiek wpływ na to, co dzieje się na świecie? To sprawa polityków. Ale jednego jestem pewien: w Japonii nikt już nie chce wojny. Ani ci na górze, ani ci na dole. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

"W swoim domu, zaraz przy wejściu, powiesił pan obraz przedstawiający odlatującego ze szczęściem na twarzy pilota kamikaze. To bardzo romantyczny wizerunek, jednak po tym wszystkim, co pan nam tutaj opowiedział, odnoszę wrażenie, Że tamta rzeczywistość nie była zgoła tak romantyczna, jak to sugeruje pański obraz. Czy się mylę?"

W walkach o Okinawę wzięło udział około tysiąca pilotów jednostek specjalnych z samego tylko Chiranu, w tym ponad trzystu małoletnich. Ci, którzy mieli szczęście, dostali względnie nowe samoloty. Wielu musiało jednak zadowolić się przestarzałymi maszynami pochodzącymi jeszcze z czasów wojny japońsko-rosyjskiej, które w gruncie rzeczy nadawały się tylko na złom. To doprawdy smutne, w jakich okolicznościach umierali ci ludzie.
Ta wojna była straszna, zwłaszcza w jednostkach kamikaze działo się naprawdę źle. Piękne maszyny, które podziwia pan na moich obrazach, należały już do rzadkości. Więcej niż połowa japońskich samolotów to były ruiny od dawna nieza-sługujące na miano maszyn bojowych. A nasi chłopcy musieli latać na Okinawę na takich właśnie "rzęchach".
Sądzę, iż większość z nich została zestrzelona już w drodze, czyli w ogóle nie dotarła do nieprzyjacielskich okrętów. Byli łatwym łupem dla nowoczesnych amerykańskich myśliwców. Moim zdaniem jakieś osiemdziesiąt procent kamikaze, którzy wyruszyli w misje samobójcze, nie doleciało do celu. Wyobrażam sobie, jak podle musieli się czuć, umierając za sterami tych żałosnych namiastek samolotów.

"A zatem ów romantyczny wizerunek kamikaze nie do końca odpowiada prawdzie?"

Niestety, nie. Wprawdzie nie dysponuję dokładnymi liczbami, ale jeśli istnieją jakieś statystyki, z pewnością potwierdzą moje szacunkowe dane.

"Czy nigdy nie przyszło panu do głowy, że za rozkazem wylotu na misję na tych zdezelowanych maszynach stali konkretni ludzie?"

Mój Boże, kiedy się o tym dowiedziałem, po prostu zabrakło mi słów.
Wówczas nie wiedziałem, że było aż tak źle. Jakże mi żal tych dzielnych ludzi, którzy zasługiwali na najlepsze maszyny, a kończyli życie w byle jak poskładanych do kupy starych gratach.
Z drugiej strony jednak czy mieliśmy inne wyjście? W tym czasie w Japonii nie było już samolotów. Nie było już niczego.


Seiichi Araki (brat Yukia Arakiego) - Prosił, żebym troszczył się o rodziców i braci

"Panie Araki, kiedy oglądam zdjęcie grupy pilotów otaczających pańskiego brata, odnoszę wrażenie, że były to dzieci, a nie dojrzali mężczyźni. Jak to się stało, że poszli na wojnę w tak młodym wieku?"

Młodzi ludzie nie zadawali sobie wówczas pytań, czy wojna jest dobra, czy zła, czy są za, czy przeciw. Nadrzędną sprawą była świadomość niebezpieczeństwa zagrażającego ojczyźnie. Znaczącą rolę odegrał tutaj z pewnością ówczesny model wychowania. A mówiąc jak Japończyk: bezwarunkowym pragnieniem młodych mężczyzn było służyć w wojsku.
W 1943 roku, kiedy mój młody brat rozpoczął służbę wojskową, pojechałem do Tokio, ponieważ pragnąłem zaciągnąć się do marynarki. Nie przyjęto mnie jednak z powodu słabego wzroku. Egzaminator widząc moją zawiedzioną minę, powiedział na pocieszenie: "Drogi chłopcze, naprawdę nie ma żadnej różnicy, czy ktoś idzie do wojska, czy pracuje w polu i w ten sposób służy krajowi".
Nigdy nie zapomniałem tych słów, ponieważ w tamtym czasie każdy Japończyk miał tylko jedną myśl: służyć ze wszystkich sił ojczyźnie.

"Ile lat miał pański brat, kiedy zgłosił się do jednostki specjalnej, a ile, kiedy umarł?"

Rozkaz wykonania misji specjalnej otrzymał, mając skończone szesnaście lat. Wkrótce obchodził siedemnaste urodziny. Kiedy zginął, miał dokładnie siedemnaście lat i dwa miesiące.

"Powiedział pan, że brat otrzymał rozkaz. Czy zna pan więcej szczegółów?"

Szczerze mówiąc, moje informacje na ten temat są raczej skąpe. Nie było mnie przy tym. Ale znam datę - 5 kwietnia 1945 roku. Tego dnia pojawił się nieoczekiwanie w domu. Z samego rana, o wpół do szóstej czy siódmej, dokładnie nie pamiętam. Powiedział, że wylądował gdzieś w pobliżu i korzystając z okazji, postanowił nas odwiedzić. Nie wiedzieliśmy, że otrzymał rozkaz. Jeszcze nie.

Seiichi Araki. Fotografia 11. Seiichi Araki.

Zamierzaliśmy właśnie usiąść do śniadania, matka krzątała się po kuchni, nakrywając do stołu, kiedy nagle stanął w drzwiach. Usiadł przy stole, popatrzył na nas i poprosił, żebyśmy do niego podeszli. Zgromadziliśmy się wokół niego, a wtedy on oznajmił uroczyście: "Wasz Yukio otrzymał cesarski rozkaz".
Po zakończeniu wojny przeglądałem różne dokumenty, w tym pana Niskikawy. Dowiedziałem się, że w marcu 1945 roku na samoloty kamikaze załadowano bomby. Wiosną jednostka Yukia stacjonowała w dzisiejszej Korei Północnej, a ściśle mówiąc w Phenianie. Co jakiś czas piloci lecieli do Japonii, aby w którejś z tamtejszych baz lotniczych zaopatrzyć się w dwustupięćdziesięciokilogramowe bomby. Przed załadunkiem maszyny przystosowywano odpowiednio do tak znacznego obciążenia. Z dokumentów wynika, że około 30 marca piloci otrzymali rozkaz przeprowadzenia akcji specjalnej, wydany przez kogoś z ich jednostki.
Na przełomie 1944 i 1945 roku komendant Phenianu werbował ochotników do jednostek specjalnych przeprowadzających misje samobójcze. W tym czasie na miejscowym lotnisku trenowało około stu dwudziestu, stu trzydziestu młodych pilotów kamikaze. Przechodzili intensywny trening ukierunkowany na akcje kamikaze, na przykład ćwiczyli lot nurkowy i lot roztrzaskujący. Według dokumentów pana Nishikawy wszyscy byli ochotnikami. Po zakończeniu serii treningów pilotów rozdzielono, przerzucając ich do różnych jednostek.
Utworzono wówczas trzy jednostki lotnicze. W skład każdej z nich weszło dwunastu żołnierzy. Nie wiem, jak było dokładnie z tym rozkazem. Niektórzy mówią, że żołnierze zgłaszali się do tych akcji na ochotnika, ale wielu uważa, iż zmuszono ich do tego za pośrednictwem stosownego rozporządzenia.

"Jak zachowywał się pański brat, kiedy przyszedł do domu, aby wam powiedzieć, że jest pilotem kamikaze?"

Mój brat nie powiedział nam wprost, że został pilotem kamikaze. Wspomniał tylko, że otrzymał „cesarski rozkaz". Do tej pory na misje specjalne wyleciało już wiele jednostek, przede wszystkim na Okinawie. Mieliśmy sporo informacji na ten temat i liczyliśmy się z tym, że któregoś dnia przyjdzie kolej na mojego brata. Szczerze mówiąc, nie byliśmy szczególnie zaskoczeni. Mimo to rodzice musieli bardzo to przeżyć, nawet jeśli starali się tego nie pokazywać.

"Dlaczego mówiło się tylko o "wielkim" lub "cesarskim rozkazie", nie wnikając, co on w rzeczywistości oznacza?"

Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, Yukio ani razu nie użył słowa "kamikaze". Dlaczego, doprawdy nie wiem. Ale jeszcze dziś dokładnie pamiętam, że powiedział: "Otrzymałem cesarski rozkaz". Zrobiło to na mnie duże wrażenie.

"Czy rodzice nie dopytywali się, czy ma to jakiś związek z misją kamikaze?"

Nie. Wystarczyło im to, co powiedział. Przecież przyszedł do domu, żeby po raz ostatni zobaczyć rodzinę, pożegnać się z nią. Rodzice musieli pojąć, że widzą swojego syna po raz ostatni. Potem jeszcze raz spotkałem brata, ale już sam. Zapytałem go wówczas, jak długo ma zamiar pozostać w tej okolicy.
Ale to była tajemnica wojskowa i Yukio nie mógł mi jej zdradzić. Dał mi jakąś wymijającą odpowiedź, która mnie nie zadowoliła, w dalszym więc ciągu drążyłem temat: "Ale chyba zostaniesz jeszcze trochę - trzy, cztery a może nawet pięć dni?" Bąknął tylko, że dokładnie nie wie. Wspomniał natomiast, że jak tylko samoloty będą gotowe, natychmiast odleci.

"Jak zareagowali rodzice, kiedy mówił o rozkazie?"

"A więc stało się". Coś w tym rodzaju. Nie byli specjalnie zdziwieni, przynajmniej takie można było odnieść wrażenie. Moja matka była bardzo powściągliwa. Nie miała w zwyczaju okazywać emocji. Poza tym sytuacja wojenna Japonii była wówczas bardzo trudna i ludzie woleli nie wygłaszać na głos swoich opinii. Dlatego zareagowała tak a nie inaczej. Żal przyszedł później. Wtedy głośno się skarżyła: "Dlaczego odszedł? Dlaczego mi to zrobił?". Ale żegnając się z Yukiem, była spokojna.
Jeszcze dziś pamiętam jej beznamiętną twarz.
Trzy dni po śmierci mojego brata, 30 maja 1945 roku, zostałem powołany i ja. Właśnie szykowałem się do drogi, kiedy nadeszła od niego ostatnia karta pocztowa. Dopiero teraz rodzice pojęli, co naprawdę się stało. Bolesna prawda uderzyła w nich jak piorun. Wydawało się, że matka przeżywa nagły szok. W oka mgnieniu stała się zupełnie inną osobą. A teraz musiałem iść i ja...

"Jak by to po wojnie?"

Kiedy Yukio wylatywał w swoją ostatnią misję, dni Japonii były już policzone, ale wtedy jeszcze nikt o tym głośno nie mówił. Moi rodacy jakby na przekór wszystkiemu za wszelką cenę chcieli wierzyć, że Japonia wygra tę wojnę. Mam wrażenie, że moja matka czerpała niejaką pociechę z tej niezłomnej wiary w zwycięstwo i w niej szukała usprawiedliwienia dla śmierci swojego syna. Później, po ogłoszeniu cesarskiego dekretu o kapitulacji, zupełnie się załamała. Ten czas był dla niej chyba najtrudniejszy. Jeśli się nie mylę, wróciłem do domu 28 sierpnia i wtedy zobaczyłem ją po raz pierwszy od zakończenia wojny.

Yukio Araki z kolegami. Fotografia 12. Yukio Araki w otoczeniu kolegów z 72. Eskadry Shinbu.

Była bardzo przygnębiona. Dopiero teraz dała upust swoim uczuciom: "Jeśli Japonia przegrała - powtarzała z rozpaczą - mój syn umarł na darmo, na darmo...". Nie mogłem patrzeć, jak bardzo cierpi. Nieustannie wspominała poległego syna, bolała nad jego losem, żałowała jego młodego życia. "Tak mi szkoda mojego biednego Yukio. Dlaczego musiał odejść tak wcześnie?" - słyszałem codziennie.
Teraz nikt już nie opowiadał, że ktoś z bliskich był pilotem kamikaze. Zasłona milczenia okryła bolesną tajemnicę wielu japońskich rodzin. Przecież Japonia przegrała wojnę. Moja matka przez długie lata nie mogła tego przeboleć. Kiedy przychodzili do nas z wizytą krewni i przyjaciele, musiała odgrywać komedię, choć serce jej krwawiło. Sądzę, że tylko w rozmowach z moim ojcem była zupełnie szczera.
Oficjalna, urzędowo potwierdzona wiadomość, że mój brat zginął, nadeszła w grudniu. Dopiero teraz - zgodnie z jego życzeniem - mogliśmy otworzyć pożegnalne listy, które Yukio nam pozostawił podczas ostatniej wizyty w domu. Jeden list był adresowany do ojca, drugi do mnie, trzeci do naszych młodszych braci. Oprócz tego dostaliśmy od niego na pamiątkę kilka obciętych włosów, tradycyjny symbol pamięci, który spodziewający się śmierci samuraje przesyłali swoim rodzinom. Pamiętam, że był tam również cały paznokieć. Włosy były króciutkie, takie wówczas noszono... Rodzice bardzo płakali, jak to zobaczyli.

"Co było w listach?"

W liście do ojca życzył obojgu rodzicom dużo zdrowia i dziękował za wszystko, co dla niego zrobili. Mnie napisał, że w wojsku nie jest łatwo, dlatego mam się wziąć w garść. To samo powiedział mi, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Poza tym prosił mnie, żebym troszczył się o rodziców i młodszych braci. Ich z kolei namawiał, żeby poszli w jego ślady i zostali żołnierzami.

"Czy sądzi pan, że brat napisał to, co rzeczywiście chciał wam przekazać, czy raczej to, na co mu pozwolono?"

Znając charakter mojego brata, jestem pewien, że w swoich listach był szczery. Sądzę, że jego ostatnie słowa oddawały dokładnie to, co naprawdę myślał i czuł. Kiedy odwiedziłem go w jednostce, prosił, żebym został na noc. Dużo wtedy rozmawialiśmy. Pamiętam, że uderzyła mnie przemiana, która się w nim dokonała, odkąd powziął zamiar wstąpienia na drogę kamikaze. Wydawało się, że mój brat osiągnął stadium duchowego przebudzenia, wkraczając w sferę oświecenia. Życie i śmierć stopiły się w jedno. Wyraz jego twarzy był przy tym taki sam jak zwykle, Yukio wyglądał całkiem normalnie. Widząc tę niezwykłą przemianę duchową, zupełnie nie wiedziałem, jak mam się zachować, co mu powiedzieć na pożegnanie. Nie mogąc wymyślić nic lepszego, rzuciłem w końcu jakiś banalny tekst z kategorii <>i"między nami mężczyznami".
Dopiero po wojnie dowiedziałem się od matki całej bolesnej prawdy o tym, co naprawdę wtedy przeżywał, jak bardzo się męczył, zmagając sam ze sobą, ze swoim strachem. Czytając jego pisany w jednostce lotniczej dziennik, z każdą stronicą coraz lepiej rozumiałem tę straszną walkę wewnętrzną, którą toczył każdego dnia i każdej nocy z wolą życia, z pragnieniem miłości. Ostatecznie zwyciężyło poczucie obowiązku wobec ojczyzny i narodu. To takie bardzo japońskie.
Wtedy mówiło się, że sto milionów Japończyków odda życie za jeden cel. Mój brat z całą pewnością był patriotą, ale jednocześnie nie był durniem, miał więc całe mnóstwo wątpliwości, układając się ze śmiercią. Gdy żegnałem się z nim po raz ostatni, po nocy spędzonej w koszarach, naprawdę nie wiedziałem, jak mam się zachować, co powiedzieć temu człowiekowi napiętnowanemu przez śmierć.

"Czy dodawał mu pan odwagi, podnosił na duchu, czy zamierzał go pan raczej powstrzymać, aby nie stracić brata?"

Z całego serca pragnąłem, żeby został. Chciałem, żeby zdarzył się jakiś cud i mój brat nie poleciał. To przecież takie naturalne. Ale było już za późno. Klamka zapadła. Jego czas się dopełnił. Po wojnie pocieszałem płaczącą matkę, mówiąc, że Yukio urodził się 10 marca, w dniu, kiedy w naszym kraju obchodzono dzień wojska, na pamiątkę zwycięstwa nad Rosją, zginął zaś w święto marynarki, w rocznicę największej bitwy morskiej pomiędzy Japonią i Rosją. Najwidoczniej takie było jego przeznaczenie. Został poświęcony wojnie. Moja matka chyba naprawdę w to uwierzyła. Zdaje się, że w końcu pogodziła się z losem.

Literatura.
Klaus Scherer - "Kamikaze - Rozkaz śmierci", wydawnictwo Bellona, 2004 r.

Strona: 1, 2, 3, 4