Kamikaze - Ci któzy przeżyli swoją śmierć

Masamichi Shida - W historii Japonii jestem tylko pyłkiem

Panie Shida, jak doszło do tego, że został pan pilotem kamikaze?

"Mój rocznik opuścił Akademię Marynarki Wojennej 30 marca 1945 roku. Piętnastego lipca 1945 roku, na miesiąc przed zakończeniem wojny, zostaliśmy mianowani na poruczników marynarki. Niemal w tym samym czasie zapytano nas, czy chcemy zostać kamikaze. Było nas razem tysiąc absolwentów, w tym dwustu pilotów. Spośród tych dwóch setek utworzono jednostkę specjalną w liczbie trzydziestu sześciu ludzi wyłonionych w drodze specjalnego sondażu. Pamiętam, że było to 25 lipca, do zakończenia wojny pozostały zaledwie trzy tygodnie."

Jak przebiegała ta selekcja?

"Dwudziestego piątego lipca wszystkim pilotom mojego rocznika polecono stawić się w galowych mundurach w pokoju oficerów. Na co dzień nosiliśmy robocze ubrania. Istotnym elementem galowych mundurów marynarki japońskiej były białe rękawiczki oraz sztylet przypasany do biodra. Trochę mnie to zdziwiło, ale zaraz pomyślałem sobie: aha, nadszedł czas mianowania...."

Czy można powiedzieć, że wszyscy piloci kamikaze zgłosili się na ochotnika?

"Z całą pewnością nie. Muszę jednak dodać, że byliśmy raczej wyjątkiem. W październiku 1944 roku absolwenci naszej akademii, którzy ukończyli naukę pięć lat wcześniej, przeprowadzili swoją pierwszą akcję na Filipinach -już jako żołnierze kamikaze. Do zakończenia wojny zginęło wiele tysięcy pilotów kamikaze, jednak nasza uczelnia mogła dotychczas „pochwalić się" tylko jednym oddziałem marynarki, który wystartował do wspomnianej już akcji na Filipinach. W skład większości formacji weszli kadeci rezerwy, zazwyczaj studenci uniwersytetu, oraz lotnicy, którzy ukończyli jedynie przyspieszony kurs pilotażu.

Masamichi Shida. Fotografia 6. Masamichi Shida.

Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że któregoś dnia padnie pytanie, dlaczego japońska Akademia Marynarki Wojennej wzdraga się przed posyłaniem absolwentów w samobójcze misje. Ten słuszny skądinąd zarzut uczelnia musiała wreszcie odeprzeć. Nasi racjonalnie podchodzący do sprawy przełożeni nie zamierzali jednak bezmyślnie szastać zasobami ludzkimi i zostawili w spokoju starszych, bardziej zaawansowanych kolegów. Padło na nas, najmłodszych. Mieliśmy za sobą zaledwie osiemdziesiąt godzin lotu. To naprawdę bardzo mało. Ale brakowało samolotów, dlatego z dwustu pilotów wyedukowanych w naszej akademii postanowiono wytypować zaledwie trzydziestu sześciu. Dziesięć dni wcześniej rozdano nam specjalne kwestionariusze, aby wybrać tych straceńców, reszta mogła spać spokojnym snem. Do wypełniania kwestionariuszy wszyscy zgłosiliśmy się dobrowolnie. Wiedzieliśmy, że naród japoński pokłada w nas wszystkie swoje nadzieje, darząc równocześnie wielkim respektem. Czuliśmy się zobowiązani.
Mimo młodego wieku mieliśmy świadomość misji, która na nas spoczęła. Dlatego zgłosiliśmy się na ochotnika. Tylko jeden odmówił. Muszę wyjaśnić, że początkowo nie wiedzieliśmy o tym, iż tylko część z nas ma zostać mianowana; trwaliśmy w błędnym przekonaniu, że wszyscy jak jeden mąż zostaniemy pilotami kamikaze. Żadnemu z nas nie przyszło jednak do głowy, że tak szybko wyślą nas do akcji. "


Co się stało z pilotem, który odmówił?

"Z początku myślałem, że to tylko plotka, kiedy powiedziano mi, że jeden z naszych odmówił swojego uczestnictwa. Dwudziestego piątego czerwca odbyło się uroczyste mianowanie, a dwa, trzy dni później - dokładnie nie pamiętam
- rozpoczął się trening. Właśnie się nań wybierałem, kiedy zobaczyłem tego żołnierza. Wychodził z sypialni z dwoma tobołkami w ręku. Natychmiast pomyślałem: to na pewno ten... Poczułem lekceważenie, pogardę. To było jak odruch bezwarunkowy. Oburzyłem się: a to bezczelny typ! Zdrajca! Ale kiedy tak patrzyłem na niego spod oka, zacząłem się zastanawiać, co z nim teraz będzie. Wiedziałem wprawdzie, że przegraliśmy wojnę, ale nigdy nie spodziewałem się, że marynarka Japonii przestanie istnieć. Dlatego byłem ciekaw, co stanie się dalej.
Jego kariera oficera marynarki legła w gruzach. Lata, które spędził w naszej szkole, poszły na marne. Nagle zrobiło mi się go żal. Jednocześnie jednak zacząłem mu zazdrościć: mógł odejść. Nie musi umierać. Potem przyszło mi do głowy, że trzeba mieć nie lada odwagę, żeby powiedzieć „nie". W głowie miałem zamęt, miotały mną najrozmaitsze skrajne uczucia.
Później całkiem o nim zapomniałem. Kilka lat po wojnie, kiedy zrobiło się spokojniej, przypomniałem sobie o tym "dezerterze" i zapragnąłem się dowiedzieć, co porabia w czasach pokoju. Na liście absolwentów Akademii Marynarki Wojennej z żalem znalazłem informację, że już w 1951 roku, czyli sześć lat po wojnie, zmarł. Ciężko chorował. Tak bardzo pragnąłem go zapytać, co wtedy czuł, o czym myślał, kiedy nas opuszczał... Ale było już za późno, odszedł na zawsze, zanim mogłem go o to zapytać."


Dlaczego wszyscy czuliście się w najwyższym stopniu zobowiązani poświęcić swoje życie?

"Początkowo nie planowałem kariery zawodowego żołnierza. Ale kiedy już zdałem egzamin, poszedłem za ciosem i przez dwa i pół roku kształciłem się na oficera. Rozumie pan więc, że psychicznie byłem znakomicie przygotowany do tego, iż kiedyś wyruszę na wojnę jako dowódca. Do tego dochodziło jeszcze bardzo japońskie zjawisko: nasz naród istnieje od ponad dwu i pół tysiąca lat. Na samym jego szczycie stoi cesarz. Aż do drugiej wojny światowej wiele się w Japonii wydarzyło, ale zawsze udawało się nam odeprzeć wroga zagrażającego ojczyźnie. Czułem, że to najważniejsze. Poza tym wiedziałem, że wszystkie żywe istoty na ziemi muszą kiedyś umrzeć. I ja umrę, kiedy przyjdzie mój czas. Ale naród będzie istnieć jeszcze wiele tysięcy lat po mnie. W historii Japonii jestem tylko pyłkiem. To było drugie uczucie."

Wspominał pan, ie kiedy wybrano trzydziestu sześciu pilotów kamikaze, niektórzy z was poczerwienieli na twarzy, inni nagle pobledli. Proszę nam o tym opowiedzieć.

Jak już wspominałem, było nas dwustu pilotów. Wszystkich zgromadzono w jednym pokoju i odczytano "werdykt". Dopiero teraz dowiedzieliśmy się, że część z nas uniknęła mianowania. Chwilę później komendant pożegnał się z nami. Gdy wyszedł, w pokoju zawrzało jak w ulu. Zrozumieliśmy, że nasi przełożeni już wcześniej podzielili nas na dwie grupy, posyłając jednych na zatracenie, innych zaś wyrywając z objęć śmierci. Prawdę mówiąc, nie mieli innego wyjścia. W Japonii nie było już prawie samolotów, a te, które jeszcze pozostały, zamierzano poświęcić "sprawie" razem z ich pilotami. Żołnierz stojący obok mnie rzekł: "Shida, ale ty masz, chłopie, szczęście! Zazdroszczę ci". Uśmiechnąłem się krzywo - mimo najszczerszych chęci jakoś nie mogłem poczuć się szczęśliwy. Bądź co bądź miałem lecieć na spotkanie ze śmiercią, a kariera pilota samobójcy wcale mi się nie uśmiechała. To dziwne, naprawdę nie potrafiłem cieszyć się z zaszczytu, który przypadł mi w udziale. Ale nie mogłem przecież powiedzieć: "Skoro tak mi zazdrościsz, możemy się zamienić!". Pamiętam, że tylko mocno uścisnąłem mu dłoń. Wiele lat po wojnie spotkałem go jeszcze raz. Wspominał wtedy, że nie może zapomnieć tamtego dnia: "Wy - mianowani drobiliście się nagle bladzi jak ściana, cała reszta aż spurpurowiała z podniecenia. Jeśli mam być szczery, to tamtego wieczoru odczułem ogromną ulgę. W głębi duszy dziękowałem Bogu, że nie zostałem mianowany, równocześnie jednak bardzo wam współczułem. To było wprost nie do zniesienia. Nie mogłem usiedzieć w pokoju. Wybiegłem na dwór i popędziłem na oślep, wygrażając niebiosom i Japonii. Teraz znasz już całą prawdę". To było ponad pięćdziesiąt lat po wojnie.

Powiedział pan, że z floty powietrznej Japonii pozostało tylko wspomnienie. Jak wyglądały samoloty, które jeszcze mieliście "na stanie"?

Do lipca mieliśmy jeszcze samoloty bojowe, myśliwce typu "Zero". Kiedy nasi przełożeni zapraszali nas na rozmowę, najpierw przymilnie ćwierkali, głaskali po głowie, przekonywali, namawiali - zapewne dlatego, że wyglądaliśmy jak skazańcy idący na ścięcie. Zresztą, czy tak nie było w istocie? Dopiero na samym końcu dowiadywaliśmy się, że mamy lecieć na naszych ćwiczebnych maszynach. Z wiadomych przyczyn, ma się rozumieć. Te namiastki samolotów nie miały nawet metalowych skrzydeł, tylko były opięte materiałem. Cierpieliśmy też na chroniczny deficyt benzyny i nasze maszyny wcale nierzadko były napędzane alkoholem. Nieustannie słyszeliśmy obiecanki, że lada dzień - może już jutro - przyjdzie transport paliwa i że nie powinniśmy się o to martwić. Żaden z nas nie wierzył w te bajeczki.
Ci, którzy mieli więcej szczęścia, przyglądali się w milczeniu, jak odchodzimy w niebyt - jeden po drugim. Sądzę, że nasi koledzy bardzo cierpieli, patrząc jak idziemy na rzeź niczym owce lub krowy. I jeszcze dlatego - że w żaden sposób nie mogli nam pomóc.


Czy cenzurowano wtedy listy i dzienniki pilotów?

"Nie było żadnego odgórnego rozkazu, żeby pisać listy lub sporządzać testamenty. Nie musieliśmy też pisać dzienników. Wstąpiłem do szkoły marynarki wojennej, mając zaledwie szesnaście lat. W naszej szkole był zwyczaj prowadzenia dzienników. Raz w tygodniu przeglądał je tak zwany kontroler stylu. Rzecz jasna, nie mogłem więc pozwalać sobie na zbytnią szczerość. Recenzenci byli uczuleni na pesymizm. Dlatego pisaliśmy wyłącznie o pozytywach. Na przykład że w przyszłości będziemy jeszcze bardziej się starać, nie szczędząc wysiłków ku chwale ojczyzny itd. Byliśmy wszak przyszłą kadrą oficerską. Czy oficer in spe może pisać, że brakuje mu rodziców?!
Na początku - nieświadomi panujących tutaj obyczajów
- donosiliśmy rodzicom w listach, że jakkolwiek bardzo się przykładamy do nauki, to i tak co i rusz dostajemy po głowie. Po pewnym czasie zaczęto nas wzywać - jednego po drugim
- do gabinetu komendanta, który uprzejmie poinformował, że nie wolno pisać czegoś takiego.
Jeśli chodzi o spisywanie testamentu, nikt nam tego nie narzucał, aczkolwiek istniały delikatne sugestie w tym kierunku. Dlatego i ja postanowiłem sporządzić ostatnią wolę. Po doświadczeniach z listami i dziennikiem, wiedziałem oczywiście, że nie mogę napisać tego wszystkiego, co naprawdę czuję. Doszedłem jednak do wniosku, że przecież to są moje ostatnie słowa, muszę więc obnażyć przynajmniej kawałek, kawałeczek mojej duszy. Ale nie było to wcale takie łatwe. Przez całą noc pisałem jeden testament po drugim, a potem darłem na kawałki. W ostatecznej wersji podziękowałem rodzicom za wychowanie i wszystko, co dla mnie zrobili. Napisałem jeszcze, że pozwolono mi dostąpić zaszczytnej śmierci. Wszystko upiększyłem, podretuszowałem - i dlatego byłem smutny. BR /> Następnego dnia przekazałem testament asystentowi komendanta. Taka była procedura. Potem, kiedy już przegraliśmy wojnę, takie dokumenty palono, aby usunąć dowody."


Jak zareagowali pańscy rodzice na wiadomość, że został pan mianowany pilotem kamikaze?

"Dzień po mianowaniu mieliśmy wolny. Moi rodzice przyjechali na Hokkaido i zamieszkali w schronisku nieopodal szkoły. Odwiedziłem ich tam. Upłynęły już trzy lata, odkąd wstąpiłem do wojska. To było nasze pierwsze spotkanie. Ojciec zapytał mnie, czy dobrze mi się wiedzie. Odpowiedziałem: "Tak, ojcze idzie mi całkiem nieźle. Poza tym wczoraj zostałem mianowany pilotem kamikaze". "Ach tak, rzeczywiście!" - westchnął tylko.
Sądzę, iż jego lapidarna odpowiedź wynikała z przekonania, że w wojsku każdy jest żołnierzem kamikaze. Że to normalne. Wyjaśniłem, że to nie tak, że z dwustu pilotów wybrano tylko trzydziestu sześciu. I że stanowimy teraz specjalny oddział kamikaze. Ojciec zbladł jak ściana. Matka powiedziała: "Masamichi, choć na chwilę". Poszliśmy na drugie piętro, do pokoju rodziców. Matka zamknęła za sobą drzwi, a potem papierowe okno, i zapytała cicho: "Czy naprawdę musisz to robić?". Powtórzyła to dwa razy. Oczywiście że musiałem. W tym sęk! Pomyślałem sobie wtedy, że moja matka najprawdopodobniej nie umie inaczej.
Powoli zbliżała się godzina powrotu. Rzekłem do ojca: "Na mnie już czas". Wtedy ojciec powiedział coś, czego właściwie nie powinien był mówić. "Ta walka jest przegrana". To były jego słowa. Milczałem. Nawet się nie uścisnęliśmy i nie podaliśmy sobie rąk, tylko uprzejmie skinęliśmy głowami, tak jak to Japończycy mają w zwyczaju.
Następnego dnia rozpoczął się trening."


Czy pana matka płakała?

"Oczywiście. Widać było, że jest kompletnie załamana. W pewnym momencie mocno mnie przytuliła i zaczęła opowiadać historie z mojego dzieciństwa. Coraz ciszej i ciszej, tak jakby z każdym słowem ulatywała jej nadzieja... Tak dobrze było razem wspominać, ale musiałem wracać, ponieważ dostałem tylko godzinę przepustki. Na twarzy mojej matki malował się bezgraniczny smutek."

Miał pan szczęście, wrócił pan do domu cały i zdrowy. Jak zareagowali na to pana rodzice?

"Mieszkaliśmy wtedy w pobliżu Tokio, w Yokohamie. Kiedy przegraliśmy wojnę, nie pozwolono nam jednak od razu wrócić do domu, musieliśmy czekać ponad miesiąc. W pierwszej kolejności odsyłano do domów żołnierzy aliantów, którzy dostali się do niewoli. Każdego dnia pociągi i statki zabierały ich do ojczyzny. Następni w kolejce byli zwykli żołnierze. Wszystkie pociągi były zapchane do ostatniego miejsca. My, ochotnicy, powróciliśmy z wojny ostatni. Tak nam podziękowano. Przez cały ten miesiąc jakoś nie mogłem zabrać się do napisania listu do rodziców. Byliśmy w górach, skąd mogłem wiedzieć, gdzie jest najbliższa poczta. Ale, prawdę mówiąc, zbytnio mnie to nie interesowało. Dziwne, ale zupełnie nie tęskniłem za domem. Ja i moi koledzy znajdowaliśmy się w stanie psychicznego paraliżu, uniemożliwiającego nam jakiekolwiek pozytywne działania.
Wreszcie nadszedł dzień, kiedy mogłem wracać. Po drodze leżało kompletnie spalone Tokio. Yokohama, gdzie mieszkała moja rodzina, też dotkliwie ucierpiała wskutek działań wojennych. Jednak w niepojęty dla mnie sposób nasz dom ocalał pomimo nieustannych nalotów bombowych nieprzyjaciela. W końcu dotarłem tam ze swoim niewielkim bagażem. Powoli wszedłem do sieni. Przez cały czas czułem jakiś wewnętrzny opór, bardzo się wstydziłem. Ostrożnie zajrzałem do pokoju. I w tym momencie odkryły mnie oczy matki. Podbiegła do mnie na bosaka, mocno mnie objęła i wyszeptała: "Masamichi! To naprawdę ty! Żyjesz!". Sądzę, że dla niej to musiało być jak sen, zobaczyć mnie znów żywego. A potem w ogóle nie mogła przestać płakać i wciąż powtarzała: "Masamichi, Masamichi, ty naprawdę żyjesz, ty naprawdę żyjesz!".
Biedna matka sądziła, że straciła syna na zawsze, ponieważ od czterech tygodni nie miała ode mnie żadnych wiadomości. Chyba naprawdę myślała, że śni. Ale nie mogłem jej powiedzieć ot tak, po prostu: "Matko, ja też bardzo się cieszę! Nawet nie wiesz jak!". Nie mogłem odkryć swojego serca. Pokazać, co naprawdę dzieje się w mojej duszy. Czegoś takiego nie robi żaden Japończyk, a zwłaszcza japoński żołnierz.
Tutaj przeciąga się nieprzekraczalną linię graniczną pomiędzy prawdziwymi uczuciami a tym, co okazuje się na zewnątrz. Dopiero po wojnie, jako dziewiętnastolatek, spostrzegłem, że bardzo mi to przeszkadza. Wtedy zdobyłem się tylko na słowa: "Przepraszam, że przegraliśmy wojnę". A matka odpowiedziała: "Przecież to zupełnie nie ma znaczenia". I jeszcze bardziej się rozpłakała."


Czy przypomina pan sobie dzień, w którym stało się jasne, że przeżyje pan tą wojnę?

"Piętnastego sierpnia przegraliśmy wojnę. Dwa dni wcześniej, 13 sierpnia, zapadła decyzja, że nasz oddział lotników z Hokkaido zostanie przeniesiony na inne miejsce. Pożegnaliśmy się i odjechaliśmy - jedni pociągiem, drudzy okrętem. Ja płynąłem z grupą kolegów. Kiedy już byliśmy na statku, kilku z nas - sześciu czy siedmiu - poszło na pomost nawigacyjny, żeby porozmawiać z kapitanem. Był to mężczyzna około czterdziestki, my mieliśmy o połowę mniej.
Kapitan powiedział nam: "Widzicie strażnicę, o tam, z lewej strony? Niedawno zatrzymano strażnika. Okazało się, że jest szpiegiem. Każdy frachtowiec, który przepływał obok tej strażnicy, w niedługi czas potem szedł na dno. Dziwna sprawa, nie uważacie? Ale na razie nikt niczego nie podejrzewał. Pewnego dnia zauważyliśmy, że futon strażnika jest wywieszony za okno, chociaż pada deszcz. No i mieliśmy wreszcie rozwiązanie zagadki - wartownik dawał w ten sposób sygnały nieprzyjacielowi, informując go o nadejściu naszych okrętów". Słowa kapitana dały mi dużo do myślenia. Wtedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że tę wojnę możemy przegrać również dlatego, że nie każdy Japończyk stoi po stronie naszego kraju.
Po zejściu na ląd przesiedliśmy się do pociągu. Jechaliśmy już jakiś czas, kiedy nagle pociąg zatrzymał się w szczerym polu. Aha, zaraz zacznie się nalot bombowy. Wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem mężczyznę w hełmie i dwie kobiety. Stali w milczeniu i patrzyli w ziemię. Ciągle jeszcze myśleliśmy, że to atak lotniczy, że zaraz każą nam wysiadać i kryć się. Ale pociąg ruszył z wolna, jakby nigdy nic. Zaczęliśmy się zastanawiać, co to mogło znaczyć. Kiedy przybyliśmy do miasta, które było naszym celem, ujrzeliśmy tylko zgliszcza. Przed dworcem kolejowym - a raczej wspomnieniem po nim - ustawiono wielki megafon. Wokół niego zgromadził się tłum dwustu, trzystu ludzi, którzy słuchali z uwagą. Wysiedliśmy. Wszyscy jak na komendę odwrócili od nas wzrok. O co chodzi? Podczas wojny ludzie byli dla nas zawsze bardzo serdeczni. Wszystko to było bardzo dziwne.
Wsłuchaliśmy się w przemówienie płynące z megafonu. Treść była dla nas całkowicie zrozumiała. Mówiono o marszałku Stalinie i prezydencie Trumanie. W czasie wojny mówiliśmy po prostu Stalin, Truman, Roosevelt, nie zaprzątając sobie głowy tytułami. Popatrzyliśmy na siebie w zdumieniu - skąd nagle ta "tytułomania"? Nagle jeden z nas powiedział: "Zdaje się, że to już koniec. Przegraliśmy".
Spojrzałem na kolegów. W ich oczach wyczytałem: jesteśmy uratowani! Zalała mnie fala radości, przemknęło mi jednak przez głowę: to już koniec Japonii. Dopiero teraz domyśliłem się, że ludzie, których widzieliśmy z okien pociągu, musieli już wcześniej słyszeć przemówienie cesarza."


Dlaczego, pana zdaniem, poświęcono życie tysięcy młodych ludzi? Jakie są dzisiaj pana refleksje na ten temat?

"Chcecie znać moją opinię na ten temat, proszę bardzo. To, iż doszło do wojny na Pacyfiku, było wynikiem wielu zdarzeń i czynników. To tak jak z wielkim kamieniem. Kiedy raz zacznie się toczyć, nie można go już powstrzymać. Proszę nie zapominać również o cesarskim dekrecie, słowie cesarza. Sądzę, że właśnie tutaj należy szukać klucza do całej sprawy. W swoim dekrecie cesarz nazywa tę wojnę sprawiedliwą, równocześnie zaś podrywa cały naród do walki, mobilizuje do działania.
Zwłaszcza nam, zawodowym żołnierzom, wpajano nieustannie, że każdy rozkaz pochodzi od samego cesarza i dlatego musimy go słuchać bez szemrania. A to oznaczało ni mniej, ni więcej: wojna zaczęła się zgodnie z wolą cesarza i tylko on może ją zakończyć. Tak więc, bez względu na to, jak potoczyłyby się losy wojny, czy przegralibyśmy ją, czy też nie, czy zginęlibyśmy jako kamikaze, czy nie, musieliśmy trwać w bezwzględnym posłuszeństwie. Byliśmy wybrańcami śmierci.
Zresztą Japończycy mają szczególny sposób myślenia. Podam panu przykład: jeżeli tłum ludzi rusza przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, nikt się nie boi. Każdy myśli: razem nic nam się nie stanie. „Owczy pęd" jest bardzo znamienny dla naszej mentalności. Podnieść rękę i powiedzieć; "Jestem przeciwko", o nie, w tamtym czasie było to zupełnie niemożliwe. Wielki kamień zaczął się już toczyć, pociągając za sobą całą lawinę..."


Kto, pana zdaniem, ponosi odpowiedzialność za śmierć tysięcy pilotów kamikaze?

"Winę ponoszą w pierwszym rzędzie elity wojskowe, twórcy całego scenariusza. Cesarz przyłożył swoją pieczęć i dał przyzwolenie. Wojna zaczęła się od cesarza. Takie jest moje zdanie. Początek był bardzo obiecujący, ale już w 1944 roku Japonia znalazła się nad przepaścią. Wówczas to, dysponując bardzo niewielką liczbą pilotów i samolotów, nasi dowódcy postanowili maksymalnie wykorzystać potencjał uderzeniowy, wymyślając loty kamikaze. Uznanie metody samobójczego ataku za akceptowalny sposób prowadzenia działań bojowych było aktem desperacji, odwołującym się do środków ostatecznych. Korpus kamikaze był produktem feudalnych tradycji, ale dawał możliwość maksymalnie skutecznego zastosowania ludzi i sprzętu.
W japońskiej kulturze istnieją liczące setki lat opowieści, w których samobójstwo przedstawia się jako czyn chwalebny zaszczytny, by nie rzec - pożądany. Proszę tylko spojrzeć program telewizyjny. Albo zajrzeć do księgarń. W Japonii dzisiejszego dnia "samobójcza" tematyka bije rekordy powodzenia. Ten rodzaj śmierci w naszym kraju uchodził za za piękny i godny. Przypuszczalnie akcje kamikaze również usprawiedliwiano - i rozgrzeszano - za pomocą tej, tak typowej dla naszego narodu, teorii. A ponieważ w tamtym czasie nie dysponowano już żadną inną bronią, więc nasze dowództwo najprawdopodobniej wpadło na koncept, aby - dla ratowania kraju - wykorzystać mentalność zdolną do realizowania samobójczej taktyki. Zawodowi militaryści zręcznie manipulowali zakorzenionymi poglądami i potrafili wykorzystać je do własnych celów.
Akcje kamikaze zrodziły się z inicjatywy admirała Onishi. To właśnie on był twórcą Specjalnego Korpusu Szturmowego na Filipinach. Mam wrażenie, że ten człowiek jak nikt inny zdawał sobie sprawę z rozpaczliwego położenia Japonii, również dlatego, że znał stan rezerw sprzętu bojowego, pracując wcześniej w Ministerstwie Zaopatrzenia Wojskowego. Wiedział, że Japonia dogorywa. Być może ta świadomość była przyczyną decyzji o podjęciu kroków ostatecznych i utwierdzała jego determinację. Źródła historyczne mówią, iż należał do ludzi, którzy nawet w beznadziejnych okolicznościach potrafili zachować zimną krew i opanowanie. Admirał Onishi odebrał sobie życie, popełniając harakiri. Inne grube ryby, wprost przeciwnie, zachowywały się tak, jakby nic się nie stało."


Jeśli miałby pan nazwać jednym słowem śmierć kamikaze, jakie słowo by pan wybrał?

"W Japonii mówi się psia śmierć, bezsensowna śmierć. To chyba dobre określenie. Ale może właśnie dlatego, że tak wielu młodych ludzi zginęło w tej wojnie w sposób tak niesłychanie okrutny, upokarzający, haniebny, mógł narodzić się obecny ustrój. I nie ma tutaj większego znaczenia, czy nażucili go nam Amerykanie, czy nie. Moim zdaniem od czasów ery Meiji także w Japonii pojawiły się zalążki takiej państwowości. Powiem panu, dlaczego Japończycy tak szybko i bez większych sprzeciwów zaakceptowali nowy ustrój i nową konstytucję: Mieliśmy dość robienia nam wody z mózgu, mieliśmy dość elit wojskowych i ich polityki, nie chcieliśmy więcej umierać psią śmiercią. Naród japoński zdecydował jednomyślnie: nie chcemy już wojska, ani na lądzie, ani na wodzie, ani w powietrzu!"


Fuijo Hayashi - Rodziny poległych pilotów kamikaze mogłyby uznać mnie za jednego z winowajców

"Panie Hayashi, czy może nam pan opisać swoją drogą od japońskiej Akademii Marynarki Wojennej do jednostki kamikaze, tak zwanej jednostki Kwiatów Wiśni?"

Początkowo chciałem zostać muzykiem, ale mój ojciec nie zamierzał wydawać pieniędzy na tego rodzaju „bezsensowne" studia. Dlatego wstąpiłem do Akademii Marynarki Wojennej, gdzie nie trzeba było płacić czesnego. Po trzech latach skończyłem naukę, tak więc część teoretyczną miałem za sobą i natychmiast przystąpiłem do ćwiczeń praktycznych, już jako pilot lotnictwa morskiego.
Przez pierwsze pół roku trenowałem na maszynach ćwiczebnych, później dostałem do swojej dyspozycji „prawdziwą" maszynę bojową. Nie było wyjścia, zostałem pilotem bojowym.
Po roku rozpoczął się nowy etap mojej kariery: zostałem oddelegowany kolejno do trzech różnych jednostek lotniczych w charakterze nauczyciela - instruktora lotów bojowych. Jesienią 1944 roku nasze dowództwo uznało, że jedynie siły powietrzne zdolne są uratować kraj od klęski, ale tylko jeśli zastosują taktykę lotów samobójczych. Nie mogliśmy podjąć walki w konwencjonalnych starciach morskich. Nasza flota wojenna praktycznie nie istniała. Jedyną szansą był atak specjalny. Któregoś dnia zapytano mnie, czy chciałbym wstąpić do takiej jednostki. Zgłosiłem się do tego zadania i już l października 1944 roku zostałem mianowany pilotem jednostki „Kwiatów Wiśni".

"Wiemy już, że był pan pilotem, ale pańskie zasadnicze zadanie w jednostce kamikaze polegało na czymś innym. Czy może nam pan powiedzieć, jakie to było zadanie?"

Należałem do jednostki "Kwiatów Wiśni", aczkolwiek ten rodzaj samolotu-pocisku znajdował się jeszcze w fazie realizacji. Maszyna ćwiczebna była wprawdzie gotowa, wprowadzono też odpowiedni program szkoleniowo-taktyczny, ale termin pierwszej prawdziwej akcji bojowej wyznaczono dopiero na 20 stycznia 1945 roku. Wkrótce opuściliśmy naszą dotychczasową bazę treningową i przenieśliśmy się na południe Japonii. Do akcji pozostało nam jeszcze trochę czasu. Kiedy tylko się zaczęło, natychmiast otrzymaliśmy rozkaz, ilu pilotów ma wylecieć następnego dnia. Pyta pan o moje zadanie? Mówiąc językiem współczesnym, byłem „selekcjonerem". To znaczy wybierałem ludzi, którzy następnego dnia mieli umrzeć.

"Jak narodził się pomysł wysyłania w misje samobójcze żywych bomb?"

Dysponowano wówczas jedynie dwiema metodami ataku z powietrza, umożliwiającymi zniszczenie nieprzyjacielskiego okrętu. Było to bombardowanie i torpedowanie. Ogień z broni pokładowej był za słaby do zatopienia tak dużego obiektu jak okręt. Torpedę należało wystrzelić, podchodząc bardzo blisko do celu, w przeciwnym bowiem razie okręt mógł w ostatniej chwili wykonać manewr wymijający. Istniało jednak bardzo duże ryzyko zestrzelenia samolotu torpedowego przez działa przeciwlotnicze. Już wtedy mówiło się, że pilot torpedowca leci tylko w jedną stronę... Dla lekkich bombowców za najskuteczniejsze uznano dwie metody podchodzenia do celu: z bardzo wysokiego oraz bardzo niskiego pułapu. Wysoki pułap stwarzał najmniejsze ryzyko napotkania myśliwców przechwytujących wroga. Natomiast przy podchodzeniu do celu z niskiego pułapu samoloty leciały tuż nad powierzchnią morza, co uniemożliwiało nieprzyjacielowi detekcję radarową. Piloci naszych bombowców stosowali dwie metody ataku: lotem nurkowym oraz lotem płaskim. Lot nurkowy stwarzał wszakże pewne ograniczenie: samolot mógł nieść na pokładzie jedynie stosunkowo lekką bombę, której siła niszczenia była oczywiście odpowiednio mała. Przy locie płaskim można było stosować cięższe bomby, ale problem polegał na tym, że liczba ti była bardzo nieznaczna. W późniejszym okresie wprowadzono pewną inno^ zaopatrzone w specjalne skrzydła bomby umocowy stalową liną do samolotu, żeby dało się nimi je: przez pewien czas sterować. Próby doświadczalne ti zarówno w marynarce, jak w armii. Równocześnie stanawiano się nad opracowaniem innej - jeszcze bai skutecznej broni: sterowanej przez pilota rakiety, trafiałaby w stu procentach.

"Czy przypomina pan sobie własną reakcję, kiedy dowie się pan o żywych bombach?"

Jak już wspomniałem, walka z nieprzyjacielem w konwencjonalnych starciach morskich była niemożliwa ponieważ Japonia utraciła większość swojego potencjału nawodnego. Również tradycyjne metody walki powietrznej nie mogły zaowocować pełnym sukcesem. Co zatem było lepsze? Zdać się na tradycję i ponieść sromotną klęskę, czy dla dobra sprawy poświęcić kilku ludzi, a następnie w wyważonej, korzystnej dla obu stron sytuacji prowadzić pokojowe pertraktacje? To było trudne pytanie. Kiedy jest wojna, ludzie giną. W taki czy inny sposób. Na lądzie, na morzu i w powietrzu. Z bombą czy bez niej. Rodzaj śmierci nie ma tutaj większego znaczenia. Tak właśnie myślałem.

"Czy nie było nikogo, kto poddałby krytyce ten pomyśl?"

Sądzę, że prawie wszyscy podzielali moje zdanie. Pragnę jednak zauważyć, że werbowanie do jednostek śmierci przebiegało na zasadach pełnej dobrowolności. Piloci zgłaszali się na ochotnika. Nie było żadnego przymusu, żadnych nacisków. Z siedmiu czy ośmiu żołnierzy naszego oddziału zgłosiło się tylko dwóch. Pozostali woleli nadal służyć jako piloci bojowi. Tak więc, sam pan widzi, że nie wszyscy żołnierze garnęli się do jednostki „Kwiatów Wiśni".

"Kim byli ci dwaj ochotnicy?"

Pierwszy był szefem pilotów jednostki założycielskiej i miał najdłuższy staż wśród naszych instruktorów. Drugi ochotnik to najmłodszy nauczyciel pilotów, czyli ja. Ten szef pilotów to był stary lis. Zasłużony weteran walk powietrznych. Przeszedł długi szlak bojowy. Nie sięgałem mu do pięt, w przeciwieństwie do niego nie miałem żadnego doświadczenia bojowego.

"W jaki sposób miała powstać regularna jednostka kamikaze, skoro zgłosiło się tylko dwóch ochotników?"

Tych dwóch to było akurat dwadzieścia pięć procent żołnierzy, których brano pod uwagę. W pewnym sensie byliśmy dla naszego dowództwa „królikami doświadczalnymi", ponieważ test przeprowadzony w naszym małym zespole wykazał, jak w praktyce będzie się przedstawiał procentowy udział żołnierzy w akcjach kamikaze. Nasi dowódcy sporządzili kalkulację, z której jasno wynikało, że w samobójcze misje zostanie wysłanych dwadzieścia pięć procent żołnierzy marynarki. W Sztabie Generalnym marynarki wojennej i wojsk lądowych zastanawiano się wówczas nad niezawodną bronią, która trafiałaby w stu procentach. Sam minister marynarki i jego naczelne dowództwo byli do tego stopnia urzeczeni tym pomysłem, że nie wahali się poświęcić jednej czwartej swoich żołnierzy, posyłając ich na pewną śmierć.

"Pierwsza jednostka, która odleciała w samobójczą misję, nosiła imię „Kwiatów Wiśni". Jaki by l tego powód?"

W Japonii kwiaty wiśni od dawien dawna symbolizowały dzielnego żołnierza gardzącego śmiercią. Kwiat wiśni spada z drzewa, kiedy najwspanialej kwitnie. Imię jednostki było więc kwintesencją ducha walki i samopo-święcenia w imię najwyższych ideałów przepełniającego serca naszych młodych pilotów. Był jeszcze inny powód natury formalnej: podczas wręczania kart zgłoszeniowych do jednostki specjalnej poinformowano nas, że piloci, którzy wyrażają chęć wstąpienia do jednostki samobójczego ataku, powinni oznaczyć swoją kartę symbolem kwiatu wiśni. Pozostali członkowie naszego oddziału mieli natomiast podać znak pilota bojowego. Tak wypełnione karty wrzucaliśmy do urny.
Wtedy ta nowa broń - samolot-pocisk - nie miała jeszcze nazwy. Później nazwano ją „Oka", co znaczy kwiat wiśni, właśnie z powodu wspomnianej symboliki oraz graficznego oznaczenia wyboru w naszej jednostce lotniczej.

"Co stalo się potem z jednostką „Kwiatów Wiśni"?"

Sukces był skromny. Zbyt skromny, by usprawiedliwić śmierć tylu wspaniałych chłopców. Zatopiono tylko jeden okręt. Przesłana do punktu dowodzenia wiadomość: „Pancerniki zatopione" wprawiła nas w euforię. Byliśmy przekonani, że chodzi o pięć lub dziesięć nieprzyjacielskich okrętów. W rzeczywistości na dno poszedł tylko jeden mały niszczyciel. Samolot-pocisk był tak skonstruowany, że eksplodował dopiero wówczas, gdy trafił w cel. Najpierw miał przebić grubą powierzchnię nośną lub burtę okrętu, a dopiero potem eksplodować. Jednak w przypadku mniejszych jednostek pływających, na przykład niszczycieli, ta metoda okazała się nieskuteczna: pocisk przebijał okręt na wylot i eksplodował pod wodą. Sukces był zatem tylko połowiczny. Okręt miał wprawdzie wielką dziurę, ale nie tonął.

"Ile ataków wykonali piloci „Kwiatów Wiśni"?"

Nasi piloci przeprowadzili dziesięć ataków samobójczych, przy czym raz zawrócili do bazy z powodu wyjątkowo niesprzyjających warunków pogodowych. Ten pechowy lot nie został jednak zaliczony do akcji „Kwiatów Wiśni".

"Powiedzial pan, że dramatyczna sytuacja wojenna Japonii usprawiedliwiała poświęcenie pewnej liczby pilotów dla dobra sprawy. Czy jeszcze dziś uważa pan, że była to słuszna decyzja?"

Powiem krótko - to było bardzo głupie. Już wtedy byłem przekonany, że ta broń jest do niczego. Kiedy zgłosiłem się do jednostki specjalnej, miałem inną wizję: rakiety zaopatrzonej w niewielkie skrzydła i wielką głowicę bojową, którą wystrzeliwałoby się z ogromnej katapulty.
Lotniskowiec miał co najmniej dwieście metrów długości. Po zlokalizowaniu go można było wystrzelić taką rakietę nawet z bardzo dużej odległości. Zbliżając się do celu przy pełnej prędkości, rakieta schodziłaby nisko nad wodę, co radykalnie zmniejszało ryzyko wykrycia jej przez nieprzyjacielskie radary lub myśliwce patrolowe. Uważałem, że to naprawdę znakomity pomysł i wierzyłem, że już niebawem uda mi się go zrealizować. Stąd moja decyzja o wstąpieniu do jednostki specjalnej. Byłem przekonany, że bez trudu przekonam przełożonych do „mojej" broni. Dopiero kiedy zostałem wcielony do jednostki kamikaze, dowiedziałem się, że oni mają już swoje "żywe bomby".
Mój zmysł techniczno-strategiczny podpowiadał mi, że ich plan jak nic spali na panewce. Byłem sceptyczny wobec wartości operacyjnej tej broni. Z całą pewnością zostanie zlikwidowana przez nieprzyjacielskie myśliwce, zanim zdążą ją wystrzelić z samolotu, myślałem z irytacją. Poczułem się wystrychnięty na dudka, byłem rozgoryczony i zły. W duchu urągałem „nieudacznikom" z naszej marynarki wojennej, którzy nie byli w stanie wymyślić niczego lepszego jak tylko latające „żywe bomby"! Mój entuzjazm prysł jak bańka mydlana. Odechciało mi się wszystkiego.
Poszedłem do szefa pilotów, żeby się poskarżyć. "Jeśli będziemy mieć dużo szczęścia, to niewykluczone, że uda się nam przedrzeć przez zaporę ognia ich dział przeciwlotniczych" - powiedziałem - "ale amerykańskie myśliwce pokładowe zasypią gradem kuł nasze samoloty i zrobią z nas sito!". Wysłuchawszy cierpliwie moich argumentów, szef pilotów pospieszył z zapewnieniem, że tego rodzaju obawy są całkowicie bezpodstawne, gdyż właśnie podjęto decyzję, że do akcji zostanie skierowany cały potencjał uderzeniowy marynarki wojennej i wojsk lądowych.
Jego odpowiedź uspokoiła mnie, wrócił dobry humor, który gdzieś się zapodział. Dwudziestego pierwszego marca o świcie samolot zwiadowczy dostrzegł trzy lotniskowce wroga na południowy wschód od wybrzeży Kiusiu, Nie stwierdzono obecności myśliwców osłony. Nasi dowódcy uznali, że jest to znakomita okazja do wykorzystania samolotów "Oka" i że taka szansa może się już nie powtórzyć. Do akcji rzucono niemal wszystkie samoloty bojowe, którymi dysponowaliśmy. Pierwsza misja pocisków „Oka" zakończyła się jednak katastrofalnym fiaskiem. Nieprzyjaciel skoncentrował swój atak na powolnych, niezwrotnych bombowcach. Bezsilne wobec wroga, przeważnie przeciążone, nie były w stanie wykonać żadnego uniku. Prawie wszystkie zostały zestrzelone przez Amerykanów, podobnie jak przeznaczone do osłony grupy szturmowej myśliwce. Sześć miesięcy intensywnego szkolenia zakończyło się klęską i bezcelową śmiercią lotników.
Nie chciałem wysyłać swoich ludzi na śmierć tak bezsensowną, niczemu niesłużącą. Wystąpiłem z propozycją wdrożenia do produkcji broni moich marzeń. Superszybkiej i niezawodnej rakiety. Ale nasi dowódcy uparcie bronili swojej koncepcji taktyki samobójczego ataku, nie przestając wierzyć w niezwykłe możliwości pocisków „Oka". Nie zamierzałem dać za wygraną i domagałem się przeniesienia do sekcji technicznej, gdzie jako pilot mógłbym wespół z mechanikami stworzyć nową, doskonalszą broń.

"Jeśli dobrze rozumiem, byłby to również oddział samobójców?"

Moja koncepcja przedstawiała się następująco: rakieta dalekiego zasięgu miała bezbłędnie trafiać w wyznaczony cel. Dlatego musiała rozwijać maksymalną prędkość. Nasze samoloty nie były wprawdzie najwolniejsze, ale wskutek ciągłego manewrowania wytracały szybkość. Lecąca w linii prostej rakieta byłaby nieuchwytna dla nieprzyjacielskich myśliwców.

"Panie Hayashi, ponawiam pytanie: czy rakieta pańskiego pomysłu miała być również kierowana przez człowieka, czy nie?"

Oczywiście, że tak. W tym przypadku jednak rezultat usprawiedliwiałby poniesioną ofiarę. Nie chciałem, żeby moi ludzie umierali nadaremnie. Jeśli już mieli umierać...
Dowódca troszczący się o los swoich podkomendnych powinien uczynić wszystko, aby śmierć żołnierzy nie była daremna. Uznałem, że zatopienie jednego pancernika lub lotniskowca w pełni usprawiedliwia śmierć jednego człowieka.

"Zanim rozpoczęliśmy ten wywiad powiedział nam pan, że zwykle stara się pomijać milczeniem ten okres w swoim życiu, unikając rozmów na ten temat. Dlaczego?"

Jak już wspomniałem, gdybym wtedy się nie zgłosił, z całą pewnością nie byłoby w moim życiu epizodu z „Kwiatem Wiśni". Ale poszedłem za ciosem. Widocznie tak musiało być... Wielu ludzi mówi mi dzisiaj, że gdybym nawet nie służył w jednostce „Kwiatu Wiśni", to i tak musiałbym robić to samo gdzie indziej, nawet gdybym nie zgłosił się na ochotnika. Mam wrażenie, że ci, którzy to mówią, okazują mi swego rodzaju respekt. Darzą mnie szacunkiem. Są wszakże i tacy, którzy uważają, że taki „szarak" jak ja nie odgrywał żadnej istotnej roli. Maleńki trybik w wielkiej machinie wojennej. Za każdym razem, kiedy jestem zmuszony uczestniczyć w tego rodzaju dyskusjach, odczuwam pewien dyskomfort. Robię się nerwowy. Gdyby moją opowieść usłyszeli członkowie rodzin poległych pilotów kamikaze, mogliby uznać mnie za jednego z winowajców. Dlatego nie lubię mówić zbyt dużo o swojej wojennej przeszłości. Czasami lepiej jest milczeć. Ale począwszy od 1982 roku zacząłem regularnie uczestniczyć w uroczystościach rocznicowych poświęconych jednostce „Kwiatów Wiśni". Nie pojechałem tylko jeden raz, kiedy ciężka choroba na wiele dni przykuła mnie do łóżka. Jest nas jeszcze wielu, „emerytowanych kamikaze". Ale tylko ja każdego roku biorę udział w tej uroczystości. Większość moich kolegów przyjeżdża tylko wówczas, gdy w programie jest przewidziana wycieczka grupowa. Dla mnie jednak to uczestnictwo ma jeszcze inny wymiar: pragnę bowiem w ten sposób szczerze przeprosić rodziny zmarłych pilotów i wyrazić ból przepełniający moje serce. Przyrzekłem sobie, że póki żyję, póki starczy sił, będę tutaj pielgrzymował. Proszę mi wierzyć, robię to z ogromnej potrzeby serca.

"Jeżeli pana zadanie w rzeczy samej polegało na decydowaniu o tym, którzy piloci mają wylecieć następnego dnia, a którzy mogą pozostać, to była to ni mniej, ni więcej, tylko decyzja o życiu i śmierci. Z pewnością wiązała się ona z poczuciem wielkiej odpowiedzialności. Czy ta odpowiedzialność spoczywała wyłącznie na panu?"

Do naszej bazy lotniczej oddelegowano trzy jednostki. Ich dowódcy otrzymali wspólne zadanie wyboru pilo:ów do akcji specjalnych. Ja miałem odlecieć w ostatnią misję razem z wszystkimi pozostałymi przy życiu.
Eo pierwszego ataku 21 marca dowódca jednego z oddziałów wyznaczył piętnastu pilotów, w tym siebie samego. W następnej kolejności mieli wylecieć piloci wybrani przeze mnb ze składu wszystkich trzech oddziałów. W tym samym czade ostatni dowódca trenował oddział do lotu w szyku na zapleczu kraju. Było to konieczne, ponieważ umiejętność błyskawicznego sformowania szyku stanowiła niezwykle istotny element w początkowej fazie operacji. Kiedy zabrakło pilotów, przysyłano nam nowych.

"Czy po tych piętnastu, którzy wylecieli 21 marca, wybrał pan nasąpnych?"

Tak.

"Czy wszyscy byli ochotnikami?"
Większość pilotów kamikaze, którzy zginęli w czasie wykonywania misji specjalnej, zgłosiła się rok wcsśniej, w sierpniu 1944 roku. Moje mianowanie na przykład odbyło się pierwszego października. Piloci z innych jednostek -jeśli dobrze pamiętam, około dziesięciu - zostali mianowani 15 października. W listopadzie i grudniu dołączyło do nas jeszcze wielu ochotników, którzy również zgłosili się w sierpniu 1944 roku. Jeśli chodzi o pilotów kamikaze, którzy doczekali końca wojny, sprawa wyglądała nieco inaczej. Większość z nich zgłosiła się dopiero w styczniu i lutym 1945.

"W jaki sposób dokonywał pan wyboru?"

Miałem na uwadze kilka kryteriów. Po pierwsze, wybierałem pilotów, których przysłano nam najwcześniej z bazy treningowej. Niestety, niektórzy z nich chorowali; byli zaziębieni albo mieli biegunkę. Ten, kto był chory, nie mógł walczyć, to oczywiste. Poza tym tworząc nową grupę, starałem się w miarę możliwości zachować pierwotny skład jednostki. Gdybym poszedł na żywioł i wymieszał bez ładu i składu wszystkie trzy grupy, piloci mieliby wówczas znacznie trudniejsze zadanie podczas wykonywania akcji. Musiałem to uwzględnić.

"Czy podczas tej selekcji miał pan świadomość, że posyłając jednych na misję bez powrotu, innych zaś pozostawiając na miejscu, w pewnym sensie wyręcza pan Boga?"

Zupełnie się nad tym nie zastanawiałem. Takie myśli były mi obce. Jestem przekonany, iż większość pilotów, których wówczas wyznaczono, pragnęła jak najszybciej stanąć oko w oko ze śmiercią. W czasie wojny człowiek tak czy inaczej kiedyś ginie. Gdyby wtedy nie polecieli - to niewykluczone, że pożyliby nieco dłużej. Ale jaka to różnica? W pierwszym okresie naszej działalności wielkie nagłówki gazet donosiły o śmierci pilotów. Z każdym dniem jednak nagłówki stawały się coraz mniejsze, aż w końcu zrobiły się ledwie widoczne. Nasi piloci często żartowali między sobą na ten temat.

Strona: 1, 2, 3, 4