Kamikaze - Ci któzy przeżyli swoją śmierć

Co pan czuł, odlatując?

"Zwykle odganiamy myśli o śmierci. Tak jest bezpieczniej. Śmierć wydaje nam się czystą abstrakcją. Dopiero gdy zostałem wcielony do jednostki specjalnej, siłą rzeczy zacząłem się zastanawiać, jak to właściwie jest z umieraniem. Tak, dużo wtedy o tym myślałem. W końcu doszedłem jednak do wniosku, że to nie ma sensu. Co ma być, to będzie. I tak krok po kroku toczyło się dalej moje życie. Ale kiedy już siedziałem w samolocie, lecąc na spotkanie z nieprzyjacielem, w pewnym momencie spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, że zostało mi jeszcze jakieś dwadzieścia minut do Okinawy. Naraz ogarnął mnie szaleńczy strach. Myślę, że każdego człowieka w obliczu śmierci dopada ten koszmarny zwierzęcy strach. W głowie aż huczało: Boże, czy naprawdę muszę umierać? Czy nic już nie da się zrobić? Czy nie ma dla mnie ratunku?!
To był kompletny nonsens. Nie mogłem już zawrócić. Jeszcze dwadzieścia minut i zmiecie mnie w pył. Zostanę wspomnieniem. Wciąż słyszałem w sobie głos, który mówił: czy naprawdę tego chcesz? Czy tak być powinno? Wiedziałem, że nie mogę się już wycofać, ale jednocześnie coś we mnie mówiło mi, że nie chcę umierać. To coś zagłuszyło wszystkie inne uczucia. Zacząłem krzyczeć, głośno, coraz głośniej. Łzy napłynęły mi do oczu i płynęły, płynęły bez końca. Ale nikt mnie nie słyszał. To był jednoosobowy samolot.
Potem spojrzałem w dół, na morze. Za nim leżała moja ojczyzna. Pomyślałem o swojej rodzime, która nie miała pojęcia, co się w tej chwili ze mną dzieje. Poczułem się bardzo samotny i nieszczęśliwy, ogarnął mnie bezgraniczny żal, a łzy płynęły i płynęły.
Nie wiem, co czuli inni piloci. Mogę mówić jedynie o własnych przeżyciach. Pamiętam, że okropnie się bałem. Z całą pewnością nie można tego porównać ze śmiertelnie chorym człowiekiem, który wie, że niebawem umrze. Przecież ja byłem zdrów jak ryba. Podejrzewam, że inni piloci czuli to samo, szykując się na spotkanie ze śmiercią. Ale tego nigdy się już nie dowiemy. Umarli milczą."


Później musiał pan lądować awaryjnie. Proszę nam o tym opowiedzieć.

"Kiedy tak leciałem, zanosząc się płaczem, niespodziewanie zaatakowały mnie nieprzyjacielskie myśliwce. Zareagowałem niemal instynktownie i rzuciłem się do ucieczki. Nie chciałem, żeby mnie zestrzeliły. Moja daremna śmierć nie miałaby żadnego sensu. Ostrzeliwali mnie ze wszystkich stron. Amerykanie namierzyli nas radarem. Wiedzieli, że lecimy od strony Kagoshimy. Natomiast my byliśmy zaskoczeni pojawieniem się ich myśliwców. Ale ich obecność nie była przypadkowa, wróg zastawił na nas sidła i czekał... Zacząłem się gorączkowo zastanawiać: Jeśli nie zrzucę bomby, pomyślałem, nie będę mógł zmienić kursu, a wtedy już po mnie. Bomba spada w dół, kiedy naciśnie się guzik. Tak właśnie zrobiłem. Kiedy pozbyłem się balastu, mój samolot stał się lekki, mogłem więc swobodnie manewrować. Wykonałem nagły zwrot i rzuciłem się do ucieczki.
Trafili mnie w więcej niż dziesięciu miejscach. Gdy pocisk trafi w silnik, samolot się pali. A razem z nim człowiek. Miałem szczęście. Cały kadłub mojej maszyny był wprawdzie doszczętnie podziurawiony, ale silnik ocalał. Pomimo to stopniowo traciłem szybkość i zacząłem spadać w dół. Kątem oka zarejestrowałem wyciek oleju silnikowego. Amerykanie pomyśleli, że to już koniec. Pewnie dlatego zaprzestali pościgu. To mnie uratowało.
Kiedy wreszcie udało mi się dolecieć nad jedną z wysp Okinawy, czym prędzej rozejrzałem się za jakimś miejscem, gdzie mógłbym wylądować. Wiedziałem, że w pobliżu znajduje się lotnisko marynarki. Niestety, wiedziałem również o jego pożałowania godnym stanie. Od dłuższego czasu Amerykanie dzień w dzień bombardowali to lotnisko, dlatego jego nawierzchnia straszyła wielkimi wyrwami. Pomyślałem sobie, że jeśli wpadnę w którąś z tych dziur, to może być niedobrze. Jednak chwilę potem przyszło mi do głowy, że jeśli spadłbym na nabrzeże, wówczas mój samolot ani chybi się roztrzaska, ponieważ ziemia tam była bardzo twarda. Zdecydowanie odrzuciłem również wariant wodowania i ostatecznie zdecydowałem się na dziurawe lądowisko.

Pilot kamikaze - Kenichiro Onuki. Fotografia 2. Pilot kamikaze - Kenichiro Onuki.

Jakimś cudem wylądowałem. Ale kiedy się zatrzymałem i mogłem nareszcie wyskoczyć z samolotu, zostałem znów ostrzelany z góry. Moja maszyna w mgnieniu oka zamieniła się w płonący stos. Wszystko trwało nie dłużej niż dziesięć sekund. Po raz kolejny znalazłem się o krok od śmierci, ale los najwidoczniej chciał, żebym przeżył. No i żyję."


Potem musiał pan przez dłuższy czas pozostać w tej okolicy i niemal umarł pan z głodu, a następnie zabrano pana do obozu, zwanego "Shinburyo". Jak został pan tam przyjęty?

"Na wyspie oprócz mnie przebywali jeszcze inni japońscy żołnierze, też piloci, ale ponieważ byliśmy czymś w rodzaju "pasożytów", okoliczna ludność nie spieszyła się z poczęstunkiem i prawdę mówiąc, niemal przez cały czas głodowaliśmy. Niektórzy mieli bardziej miękkie serce, litowali się nad nami, dając nam po kilka ziaren zmielonej pszenicy. Sami rozumiecie, że taka dzienna racja żywności nie mogła zadowolić naszych żołądków. Kiszki nieustannie grały nam marsza. Cóż było robić, poszliśmy całą gromadą do wioski, spuściliśmy z pokorą głowy i "wyprosiliśmy" trochę żywności. Pamiętam, że schudłem wtedy jakieś piętnaście kilo. Może nawet trochę więcej.
Mój pobyt na wyspie trwał równe czterdzieści pięć dni. Nie raz i nie dwa chciałem rzucić się do morza i raz na zawsze skończyć z tym wszystkim, tak ciężko mi było na sercu! Nie mieliśmy żadnej gwarancji, że któregoś dnia pojawi się japoński samolot, żeby nas uratować. Natomiast z zadziwiającą regularnością nadlatywały samoloty amerykańskie i bombardowały pas startowy. Obserwowaliśmy to ze szczytu góry. I traciliśmy nadzieję. Nad nami krążyły nieustannie samoloty wroga, uniemożliwiając naszym akcję ratunkową.
Po miesiącu drogą radiową przesłano nam komunikat, że udało się zorganizować samolot, który zabierze nas z powrotem do Japonii. Wszyscy bardzo się cieszyliśmy. Czym prędzej zabraliśmy się do roboty i niczym pracowite mrówki wypełzaliśmy ziemią dziury w pasie startowym, żeby samolot mógł wylądować. W grę wchodziła tylko noc. W końcu zobaczyliśmy jedną maszynę. Było nas razem około trzydziestu pięciu ludzi, tymczasem ten samolot mógł zabrać tylko dziesięciu. Obiecano nam, że za miesiąc, najpóźniej półtora, przyślą wa samoloty i wtedy wszyscy wrócą do Japonii. Każdej nocy czekaliśmy na lotnisku. A potem przyleciał tylko jeden samolot. Postanowiliśmy podzielić się na dwie grupy i zagrać w kości o to, kto poleci w pierwszej kolejności. Ja znalazłem się w grupie przegranych, musiałem czekać. Ci, którzy wygrali, odlecieli.
Trochę im zazdrościliśmy, ale też cieszyliśmy się razem z nimi, wierząc, że i nas nie zostawią tutaj na pastwę losu. Pilot samolotu powiedział nam, żebyśmy się nie martwili: głowa do góry, za parę dni przyślemy wam następną maszynę. Zaraz po starcie nasz samolot został ostrzelany przez amerykańskie myśliwce gradem pocisków i wszyscy zginęli. Ani chybi musiano nas obserwować. Patrzyliśmy ze zgrozą, jak samolot z naszymi kolegami na pokładzie eksploduje i rozerwany na tysiące kawałków spada do morza. To był straszny widok. Przez długi czas prześladowała mnie myśl, że żyję tylko dlatego, że nie dopisało mi szczęście w grze.
Minęło kilka dni, a my na próżno wypatrywaliśmy obiecanego samolotu. Nie przyleciał. Postanowiliśmy znów wycofać się w góry. Po dziesięciu dniach drogą radiową nadeszła wiadomość, że samolot jest już w drodze. Najpierw ogarnęło mnie radosne podniecenie, ale zaraz potem przeleciało mi przez głowę, że również ta maszyna może zostać zestrzelona. Udało się jednak, do Japonii wróciliśmy bez większych przygód. Tak, to prawda, miałem wtedy wiele szczęścia. Życie jest takie nieobliczalne. Naprawdę nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie śmierć.
Nasz samolot wylądował w mieście Fukuoka, gdzie wówczas mieściło się naczelne dowództwo operacji kamikaze. Na miejsce dotarliśmy wczesnym rankiem, przed piątą. Powiedziano nam, że komendant został już poinformowany o naszym przybyciu, i kazano czekać przed jego biurem jedną do dwóch godzin. Czekaliśmy więc, ale nikt nie przychodził. Przecież wiedzieli, że jesteśmy. Ogarnęła mnie wściekłość. Staliśmy tak, do cna podupadli na ciele i duchu. Z długimi brodami, w podartych ubraniach, chudzi jak szkielety. Istna armia cieni.
Sądzę, że inni byli przerażeni tym, co zobaczyli. Co jest, u diabła, przecież przybyliśmy tutaj na rozkaz armii, a nie dlatego, że bardzo nam na tym zależało. Jakieś dwie godziny później pojawił się wreszcie zastępca komendanta, zmierzył nas wzrokiem i powiedział: "Dlaczego wróciliście?". To było dziwne pytanie. Przecież sami nas tutaj sprowadzili! Pomyślałem: nie do wiary! Czyja dobrze słyszę, cóż on takiego wygaduje? Zastępca komendanta patrząc na nas spod oka, wycedził: "Jesteście zakałą naszej armii, plamą na jej honorze! Nie wstyd wam przed poległymi towarzyszami broni?". To była straszna wymówka. Staliśmy bez słowa, zupełnie odebrało nam mowę. Lecąc tutaj myśleliśmy, że usłyszymy: Dobrze, że jesteście. Będziemy was potrzebować, jest jeszcze wiele do zrobienia. W każdym razie - oczekiwaliśmy czegoś w tym rodzaju. Wprawdzie każdy z nas przeżył trudne chwile, ale znów chcieliśmy latać, chcieliśmy walczyć. Nie takiego powitania się spodziewaliśmy, a zwłaszcza tych okropnych słów, że okryliśmy hańbą nasze wojsko i że powinniśmy się wstydzić! Zastępca komendanta najwidoczniej zamierzał nas dobić, bo powiedział na koniec: "Armia już was nie chce, jesteście ostatnim g...".
Cóż nam pozostało, trzeba było przełknąć w milczeniu gorzką pigułkę, nie mogliśmy przecież wnieść zażalenia; nasz rozmówca przewyższał nas rangą. A potem trafiliśmy do "Shinburyo". Obóz mieścił się w dawnej szkole dla dziewcząt. Było tam wiele pokoi. Wreszcie mogłem się wykąpać i po dwóch miesiącach przymusowej głodówki najeść, no, może nie do syta, ale zawsze. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, ze rzeczywiście mi się udało. Żyję.
Ogarnęło nas radosne podniecenie, sądziliśmy, że znów Przerzucą nas na Okinawę. Ale upłynął tydzień, potem dziesięć dni, i nic się nie wydarzyło. Wtedy postanowiliśmy zawiadomić swoje rodziny, że żyjemy. Ku naszemu zdziwieniu nie pozwolono nam tego zrobić. Nie mogliśmy ani zatelefonować, ani wysłać listu. Wprawdzie nie wsadzono nas za kratki, ale czuliśmy się jak więźniowie. I byliśmy nimi w istocie. Zostaliśmy całkowicie odcięci od świata zewnętrznego. Nie pozwolono nam opuszczać obozu. Taki był rozkaz.
Myślałem sobie, do diabła, przecież tutaj jest jak w więzieniu. Ale cóż, rozkaz to rozkaz. Mimo to nie traciliśmy nadziei, że nasi przełożeni nie zapomnieli o nas i niebawem przyślą nam jakiś samolot. Minęły dwa tygodnie i dalej nic. Ogarnął mnie niepokój, zacząłem zastanawiałem się intensywnie, co dalej? Zastępca komendanta przychodził każdego dnia i mówił: "Wróciliście żywi, jesteście psychicznie niezrównoważeni".
Zaaplikował nam terapię, mającą -jak twierdził - ustabilizować nasze skołatane psyche, a mianowicie rozkazał nam przepisywać na czysto jakieś żołnierskie powiedzenie. Posadzili nas w jednej z sal, dali papier i tusz, i kazali pisać. Patrzyłem w sufit i dłubałem w nosie. Wezwali mnie do pokoju zastępcy komendanta i zapytali, dlaczego nie chcę pisać. Czy dlatego, że nie umiem? Odpowiedziałem: owszem, umiem pisać. Ale nie zamierzam marnować czasu na tego rodzaju zajęcia. Chcę podążyć w ślad za swoimi kolegami, którzy zginęli śmiercią lotnika. Dajcie mi samolot.
Ale w Japonii nie było już samolotów. Był czerwiec, do zakończenia wojny pozostały dwa miesiące. Rzecz jasna, nie mogli mi powiedzieć ot tak, po prostu: "Skończyły się samoloty, nie ma już nic". Dlatego usłyszałem: "Dla takich ludzi jak wy nie ma samolotów!". Zadałem wówczas pytanie: "Dlaczego właściwie jesteśmy w tym obozie? Czy nie dlatego, że czekamy na kolejną akcję?". Najwidoczniej zastępcy komendanta bardzo się to nie spodobało, bo ryknął ze złością: "Zamknij się!". No i dostałem straszne lanie.
Dwa dni musiałem leżeć w łóżku. Na całym ciele miałem siniaki. Tego było już za wiele. Ogarnęła mnie taka desperacja, że gdybym jakimś cudem dostał samolot, to rzuciłbym się na komendanturę. Zaraz jednak zmitygowałem się, przecież nie chciałem być zdrajcą."


Jak pan sądzi, dlaczego japońskie dowództwo zareagowało w taki właśnie sposób?

"Nie przypuszczali, że tak wielu kamikaze powróci żywych. Ich kalkulacje zawiodły. Nasi dowódcy myśleli, że zginiemy wszyscy co do jednego - w trakcie ataku, spadając do morza. Lub zestrzeleni przez nieprzyjaciela. Skąd mogli wiedzieć, że dwudziestu, trzydziestu kamikaze ocaleje? Prawdopodobnie nie mieli koncepcji, jak z nami postępować, co dalej robić. Byliśmy dla nich ciężarem.
Pozostało wprawdzie jeszcze kilka samolotów przeznaczonych do obrony głównej wyspy, ale tych maszyn tak czy owak żaden z nas by nie dostał. Wszystkie te skumulowane problemy trafiły w nas niczym bomba. Dlatego niechętnie wspominam swój pobyt w obozie. Nasi dowódcy wykazali się, niestety, bardzo ograniczonym sposobem myślenia. Byłoby znacznie lepiej, gdyby znów skierowali nas do akcji.
Co gorsza, próbowali zataić istnienie obozu. Nie ma żadnego historycznego dokumentu, który by je potwierdzał. Nic, zupełnie nic. Naprawdę, nigdy bym nie przypuszczał, że japońskie wojsko może zrobić coś podobnego."


Jeśli porówna pan romantyczny wizerunek kamikaze z tym, co rzeczywiście pan przeżył, w jaki sposób obchodzono się z panem itd., jakie refleksje nasuwają się panu dzisiaj?

"Kwestia działalności specjalnego korpusu szturmowego jest dla mnie nadal dość problematyczna. Dlaczego jeszcze dziś czci się kamikaze? Statystyki mówią, że zginęło ^cznie około sześciu tysięcy członków formacji samobójczych ~~ z wojsk lądowych i marynarki. Ludzie wychowani w kulturze Zachodu nie otrzymali do tej pory przekonującego wyjaśnienia 2Jawiska samopoświęcenia i przypuszczalnie nigdy nie będą w stanie go zrozumieć. Jeśli teraz zadajemy sobie pytanie, czy idea akcji samobójczych wydała spodziewane owoce, to trzeba uczciwie odpowiedzieć, że nie. Niestety. Myślę sobie, że tak czy inaczej ta wojna była przegrana, z kamikaze czy bez nich.
Ale wtedy, przed laty, święcie wierzyłem w to, że jeśli już zaczęliśmy tę wojnę, to musimy ją wygrać. Za wszelką cenę. Naród, który przegrywa, jest żałosny, prawda? Nasi dowódcy uznali, że należy działać szybko, podobnie zresztą jak my, zwykli żołnierze. Wiedzieliśmy, że musimy walczyć, że musimy coś zrobić. Ale czy rzeczywiście trzeba było posuwać się aż tak daleko, wysyłać ludzi do akcji, w których atak i śmierć znaczyły to samo? Moja odpowiedź będzie zawsze brzmieć: nie.
Chcecie wiedzieć, czy kamikaze mógł naprawdę z taką łatwością zatopić okręt? Oczywiście, znacznie łatwiej to powiedzieć niż zrobić. Muszę wam powiedzieć, że dla kamikaze to było naprawdę trudne. Lecąc z dużą prędkością nad wodą, pilot nie jest w stanie ocenić wysokości, nawet gdy morze jest zupełnie spokojne. Trafienie w cel z dużą dokładnością to naprawdę nie lada wyzwanie. Przecież nieprzyjacielski okręt porusza się, wcale nierzadko, z maksymalną prędkością. Samolot kamikaze musiał też przebić się przez zaporę ognia dział przeciwlotniczych i trafić w newralgiczny punkt okrętu. Trzeba mieć bardzo dużo wprawy, żeby plan operacyjny się powiódł. Przekonaliśmy się o tym, ćwicząc przed akcją. Pomimo to władze wojskowe uznały najprawdopodobniej, że jeśli ze stu maszyn trafi przynajmniej dziesięć, to już jest dobrze. Taka była strategia dowództwa, usprawiedliwiająca podjęcie tak ostatecznych rozwiązań. Jestem niezwykle krytycznie nastawiony do tego rodzaju kalkulacji. Sądzę, iż jakieś osiemdziesiąt procent żołnierzy, którzy zostali mianowani członkami Specjalnego Korpusu Szturmowego, najprawdopodobniej myślało w następujący sposób: znaleźliśmy się w punkcie, z którego nie ma odwrotu. Teraz pozostało nam już tylko wykonać rozkaz i zginąć.
Nie mam i nigdy nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to był rozkaz. Nie wierzcie w bajeczki o dobrowolnie podjętej decyzji. To był rozkaz przyobleczony w szaty dobrowolności. W 1943 roku w Sztabie Generalnym japońskich sił zbrojnych zrodził się plan operacji kamikaze. Japońskie wojsko jest wojskiem cesarza, jednak dowódcy byli zgodni co do tego, że akcjom kamikaze w żadnym razie nie może patronować nasz władca. Na wypadek gdyby potem chciano go pociągnąć do odpowiedzialności. Na użytek opinii publicznej wymyślono więc wersję, według której Tenno (jap. "król nieba", tytuł japońskiego władcy - przy p. red.) nie dał na to zezwolenia. Jeden z punktów planu naszego dowództwa przewidywał, że żołnierze będą się zgłaszać dobrowolnie, z miłości do ojczyzny. W pewnym sensie jestem w stanie to zrozumieć. Ale wolałbym, żeby zostały stworzone inne przesłanki, takie, które przynajmniej do pewnego stopnia gwarantowałyby powodzenie całego przedsięwzięcia.
Jeśli teraz zadajemy sobie pytanie, dlaczego nic z tego nie wyszło, choć cały ten wspaniały plan kosztował tak wiele istnień ludzkich, to sądzę, że odpowiedzi należy szukać właśnie tutaj. Nie udało się nam zatopić nawet stu okrętów. Śmierć tysięcy ludzi naprawdę nie zdała się na nic i jeszcze raz na nic.
Młodym pilotom powiedziano: tylko wy możecie uratować Japonię. Kiedy wyruszaliśmy do Chiranu, przed akcją złożyli nam wizytę komendanci okręgu. Nigdy nie zapomnę, co nam wówczas uroczyście zakomunikowali: "Już teraz jesteście bogami. Jesteście jedynymi, którzy jeszcze mogą uratować Japonię. Jej los spoczywa w waszych rękach". I dodali: "Nie pójdziecie sami. Będziemy wam towarzyszyć. My wsiądziemy w ostatni samolot". To nam przyrzekli. Ale kiedy wojna się skończyła, wszyscy oni żyli, a moi przyjaciele już nie...
Władze wojskowe Japonii upodobniły się do spróchniałego pnia. Zrozumiałem to, kiedy byłem w obozie. Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo szkoda mi poległych towarzyszy broni. Jest we mnie całe morze żalu, bólu, i smutku. I gniewu na tych wszystkich, którzy posyłali nas na śmierć, a sami do dzisiejszego dnia cieszą się życiem... Na tych, którzy jak gdyby nigdy nic idą do świątyni i modlą się. Przynajmniej tego nie wolno im robić. Zamiast się modlić, powinni raczej poczuć się do odpowiedzialności i - jak obiecywali nam przed laty - umrzeć. Żaden z nich podczas wojny nie oddał życia za ojczyznę.
Za granicą ludzie myślą pewnie, że Japończycy zupełnie zwariowali, żeby zgłaszać się dobrowolnie do czegoś takiego jak akcje samobójcze. Czy nie mam racji? Ale to nieprawda. Chciałbym to wyjaśnić niemieckiej publiczności. Musieliśmy zgłaszać się z własnej woli. Wtedy rzeczywiście nie rozmyślaliśmy o tym zbyt wiele, zresztą nie było czasu na zastanawianie się. Żołnierz umiera bez wahania. Takie było morale japońskiej armii. A kiedy dostaniesz się w ręce wroga, powinieneś się zabić. W takim duchu nas wychowywano, taką ideologię wpajano przez całe lata. Dlatego nie potrafiliśmy zrobić nic innego, jak tylko zgłosić się na ochotnika. Bardzo bym chciał, żeby pan dobrze mnie zrozumiał."


Czy to morale później się zmieniło?

"Opowiem panu historię, która - według mnie - daje dużo do myślenia. Po kapitulacji wróciłem do domu. Do swoich. Nasz dom znajdował się zaraz za komendanturą. Poszedłem tam któregoś dnia, ponieważ chciałem przejrzeć swoje dokumenty. Wtedy usłyszałem: "Nie możemy ich pokazać". Ale ja upierałem się przy swoim, nalegałem, że muszę je zobaczyć. W końcu zgodzili się. W moich aktach odnotowano datę 3 kwietnia 1945. Obok niej widniał krzyżyk. Sprawa była prosta. kamikaze, który wyleciał w misję, automatycznie trafiał na listę nieboszczyków.
Ale ja wróciłem przecież cały i zdrowy, dlatego zapytałem ze zdziwieniem: "Co to wszystko znaczy? Czy nie da się nic zrobić?". Na to urzędnik, nie tracąc zimnej krwi, odpowiedział mi, że w takim przypadku, po półtora miesiąca, rzeczywiście nic nie można zrobić. Przecież zorganizowano już uroczystości żałobne."



Fusako Atsumi (siostra Onuki) - Ludzie nam gratulowali

Pani Atsumi, na zdjęciu rodzinnym, które pokazał nam pani brat, została pani sfotografowana razem z nim. Jaki był wówczas pani stosunek do niego?

"Było nas czworo rodzeństwa. Starsza siostra, potem ja, mój brat Kenichiro i jeszcze Taku, najmłodszy. Tak więc Kenichiro był pierworodnym synem i na nim spoczywał obowiązek podtrzymania ciągłości rodu. Stosunki między nami układały się zawsze bardzo dobrze. Nigdy się nie kłóciliśmy."

W jaki sposób dowiedziała się pani, że Kenichiro znalazł się w formacji kamikaze?

"W 1944 roku przyszedł telegram, że brat został wcielony do jednej z takich jednostek."

Czy wtedy wiedziała pani, co to oznacza?

"Tak, opowiadano mi o tym."

Co pani czuła po przeczytaniu telegramu?

"O Boże, to straszne, pomyślałam. To naprawdę okropne."

Jak zareagowali rodzice na wieść o tym, że ich syn umrze?

"Matka zaczęła regularnie odwiedzać świątynię shintoistyczną znajdującą się nieopodal naszego domu. Chodziła tam każdego dnia, żeby się modlić. Ale w głębi serca chyba zrezygnowała, poddała się. Ojciec zmarł dwa lata wcześniej."

Fusako Atsumi. Fotografia 3. Fusako Atsumi.

Po czym poznała pani, że matka zrezygnowała?

"Dawniej ciągłość rodu była w naszym kraju sprawą niezwykłej wagi. Obowiązek ten jak już wspomniałam - był tym, na którym spoczywał. Dlatego moja matka za wszelką cenę nie chciała dopuścić do jego przedwczesnej śmierci, uważając, że to byłby występek przeciwko przodkom. Wizyty w świątyni wyrażały to zmartwienie. Gdyby to było możliwe, z całą pewnością poświęciłaby własne życie, aby ratować syna."








Czy pani matka spytała Kenichiro, dlaczego nie może odmówić uczestniczenia w akcjach kamikaze?

"Odmówić wstąpienia do jednostki kamikaze? Nie, to nie wchodziło w grę."

Powiedziała pani, że uważa śmierć kamikaze za straszną. Czy wobec tego nie zastanawiała się pani jak można uratować brata?

"Nie, nie myślałam o tym. Rozkazów wojskowych nikt wówczas nie kwestionował."

Czy rozmawiała pani o tym ze swoimi przyjaciółkami, na przykład w szkole?

"Tak, ale one powiedziały to samo. Rozkaz to rozkaz, nie wolno odmówić jego wykonania. Tak właśnie myślałyśmy."

Byli z pewnością ludzie, na przykład pani sąsiedzi, którzy dowiedzieli się o akcji. Jak się zachowywali?

"Sąsiedzi przychodzili do nas i gratulowali. Mówili, że syn zginął tak chwalebnie, na polu walki."

Jaka była reakcja pani matki na tego rodzaju gratulacje?

"Ludzie gratulowali nam, to prawda, ale ona powiedziała do mnie pewnego dnia: "Która matka mogłaby się cieszyć ze śmierci syna?" Jakiś czas potem przyszedł do nas urzędnik z oficjalnym zawiadomieniem o śmierci brata i symboliczną skrzyneczką z prochami. Matka zdążyła jeszcze szybko się przebrać, ponieważ miała na sobie zwykłe, codzienne ubranie. Potem wyszła za próg, wzięła od niego skrzyneczkę i uroczyście podziękowała. Kiedy wróciła do salonu, mocno przycisnęła skrzyneczkę do piersi i wybuchnęła płaczem. Chociaż była dzielną kobietą, która nigdy nie pokazywała łez, bez względu na to, jak bardzo była smutna."

Czy kiedykolwiek winiła kogoś za to, co się stało? ATSUMI:

"Nie, nigdy tego nie robiła."

Czy może nam pani wskazać osoby, które pani zdaniem są odpowiedzialne za śmierć tysięcy kamikaze?

"Tak, ówczesnego ministra wojny, Hideki Tojo."

Co się stało, kiedy uroczystości żałobne dobiegły końca?

"Uroczystości żałobne musiały się odbyć, chociaż nasza matka upierała się, że Kenichiro wcale być może nie zginął. Nie chciała tych uroczystości. Ale powiedzieliśmy jej, że śmierć Kenichira na wojnie powinna uważać za zaszczyt. A poza tym staraliśmy się ją przekonać, że nasi sąsiedzi bardzo by się dziwili, gdyby nie wzięła udziału w uroczystościach żałobnych ku czci syna. Tak mówiliśmy, i w końcu uległa."

Czy według pani gratulacje sąsiadów wynikały z ich rzeczywistych odczuć, czy robili to raczej dlatego, że tak wypadało?

"Taki był zwyczaj."

Jak wspomina pani dzień, w którym przyszła wiadomość, że Kenichiro żyje?

"W październiku 1945 roku przyszła od niego kartka. Mieszkaliśmy wtedy na Tajwanie. Treść była krótka, ale jakże wymowna: „Żyję, jestem w Tokio". Opuszczając Japonię, byliśmy przekonani, że nigdy już tam nie wrócimy. Ale oczywiście teraz wszystko się zmieniło. On żył! Otrzymanie papierów uprawniających do powrotu do Japonii było wtedy dość skomplikowaną sprawą. Ale w końcu udało się nam je zdobyć i wróciliśmy do domu."

Jak wyglądało spotkanie?

"Oboje obejmowali się i płakali."

A pani?

"Stałam obok, patrzyłam na tę szczęśliwą dwójkę i płakałam razem z nimi."

Czy byli też inni, których pani znała, a którzy nie wrócili?

"Tak. Kiedyś przyszło do nas, do naszego domu trzech młodych pilotów z bazy na Tajwanie, na krótko przed swoim odlotem. Dowiedzieliśmy się później, że wszyscy zginęli. Drewniana skrzyneczka na prochy i zawiadomienie o śmierci brata stały wówczas w salonie na honorowym miejscu. Ci trzej usiedli przed nią i powiedzieli: "Cierpliwości, Onuki. Wkrótce do ciebie dołączymy. Poszukaj dla nas jakiegoś pięknego miejsca". Stać nas było wówczas jedynie na bardzo skromne życie. Ale matka wymieniła swoje najlepsze ubrania na nieco żywności - mięso, jajka i warzywa - i ugotowała dla tych żołnierzy, naszych gości, tradycyjną potrawę sukiyaki. I wszystkim przygotowała gorącą kąpiel. Nasza balia kąpielowa była z drzewa cyprysowego, które pięknie pachnie. Na Tajwanie wszyscy mieli takie balie, ponieważ cyprys jest tam pospolitym drzewem. Można go spotkać niemal na każdym kroku. Matka wszystkim po kolei umyła plecy. Wyobraziła sobie, że myje plecy swojemu synowi. Płakała, a oni razem z nią. Podziękowali za piękną kąpiel, którą sami nazwali swoją ostatnią kąpielą. Kiedy to wspominam, łzy napływają mi do oczu."


Kensuke Kunuki - Zapytano mnie czy chcę iść na południe

Panie Kunuki, jak to się stało, że wybrał pan zawód pilota?

"Zamierzałem wstąpić do szkoły pilotów działającej pod patronatem ministerstwa poczty, ponieważ wiedziałem, że tylko tam uczono pilotażu bez długiego szkolenia podstawowego. Pamiętam, że 20 października 1944 roku przyjęto mnie w poczet jej uczniów, a już w listopadzie mogłem latać. Niestety, po dziesięciu dniach treningu lotniczego okazało się, że nie ma dla nas samolotów - oddano je aspirantom na oficerów. Byli to studenci uniwersytetów lub wyższych szkół zawodowych, których zwerbowano w trybie doraźnym, aby przeszkolić ich na pilotów. Musiałem czekać całymi miesiącami, żeby znów móc latać."

Czy były to samoloty cywilne, czy wojskowe?

"Samoloty cywilne."

Rozumiem, że chciał pan zostać cywilnym pilotem? Jak trafił pan do wojska?

"Chciałem latać, to było dla mnie najważniejsze. Poza tym było mi wszystko jedno. Równie dobrze mogłem wstąpić do armii lub marynarki, ale tam nie mógłbym tak szybko zostać pilotem. A przecież o to mi chodziło."

Jak doszło do tego, że został pan mianowany lotnikiem kamikaze?

"Na cztery lub pięć dni przedtem, zanim zostałem wcielony do jednostki kamikaze, żołnierzy z naszego oddziału wzywano pojedynczo do komendanta. Stacjonowaliśmy wtedy w Mandżurii, gdzie odbywały się treningi naszych oddziałów bojowych. Pamiętam, że zawołano mnie do komendanta podczas jednego z takich treningów. Dowódca zapytał, czy chcę iść na południe, czy zostać i dalej trenować. Ponieważ treningi tu na miejscu zaczynały mnie już nudzić, odpowiedziałem, że wolę iść na południe. Niedługo po tej rozmowie, otrzymałem "rozkaz". Było to na początku lutego. 11 "

Kensuke Kunuki. Fotografia 4. Kensuke Kunuki.

Czy zdawał pan sobie sprawą, że chodzi o oddziały śmierci?

"Nie, wcale o tym nie wiedziałem. Miałem tylko nadzieję, że będę mógł uczestniczyć w walkach przeciwko Amerykanom. Taka perspektywa bardzo mi odpowiadała. A ponieważ dość długo już trenowałem z oddziałem bojowym, to jasne, że chciałem naprawdę walczyć, a nie tylko "bawić się" w wojnę."

Od kiedy wiedział pan, że chodzi konkretnie o ataki kamikaze?

"Od dnia, w którym otrzymałem rozkaz. To znaczy od 4 lub 5 lutego."

Jak właściwie brzmiał rozkaz? Czy pan to jeszcze pamięta?

"Z naszego oddziału, w którego skład wchodziło piętnastu pilotów, rozkaz wcielenia do jednostki kamikaze otrzymali komendant, dwaj oficerowie i pięciu podoficerów. Zdaje mi się, że 6 lutego, ale dokładnie sobie tego nie przypominam, wyznaczeni żołnierze zostali przeniesieni do domu oficera, to był klub dla oficerów. Tam otrzymaliśmy rozkaz bezpośrednio od naszego przełożonego. Komendant mojego oddziału został mianowany dowódcą jednostki kamikaze. Rozkaz przyszedł z korpusu lotniczego stacjonującego w Mandżurii. Komendant tego oddziału był generałem dywizji. Miałem być przeniesiony do jednostki kamikaze na Tajwanie."

To znaczy, że wszyscy, którzy byli w tym oddziale, mieli latać jako kamikaze.

"Tak, jeśli pan tak woli. Jednakże w armii używano innych terminów aniżeli w marynarce. Tutaj mówiło się raczej o Specjalnym Korpusie Szturmowym. "

Wiedział pan, że przynależność do tego korpusu jest równoznaczna ze śmiercią. Czy zaraz potem wysłano pana do akcji, czy został pan jeszcze raz specjalnie przeszkolony?

"11 lutego Sztab Generalny armii oficjalnie utworzył jednostkę kamikaze, ponieważ nasza dywizja lotnicza wchodziła w skład armii japońskiej. Mieliśmy załadować bomby na samoloty, a następnie polecieć do Taipeh, gdzie stacjonował sztab dywizji lotniczej. Jednocześnie otrzymaliśmy szczegółowe instrukcje dotyczące tego, co będziemy robić po naszym przybyciu do Taipeh. Kazano nam mianowicie polecieć z powrotem na jedną z mniejszych wysp i do czasu przybycia Amerykanów trenować rozmaite techniki schodzenia nisko nad wodę."

Co pan czul, kiedy stalo się dla pana jasne, że ma pan staranować swoim samolotem nieprzyjacielski okręt? Czy rozmawiał pan o tym z innymi?

"Zanim utworzono jednostki kamikaze, mające przeprowadzić akcję na Okinawie, używano ich już na Filipinach. Słyszeliśmy w wiadomościach radiowych, że ludzie, którzy jeszcze niedawno uczyli nas latać, teraz służą krajowi jako kamikaze - podobnie jak my. „Słyszycie, asystent nauczyciela już poleciał, o, i ten, i tamten też...". Tak to było. Przeczuwaliśmy, że wkrótce przyjdzie kolej i na nas. Poza tym zdawaliśmy sobie sprawę, że najprawdopodobniej i tak nie pożyjemy zbyt długo. Taki los żołnierza na wojnie. Zdążyliśmy już oswoić się z tą myślą. Pogodziliśmy się z tym, że umrzemy w młodym wieku. Miałem wówczas uczucie, że data mojej śmierci została przełożona na wcześniejszy czas."

Pilot wojskowy - Kensuke Kunuki. Fotografia 5. Pilot wojskowy - Kensuke Kunuki.

Czy łatwo było zaakceptować tę myśl? A może przeżywał pan jakieś rozterki?

"Myślałem sobie, no cóż, nadszedł mój czas. Trzeba szykować się na śmierć. Moje łóżko znajdowało się w sypialni na pierwszym piętrze i pamiętam, że kiedy szedłem na górę, cały czas o tym myślałem. Potem zacząłem sobie wyliczać, ile to jeszcze potrwa. Komendant zdążył już podać nam terminy odlotów. W tym momencie ktoś zawołał z dołu: „Kunuki, aleś ty blady! Masz pietra przed śmiercią, czy co?". Odkrzyknąłem: „Przestań gadać bzdury!". Ale zorientowałem się, że najwidoczniej moja twarz zdradza za dużo. Kiedy jestem z innymi - postanowiłem - muszę za wszelką cenę tłumić takie myśli."

Być może moje pytanie wyda się panu nieco naiwne. Ale czy mógł pan powiedzieć "nie"?

"To był rozkaz. A w wojsku - wiadomo - nie wolno odmówić wykonania rozkazu. Z chłopaków z mojego rocznika utworzono wiele podobnych jednostek. Podobno był jeden, który głośno płakał "Ja chcę jeszcze żyć!". Później dowiedzieliśmy się, że zginął. W glorii i chwale. Tak się to nazywało... To jedyny przypadek niesubordynacji, sprzeciwu, który znam. "

Później krążyły pogłoski, że niektórym pilotom zaśrubowywano od zewnątrz sprzęgło, a innych znów upijano i na silę wsadzano do samolotu. Czy słyszał pan kiedyś o czymś podobnym ?

"Z mojego doświadczenia wiem, że nigdy nic takiego nie miało miejsca. Domyślam się, że autorem podobnych historyjek był ktoś z zewnątrz. Ale pilotów kamikaze było kilka tysięcy, mogło się zatem zdarzyć, że ktoś widział jednak coś takiego i później o tym opowiedział. Ale powtarzam, ani ja sam, ani żaden z moich kolegów nigdy nie słyszeliśmy o czymś, co by potwierdzało tego rodzaju incydenty."

Czy powiedział pan rodzicom o tym rozkazie? Czy wolno było panu to zrobić?

"Nie. To była tajemnica. Pomimo to rodzice czegoś się domyślali. W marcu dostałem kilka dni przepustki i pojechałem zaraz do domu. Mój ojciec także był wtedy żołnierzem. Przydzielono go do jednej z grup obronnych na prowincji, na jakimś odcinku wybrzeża. On również właśnie przyjechał do domu. Kiedy teraz o tym myślę, ów dziwny „zbieg okoliczności" wcale nie wydaje mi się przypadkowy. Myślę, że wysłano go do domu, ponieważ jego syn dostał rozkaz przeprowadzenia misji specjalnej. Ale ojciec nigdy się do tego nie przyznał, zawsze twierdził uparcie, że to był przypadek. Powiedziałem mu: "Właściwie nie wolno mi o tym mówić. Idę do jednostki specjalnej. Czy wiesz, co to znaczy?". Odpowiedział, że wie."

Zatem mogło to być ostatnie spotkanie z ojcem, pożegnanie z nim?

"Tak."

Co pan wtedy czul?

"Nic szczególnego. Od kiedy zostałem żołnierzem, przywykłem do myśli, że w każdej chwili mogę umrzeć, wcale tego nie żałując. Miałem uczucie, że i tak nie przeżyję tego wszystkiego, chyba że będę miał niesamowite szczęście. Wielokrotnie rozmawiałem o tym z kolegami."

Jak pan sądzi, dlaczego tę akcję utajniano tak dalece, że nie można było nawet powiedzieć o niej rodzicom ?

"Dowódca po prostu nam tego zabronił. Zakazano nam mówić, że jesteśmy w jednostce specjalnej, nie podając powodów. Zresztą ja sam wolałem nie denerwować matki. Z drugiej strony jednak odnosiłem wrażenie, iż moi rodzice domyślają się, co może oznaczać wizyta ich syna w domu właśnie wtedy, gdy sytuacja Japonii na wszystkich frontach jest beznadziejna."

Kazano panu napisać testament. Jak wyglądał?

"Nikt nas do tego nie zmuszał, ale owszem, kilkakrotnie poproszono mnie, żebym coś napisał. Nie chodziło o żaden testament, ale raczej o coś w rodzaju dedykacji na specjalnym papierze. Niektórzy z moich kolegów napisali testament. Kiedy utworzono naszą jednostkę, dowiedzieliśmy się, że będą nawet nagrywać nasze głosy. Jeśli ktoś chciał przekazać coś swoim bliskim, mógł to zrobić. Do głowy przychodziły mi różne pomysły, ale sformułowanie myśli w tak ekstremalnej sytuacji wcale nie było łatwe. Zupełnie nie pamiętam, co wtedy powiedziałem. Słyszeliśmy, że te nagrania mają być wysłane do rodzin, jeśli zginiemy. Głosy z zaświatów... Kiedy przegraliśmy wojnę, wszystkie nagrania przepadły."

Co pan wówczas napisał?

"Pisałem o różnych rzeczach. Moja matka zachowała ostatni list ode mnie. Inni pisali krótkie japońskie wiersze. Ja też jakiś napisałem: „Za wiecznie trwającą pomyślność naszego cesarza z ochotą stanę się jego puklerzem i ofiaruję mu życie". Tak to mniej więcej brzmiało. Po wojnie ja i moi koledzy pojechaliśmy na groby tych, którzy zginęli. Pozbieraliśmy takie krótkie wierszyki ich autorstwa. Nasz dowódca do dziś zachował na pamiątkę niektóre z nich. Zrobiliśmy sobie kopie i też je przechowujemy."

Czy były rzeczy, o których pan i pana koledzy chcieli napisać, ale nie wolno wam było tego zrobić?

"Nie wiem, o czym myśleli inni. Co naprawdę czuli. Dzisiaj, kiedy upłynęło tak wiele lat, dochodzę do wniosku, że zaakceptowanie własnej śmierci było znacznie trudniejsze dla starszych wiekiem żołnierzy. Zawsze byliśmy najmłodsi, obojętnie do jakiej jednostki należeliśmy. Dlatego większość z nas posiadała jeszcze ów dar młodości, umiejętność odpędzania czarnych myśli. Po wojnie dostałem list od kolegi, który pracował przy radiostacji i był odpowiedzialny za nagrania dźwiękowe. Napisał, że jeden z chłopaków powiedział: "Mamo, boję się!"."

Opowiedział nam pan o pewnym pilocie, który krzyczał, że chce jeszcze żyć.

"Słyszałem jego historię od wielu ludzi, już po tym jak zginął. Dlatego jestem pewien, że ten epizod jest prawdziwy. Kiedy otrzymał rozkaz, przyszedł do mnie i powiedział, że pragnie dalej być pilotem, chce latać i dlatego wzbrania się przed uczestnictwem w akcji. To wiem na pewno. Nie potrafię szczegółowo opowiedzieć, jak potem sprawy się potoczyły, ale sądzę, iż wezwany przed dowódcę, odpowiedział uczciwie, że woli latać po niebie, a nie ginąć w płomieniach. Dlatego płakał."

Słyszeliśmy, że piloci na chwilę przed śmiercią wznosili podobno okrzyk "Niech żyje cesarz!". Czy pan również zamierzał to zrobić?

"Nie wiem, czy inni rzeczywiście krzyczeli "Niech żyje cesarz!", ale przypominam sobie, że kiedyś rozmawiałem o tym ze swoimi kolegami. Wszyscy byli zgodni co do tego, że atakując nieprzyjacielski obiekt, po prostu nie ma się czasu ani głowy, żeby jeszcze wznosić rozmaite okrzyki.
Któregoś wieczoru rozmyślałem o śmierci, już po tym, jak postanowiłem, że nigdy nie będę tego robił w obecności kolegów. Zadałem sobie pytanie, czy ja w ogóle potrafię umrzeć za państwo lub cesarza. Sądzę, że zarówno jedno, jak i drugie brzmi dość abstrakcyjnie. Doszedłem w końcu do wniosku, że łatwiej byłoby mi poświęcić życie za rodziców lub siostry.
Dla nas, młodych, o wiele bardziej zrozumiała była śmierć za nasze rodziny. Wyobraziliśmy sobie zatem, że każda japońska rodzina to drzewo, a główny konar to cesarz, i dlatego nie ma większego znaczenia, czy będziemy umierać za swoje rodziny czy za cesarza."


Niedługo potem wyleciał pan w swoją misję. Kiedy dokładnie to było?

"28 marca otrzymałem rozkaz do odlotu. Mówiąc delikatnie, był to raczej dziwny rozkaz. Mieliśmy lecieć w kierunku pewnego lotniska na Okinawie i jeśli spotkamy po drodze nieprzyjacielskie lotniskowce - zaatakować je i zatopić. Otrzymaliśmy informację, że na wodach wokół Okinawy nieprzyjaciel zgrupował około siedmiuset pancerników."

Proszę nam opowiedzieć, co się z panem działo, kiedy wsiadł pan do samolotu, kiedy pan odlatywał i co pan czuł podczas samego lotu. Czy rzeczywiście pragnął pan zobaczyć amerykańskie okręty. A może odczułby pan ulgę, gdyby ich tam wcale nie było?

"Po starcie zrobiłem trzy okrążenia dookoła lotniska, żeby pożegnać się z ludźmi tam, na ziemi. Taki był zwyczaj. Wszyscy machali chorągiewkami. Potem trzeba się było skoncentrować na wypatrywaniu nieprzyjacielskich okrętów. W tym momencie tylko to się liczyło. Nie miałem głowy zajmować się czymś innym.
Kiedy otrzymałem rozkaz do odlotu, przyszło mi naraz do głowy, że widzę ojczyznę po raz ostatni. W tym momencie ziemia wydała mi się tak droga, tak bliska sercu, że chciałem iść boso i jeszcze raz przytulić policzki do trawy. Ale nie mogłem tego zrobić, wstydziłem się innych. To wydawało mi się niemęskie. Tak więc tylko splunąłem w dłonie i dotknąłem ziemi. W ten sposób pożegnałem siej ze światem."


Czy czuł się pan jak bohater, a może ogarnął pana strach? A może jedno i drugie?

"W żadnym razie nie czułem się bohaterem. Przede wszystkim koncentrowałem się na tym, żeby nie zostać w drodze zestrzelonym przez nieprzyjacielskie myśliwce. A poza tym chciałem wypróbować technikę walki powietrznej, której uczyłem się na treningach grupy bojowej. Ogarnęła mnie istna huśtawka uczuć. No już, przyjdźcie! Nie, nie przychodźcie! Przyjdźcie, nie przychodźcie!
Wiedziałem, że tak czy inaczej, kiedy już natknę się w powietrzu na samoloty Amerykanów, będę musiał reagować szybciej niż oni, w przeciwnym razie zostanę zestrzelony. Na tym przede wszystkim się skupiałem."


Byt pan zmuszony do awaryjnego lądowania. Jak do tego doszło?

"Kiedy tylko samolot znalazł się nad powierzchnią morza, należało przeprowadzić test karabinu maszynowego, żeby przygotować się do walki w powietrzu. Zrobiłem co potrzeba i poleciałem dalej. W pewnym momencie poczułem zapach benzyny. Mój samolot od samego początku borykał się z tym problemem. Pamiętam, że już wcześniej, kiedy jeszcze stacjonowałem w innej bazie, pewnego dnia zawyły syreny alarmu przeciwlotniczego. Wszyscy rzucili się do samolotów. Maszyna, którą mi przydzielono, nie była całkowicie sprawna ; i musieli się nią zająć nasi mechanicy. Zanim wreszcie byłem gotów do startu, inni zdążyli już wrócić.
Tym razem jednak przydarzyło mi się to podczas prawdziwej akcji. Olej nadal wyciekał, przednia szyba robiła się stopniowo coraz czarniejsza i właściwie nic już nie widziałem. Ale nie chciałem zawracać. Postanowiłem za wszelką cenę dotrzeć do wysp, tam gdzie były lotniska, Tak więc leciałem dalej, patrząc z niepokojem na coraz bardziej wyciekający olej silnikowy.
Tymczasem wskazówka ciśnieniomierza zaczęła przesuwać się do dołu. Pomyślałem, że mi się nie uda. Zamierzałem lecieć tak daleko, jak tylko się da, i wylądować awaryjnie na jakiejś plaży. Przez cały czas gorączkowo się rozglądałem. Kiedy w końcu ujrzałem majaczącą w oddali plażę, serce zabiło mi mocniej. Moja radość była jednak przedwczesna - pośrodku plaży leżała wielka łódź, uniemożliwiająca bezpieczne lądowanie. Postanowiłem spróbować z drugiej stronie wyspy i zwróciłem dziób samolotu w tym kierunku. Ale maszyna nie chciała ustawić się pod wiatr i nie mogłem wykonać zaplanowanego manewru. Nie było wyjścia - musiałem lądować.
Miałem nadzieję, że uda mi się siąść powoli, tuż przed plażą, chociaż było tam dużo skał. Pomyślałem, że później usunę nieszczęsną łódź z pomocą okolicznych mieszkańców i wystartuję w dalszą drogę. Byłem dobrej myśli.
Zwolniłem bieg samolotu do minimum, czyli do jakichś stu kilometrów na godzinę, i wolniutko siadłem na kamienistym podłożu. Właśnie zamierzałem pogratulować sobie szczęśliwego lądowania, gdy nagle samolot grzmotnął z impetem w skałę i w tej samej sekundzie stanął w ogniu. Przypuszczam, ze pożar spowodowało uderzenie zbiornika zapasowego o skaty- Teoretycznie przed lądowaniem awaryjnym powinno się §° wyrzucić, ja jednak - łamiąc jedno z podstawowych Przykazań lotnika - postanowiłem go zatrzymać, ponieważ P°zostało mi już niewiele benzyny. Zbyt mało, żebym mógł wrócić do bazy. Teraz nie miałem już nic. Mój samolot zniknął w płomieniach."


Tamte rany dawno się zagoiły. Czy może pan opowiedzieć nam, jak poważne byty to obrażenia?

"W ubiegłym miesiącu zostałem zaproszony na ceremonię poświęconą oddziałowi bojowemu, do którego należałem na samym początku. Byli tam również koledzy z jednostki kamikaze. Ci, którym udało się przeżyć. Jeden z nich powiedział do mnie: "Kunuki, twoja twarz naprawdę nieźle się zagoiła". Wtedy wyglądałem okropnie. Jak potwór! Niemal straciłem wzrok."

Co działo się później, kiedy wysiadł pan z wraka swojego samolotu? Czy miał pan świadomość, że jest pan uratowany?

"Przy drugim podskoku, który zrobił samolot, siadając na ziemi, nic już nie widziałem przez buchające wokół płomienie. Zbliżałem się do plaży. Chwilę później jeszcze raz wyrzuciło mnie do góry. Miałem wrażenie, że wszystko dzieje się jak na taśmie filmowej puszczonej w przyspieszonym tempie. Walnąłem głową w szybę, zabolało. Wtedy pomyślałem, że samolot przekoziołkował i zrobił wywrotkę. Zorientowałem się, że cała maszyna stoi w płomieniach. Do tej chwili byłem świadom tego, co dzieje się wokół. Myślałem, że nie przeżyję. W kabinie panował upał nie do opisania. Rozejrzałem się i zobaczyłem horyzont. Samolot stał tak, jak powinien, wcale nie na głowie. Spojrzałem na swoje ręce. Na obu dłoniach wisiała skóra. Były kompletnie spalone. Wyswobodziłem się z pasów bezpieczeństwa, przeklinając nieznośny żar panujący w kabinie.
W tej samej chwili, kiedy pomyślałem, że chyba mam szansę przeżyć, poczułem ten okropny skwar. Dopiero teraz, po tylu latach mam tego świadomość. Kiedy byłem pewien, że umrę, zupełnie nie czułem gorąca. Właśnie zamierzałem wysiąść, gdy laraz pociski z mojego własnego karabinu maszynowego zaczęły eksplodować. Nagle zobaczyłem japońskich żołnierzy biegnących w moim kierunku. Zatrzymali się w pewnej odległości, eksplodujące pociski nie pozwalały im podejść bliżej. Kiedy wreszcie się uwolniłem, natychmiast wskoczyłem do morza, żeby ugasić płonące ubranie. Później żołnierze marynarki wynieśli mnie z wody na brzeg."


Co wydarzyło się w następnych dniach?

"Zostałem przeniesiony do pobliskiego domu. Na miejscu stacjonował oddział straży marynarki. Był tam również sanitariusz, który przez całą noc się mną opiekował. Następnego dnia dowiedziałem się, że Amerykanie już kilkakrotnie ostrzelali plażę, na której wylądowałem.
Nazajutrz, albo trochę później, dokładnie nie pamiętam, ponieważ od czasu do czasu traciłem świadomość, przeniesiono mnie do innego domu, jako że w pierwszym było zbyt niebezpiecznie. Tam „mój dobry duch" - sanitariusz dalej mnie pielęgnował, przychodził kilka razy w ciągu dnia. Maść przeciwko poparzeniom szybko się skończyła - przedtem było tu już kilku rannych - dlatego mój opiekun uciekał się do pomocy rozmaitych naturalnych środków leczniczych. Suszył liście i zioła, a następnie przykładał je na poparzone miejsca. I tak właśnie mnie uratowano."


Jak dowiedział się pan o zakończeniu wojny?

"Wiadomość dotarła do mnie dopiero po powrocie na główną wyspę. Z mojej wyspy i innych, położonych dalej na południu, każdego dnia wracali piloci, którzy również mieli za sobą awaryjne lądowanie, zazwyczaj w prostych czółnach z jednego pnia z napędem motorowym. Ja również płynąłem takim czółnem, aż trafiłem na statek straży marynarki, który przewoził lotników. Później na jakiś czas ulokowano nas w szpitalu wojskowym w Kagoshimie, dopóki nie został zamieniony w szpital polowy. Wszystko to działo się około 20 czerwca 1945 roku. Później wysłano mnie dalej na północ. Tam dowiedziałem się, że wojna się skończyła."

Jak pan zareagował na wiadomość o zakończeniu wojny? Czy odczul pan ulgą, czy raczej przygnębienie?

"Zupełnie mnie zamurowało. Nie mogłem uwierzyć, ze to już koniec. Tym bardziej że jeszcze wiele dni po kapitulacji lądowały maszyny, przysyłane nam przez armię i marynarkę, a nasi dowódcy próbowali zebrać żołnierzy do ostatniej walki nu śmierć i życie. Ja również chciałem bić się do końca. Leżałem wówczas w szpitalu na oddziale okulistycznym.
Poszedłem do lekarza naczelnego i powiedziałem mu, że chciałbym dołączyć do innych, że pragnę walczyć i w związku z tym bardzo go proszę o zwolnienie mnie ze szpitala. Okropnie mnie wtedy zbeształ: "Nie można wysyłać na front tak ciężko rannego człowieka", wykrzyknął. Oczywiście, miał rację. Kiedy tylko poruszyłem głową, od razu zaczynałem krwawić. Przez cały czas musiałem prosto się trzymać. Nie umiałem poradzić sobie nawet z najprostszymi codziennymi czynnościami. Gdyby rzeczywiście pozwolono mi polecieć, ktoś musiałby mi pomóc przy wsiadaniu do samolotu. Dlatego lekarz kategorycznie odrzucił moją prośbę."


Dlaczego to było dla pana takie ważne, dlaczego chciał pan koniecznie polecieć jeszcze raz?

"Była wojna, którą należało wygrać. Wojny toczy się przecież po to, żeby zwyciężyć! Wojsko, które przegrywa jest bezużyteczne."

Czy dzisiaj też pan tak to widzi? A może trzeba być na wojnie, żeby myśleć w ten sposób?

"Dzisiaj znam dysproporcję pomiędzy siłami zbrojnymi Ameryki i Japonii, i myślę sobie, że rozkazy wydawane wówczas przez naszych dowódców były - mówiąc delikatnie mało realistyczne. Z drugiej strony jednak uważam, że jeśli już dochodzi do wojny, to trzeba dać z siebie ostatnią krew i walczyć do upadłego, żeby wygrać. Jestem wszakże przekonany, iż wdawanie się w ryzykowne konflikty zbrojne to kompletny nonsens."

Jeśli dobrze pana rozumiemy, żałował pan wówczas, że nie może dalej walczyć, chociaż był pan ciężko ranny i z ledwością przeżył- Czy dzisiaj też pan tego żałuje? A może dzisiaj cieszy się pan z takiego obrotu sprawy?

"Tak, to prawda, dzisiaj cieszę się z tego, że żyję. Cieszę się życiem. Ale wcale tak bardzo się nie zmieniłem od tamtego czasu i jeśli teraz mogę służyć jakiemuś celowi, robię to całym sercem, poświęcając wszystkie moje siły."

Co ma pan na myśli, mówiąc, że w obliczu przewagi Amerykanów rozkazy japońskiego dowództwa były nierealistyczne? Czy były one absurdalne z czysto militarnego punktu widzenia?

"Tak właśnie uważam. Ale wówczas my - niżsi szarżą żołnierze - nic o tym nie wiedzieliśmy. Nikt nam tego nie mówił. Nie mieliśmy więc wyboru i musieliśmy wykonywać rozkazy."

Do dziś prowadzi pan prywatne śledztwo w sprawie poległych kolegów. Jak wpadł pan na to, że pewne szczegóły nie zostały jeszcze do końca wyjaśnione?

"Po wojnie wydano książkę o historii ataków kamikaze. Była w niej zamieszczona lista poległych. Przyjrzałem się jej dokładniej i spostrzegłem, że figurują na niej również nazwiska ludzi, którzy jeszcze żyją. Od tego się zaczęło.
Na początku, jeszcze w szkole pilotów, podzielono nas na grupy liczące około piętnastu osób. Wysłano mnie do jednostki specjalnej jako pierwszego w oddziale bojowym. Z oddziału ofensywnego oddelegowano trzech żołnierzy. Dwóch z nich pochodziło z miast nieopodal Tokio. Jeden zginął podczas wykonywania samobójczego ataku na nieprzyjacielski okręt i został pośmiertnie awansowany na podporucznika. Drugi, zestrzelony przez nieprzyjaciela, otrzymał jedynie nominację do stopnia sierżanta. Jego brat zadał mi kiedyś pytanie, dlaczego potraktowano ich tak różnie, chociaż obydwaj należeli do tej samej jednostki specjalnej i obydwaj zginęli, walcząc z nieprzyjacielem.
Postanowiłem jeszcze raz prześledzić ich losy. W kwietniu 1945 roku obaj wylecieli z Szanghaju w kierunku Taipeh. Samoloty Amerykanów całkowicie kontrolowały przestrzeń powietrzną w tym rejonie. Pomimo to eskadrę kamikaze wysłano ze Sztabu Generalnego do Taipeh. Po drodze zaatakowały ją nieprzyjacielskie myśliwce i zestrzeliły większość samolotów. Garstce, której szczęście dopisało, udało się - po dramatycznym starciu z myśliwcami Amerykanów - przedrzeć przez linię wroga i dotrzeć do Taipeh. Zestrzeleni nie ponoszą jednak żadnej winy za to, że ostatecznie nie mogli wziąć udziału w ataku kamikaze. Winą należy obarczyć ludzi w Sztabie Generalnym, którzy wydali błędny rozkaz. Z życiem żołnierzy obchodzono się nader lekkomyślnie. Kiedy już podjąłem trop, uznałem, iż takich przypadków jest z pewnością znacznie więcej. Szukałem dalej. Stwierdziłem na przykład, że niektórzy żołnierze, którzy wylecieli w samobójczą misję, ale nie dotarli do celu, po śmierci zostali awansowani nawet o dwie rangi wyżej. Ta zróżnicowana procedura awansu niesłychanie mnie zbulwersowała. Uznałem, że to bardzo niesprawiedliwe.
Kwestię tę chciałem przedyskutować na jednym ze spotkań weteranów. Omówiłem ją wcześniej z organizatorem spotkania, oficerem marynarki wojennej, który był zdania, że i w tej formacji zdarzały się podobne przypadki. Postanowiliśmy wnikliwie zbadać wszystkie dokumenty, obawiając się, że jeśli tego nie zrobimy, zostaną na zawsze utrwalone zapisem."


Jak może nam pan wyjaśnić fakt, że statystyki zgonów są biedne?

"Kiedy Japonia przegrała wojnę, zapanował niewyobrażalny chaos. Ponieważ Sztab Generalny nie dysponował rzetelnymi informacjami na temat sił nieprzyjaciela, wydawano zwariowane rozkazy. Tym bardziej więc należy zadbać o pośmiertną sprawiedliwość i zadośćuczynienie dla tych, którzy wspięli się na wyżyny poświęcenia w imię głęboko przez nich odczuwanego obowiązku wobec narodu. Dla naszych poległych śmiercią żołnierza kolegów."

Dlaczego jeszcze dziś prowadzi pan swoje poszukiwania?

"Przeżyłem tylko dlatego, że miałem trochę więcej szczęścia od innych. Moi towarzysze broni nie żyją. Gdybym poleciał do innej akcji, pewnie też bym zginął. Mam uczucie, że los zabawił się z nami. Naszym obowiązkiem jest więc oddanie sprawiedliwości tym, którzy polegli za ojczyznę. Komuś, kto nie jest bezpośrednio związany z tą sprawą, nie siedzi w niej, może się to wydawać trudne do zrozumienia, by nie rzec - abstrakcyjne."

Czy uważa pan, że jest coś winien tym, którzy nie żyją?

"Tak. Poza tym chciałbym, aby nazwiska poległych pozostały na zawsze w naszej pamięci."

Czy władze pomagają panu w poszukiwaniach?

"Nie zawsze. Pomimo to będę dalej szukał, tropił i póki żyję - dochodził sprawiedliwości. Nawet jeśli z każdym rokiem będzie coraz mniej tych, którzy mogą mi jeszcze pomóc."

Strona: 1, 2, 3, 4