ARTYKUŁY

Strona poświęcona wojnie na dalekim wschodzie, obejmującej zmagania armii i marynarki Cearstwa Japonii oraz Stanów Zjednoczonych.

Koniec Imperium

Urlop

Japończycy uznali, że obrona powietrzna Tokio w dniu 3 grudnia przyniosła im zdecydowane zwycięstwo nad przeciwnikiem. Zgłoszone przez pilotów dwadzieścia jeden pewnych zestrzeleń budziło respekt. Jakby na potwierdzenie tego, czterosilnikowe bombowce USAAF zaprzestały nalotów na obszar stolicy cesarstwa. Nie oznaczało to jednak, że przeciwnik w ogóle zrezygnował z ataków. Od połowy grudnia rozpoczęła się seria nalotów na obszary przemysłowe w Nagoi i jej okolicach.
Korzystając z mniejszej ilości alarmów, a nawet bojowych dyżurów, pilotom zezwolono na przepustki. Pułkownik Shiro Hayashi, kontroler lotów na stanowisku dowodzenia 10. Hikoshidan, pojechał do Tokio, aby odwiedzić swojego przyjaciela. Idąc razem z nim brukowaną ulicą dzielnicy Ku-dan-kita, rozmawiali cicho, mijali kolejne skrzyżowania, parki z drzewami pozbawionymi teraz liści oraz drewniane domy. Nieświadomie dotarli w pobliże Pałacu Cesarskiego, do otoczonej tysiącem drzew wiśni świątyni Yasu-kuni. Obaj przystanęli, pamiętając jeszcze jej wiosenny wygląd, gdy obsypana kwiatami wiśni Yasukuni, zamieniała się w prawdziwą oazę spokoju.
Drewniana budowla powstała w drugiej połowie dziewiętnastego wieku w epoce Meiji i jako shintoistyczna świątynia miała służyć oddawaniu czci półbogom kami - duszom samurajów poległych w walce z szogunatem Tokugawy o odbudowę cesarskiego imperium. Potem uznano ją za świątynię poświęconą pamięci wszystkich bohaterów, nie tylko wojennych, którzy oddali życie za Japonię i cesarza, który przychodził tam, aby im się pokłonić. Spoczywały tam prochy bohaterów wojen z Chinami, Rosją i pierwszej wojny światowej. Obecnie przybywało urn z prochami żołnierzy poległych na wyspach Pacyfiku i w południowo-wschodniej Azji. Ich dusze były teraz uznane za shintoistyczne bóstwa, z całym należnym im szacunkiem. W ciszy i skupieniu Hayashi wraz z przyjacielem pomodlił się za dusze poległych. Gdy już zamierzali wychodzić pułkownik dostrzegł na jednej z drewnianych belek umieszczoną w gablocie kartkę. Podeszli do niej z ciekawieniem. Był to napisany krwią list pilota kamikaze...

Na prawo od świątyni znajdowało się muzeum wojny. Kręciło się koło niego kilku żołnierzy wynoszących duże drewniane skrzynie z pomalowanych w szarozielone plamy kamuflażu ciężarówek. Hayashi wiedział, co oznacza - kolejny ładunek urn z prochami poległych żołnierzy. Wieczorem zostaną umieszczone w świątyni.
Potem obaj udali się do teatru. Aktorzy zagrali wzruszający spektakl o czterdziestu siedmiu samurajach, którzy popełnili rytualne samobójstw (seppuku) w obronie honoru swojego pana. Poświęcili życie tylko dlatego że ich pan został niesprawiedliwie skazany, chociaż ówczesne prawo nakazywało, aby karać na równi obydwie strony sporu. Tymczasem ukarany z stał tylko ich pan, a nie jego przeciwnik w sporze. Było to całkowicie niezgodne z tradycyjną japońską etyką, która nie dzieliła wartości życia na absolutne dobro czy zło. Tutaj nadrzędną cechą była lojalność dla panującego własnego ojca, a w przypadku kobiet także męża. Istotą tej filozofii był brak wartości absolutnych, a zachowanie każdego człowieka zależało od panujących w danym momencie okoliczności. Miało to swoje przełożeń na obecną wojnę, bo wszystko, co robili piloci japońscy znaczyło o ich nieskalanej lojalności w stosunku do cesarza i do wojskowych przełożonych. Nawet ich śmierć nie mogła być rozpatrywana w kategoriach dobra czy zła. Było to piękne poświęcenie, bo służyli sprawie cesarstwa.

Kabina myśliwca Ki-61. Fotografia 5. Kabina myśliwca Ki-61.

Po wyjściu z teatru obaj mężczyźni znaleźli się na chodniku. Był wietrzny, zimowy wieczór. Sypał śnieg, pokrywając wąskie uliczki białym dywanem. Hayashi pożegnał się z przyjacielem, po czym zatrzymał rykszę i kazał się zawieźć do ekskluzywnej dzielnicy gejsz. Pułkownik wiedział, do której herbaciarni zamierza pojechać. Tylko tam była ta wyjątkowa, młodziutka Seiko, która potrafiła stworzyć tak potrzebny mu ciepły kobiecy nastrój. Jej mały pokój zawsze wypełniały kojące opary sake, szmer szeleszczącego jedwabiu i słodki, śpiewny kobiecy głos.
Seiko ubrana była w błyszczące, wzorzyste i bardzo kolorowe kimono. Na głowie miała błyszczącą, zdobioną perukę. Przywitała go jak zawsze, z poważnym wyrazem twarzy. Zanim skłoniła mu się nisko, zobaczył jednak błysk radości w jej czarnych oczach, połyskujących na kredowo białej twarzy. Dość szybko wizyta nabrała cech ceremoniału i właściwej tajemniczości. Z wielką znajomością tematu Seiko zabawiała pułkownika Hayashi rozmową o teatrze. Sztuka, która tego wieczoru oglądał, również była jej doskonale znana. Płynnymi ruchami rąk nalewała do czarki aromatyczną sake, jednocześnie niezobowiązująco flirtując z oficerem. Potem słuchał miękkiego śpiewu dziewczyny, która jeszcze do tego wspaniale tańczyła. Sake, muzyka i śpiew spowodowały, że poczuł się cudownie odprężony. Seiko, spaniała Seiko... Gdy rankiem wracał do bazy w Chofu, w górze dostrzegł cieniutką białą nitkę ciągnącą się z północy na południe. Rozpoznawczy "B-san" wracał już do domu, wioząc kolejną porcję zdjęć.

Najciemniejsza godzina jest tuż przed świtem

W lutym w dalekiej Europie miały miejsce bezprecedensowe w dotychczasowym przebiegu wojny naloty alianckich sił powietrznych. W dniu 13 lutego amerykańskie bombowce zbombardowały Berlin, zabijając trzydzieści pięć tysięcy cywili. Jeszcze bardziej krwawy okazał się nalot wykonany nocą z 13 na 14 lutego, kiedy to kilkaset brytyjskich, a potem również i amerykańskich ciężkich bombowców zbombardowało zabytkową stolicę Saksonii, Drezno - nazywane również "Florencją Północy". Wobec dogorywającej III Rzeszy nalot ten nie miał już żadnego uzasadnienia militarnego, I tym bardziej, że miasto było zapchane uciekinierami ze wschodnich Niemieć, którzy sparaliżowali jego znaczenie komunikacyjne. Oficjalnie chodziło o zniszczenie węzła komunikacyjnego, kiedy indziej nalot tłumaczono chęcią pomocy wojskom rosyjskim, choć nie bardzo wiadomo, co zniszczeli nie miasta miało wspólnego z sytuacją na froncie, na którym Rosjanie parli do przodu jak walec. Tak czy inaczej w zrównanym z ziemią Dreźnie zginęło czterdzieści tysięcy cywili, choć nieoficjalne informacje mówią o tym, że i dotyczy to tylko mieszkańców miasta, a ofiar mogło być znacznie więcej, nawet ponad dwieście tysięcy.
Działania te nie umknęły uwadze Curtisa LeMaya, który natychmiast i zauważył, że ataki wykonano ze znacznie mniejszego pułapu niż ten, na jakim latały samoloty nad Japonię. Postanowił więc zupełnie zmienić swoją doktrynę nalotów strategicznych i zamiast dziennych nalotów z dużej wysokości, przejść do nocnych ataków na średnim pułapie. Dzięki temu można było uniknąć huraganowych wiatrów i lecieć poniżej ich strumienia, a tym samym zdecydowanie poprawić celność bombardowań. Skoncentrowanie nalotów na gęsto zamieszkane obszary miejskie o drewnianej zabudowie miało skłonić upartych Japończyków do podpisania aktu bezwarunkowej kapitulacji - uzgodnionym niedawno w Jałcie jedynym możliwym do zaakceptowania przez Aliantów warunkiem zakończenia wojny na Pacyfiku. Zupełnie zapomniano o tym, że podobne działania Niemców na cywilną ludność brytyjską, a potem również Brytyjczyków na ludność cywilną III Rzeszy, przyniosły rezultaty wprost przeciwne do zamierzonych - rosła wola oporu i chęć odwetu. Jednak LeMay był zdecydowany w swoich przekonaniach. Na początku marca zlecił analizę możliwości zarówno własnych, jak i przeciwnika. Wyciągnął z niej wniosek, że japońska obrona przeciwlotnicza jest znacznie słabsza na pułapie do trzech tysięcy metrów i postanowił wprowadzić tam swoje załogi. Wprawdzie eksperci od obrony przeciwlotniczej przeciwnika głosili, że może to kosztować Amerykanów nawet 70 procent wysłanych B-29, ale przeczucie LeMaya podpowiadało mu coś zupełnie odwrotnego. Liczył na zaskoczenie japońskich artylerzystów oraz pilotów myśliwskich nie przyzwyczajonych do działania w warunkach nocnych. Tłumaczył, że nie wierzy, aby japońskie myśliwce w ogóle podjęły próby walki w ciemnościach.
W jeszcze śmielszym posunięciu nakazał zmniejszyć liczbę karabinów maszynowych i pozostawienie tylko uzbrojenia w ogonie. Dzięki temu ograniczono ilość zabieranej amunicji i samych strzelców pokładów a w to miejsce można było zabrać dodatkowo 1225 kilogramów ładunków zapalających.
Na tę okazję Amerykanie mieli już specjalne wieloelementowe bomby zapalające M69, opracowane dwa lata wcześniej. Co ciekawe, M69 w nie wyglądała jak klasyczna bomba. Była to sześciokątna tuba o długśoci prawie pięciu metrów i średnicy 76,2 centymetra. Wewnątrz, w pojemnikach z otworami, znajdował się niezwykle łatwopalny napalm. Całość ważyła niecałe trzy kilogramy i opadając w dół, miała na określonej wysokości rozłączyć się na pojedyncze ładunki. Po uderzeniu w ziemię zapalnik działał z pięciosekundowym opóźnieniem. W wyniku eksplozji wszystko, co znajdowało się w promieniu piętnastu metrów, pokrywało się setkami małych ogników niemożliwego do ugaszenia napalmu. W ten sposób M69 wywołała nie jeden, ale setki pożarów.
O ile Curtis LeMay gorliwie wierzył w skuteczność nowej doktryny, jego lotnicy, gdy dowiedzieli się o celu misji, byli zszokowani. Lecieć nad Tokio na niskim pułapie, bez uzbrojenia, amunicji i strzelców pokładowych kojarzyło im się tylko i wyłącznie z samobójstwem.
"Wśród członków załóg natychmiast powiało chłodem - wspominał pilot Fiske Hanley. - Większość szczerze wierzyła, że nie wróci z nalotu lecąc nie więcej niż trzy tysiące metrów nad miastem. Byliśmy przekonani że wymyślając coś takiego, LeMay po prostu postradał zmysły. Lecąc na tak małej wysokości jak tysiąc dwieście do tysiąca ośmiuset metrów, ma trafić nas każde cholerne japońskie działo przeciwlotnicze". Inny lotnik, Newell Fears, miał podobne zdanie: "Myśleliśmy, że on oszalał. Po prostu nie mogliśmy zrozumieć tego człowieka. Mieliśmy zostawić całą naszą amunicję... To wprost nie mieściło nam się w głowach".
Jednak LeMay twardo stał przy swoim. Przemówił do lotników tymi słowami: "Nie powinno mieć dla was żadnego znaczenia, że zabijecie dużą liczbę cywili. Zapewniam, że będą ich tysiące. Jednak, jeśli nie możecie niszczyć japońskiego przemysłu, to i tak dokonamy inwazji na Japonię. Jak wielu Amerykanów może wówczas zginąć? Sądzimy, że być może milion. Prowadzimy wojnę z Japonią. To my zostaliśmy zaatakowani przez Japonię. A więc chcecie zabijać Japończyków, czy pozwolić, aby oni zabijali Amerykanów?".
Zbliżał się pogodny wieczór 9 marca, gdy nad wyspą Guam rozległ się ogłuszający ryk setek potężnych silników lotniczych, płosząc wszystkie ptaki w okolicy. Nieprawdopodobny hałas to wzmagał się, to znów przycichał. Kolejno sprawdzano silniki Superfortec, szukając usterek, które pozwoliłyby załogom pozostać na ziemi. Ale tych było niewiele. Co jakiś czas piloci przesuwali do przodu cztery dźwignie gazu i spokojny dotąd warkot, zamieniał się w potworny huk. Cały samolot zaczynał dygotać przytrzymywany przez hamulce. Po chwili silniki nieco cichły i na całym lotnisku rozległ się monotonny, ale wciąż ogłuszający warkot.

Pilot myśliwca Ki-61 kołuje na pas startowy. Fotografia 6. Pilot myśliwca Ki-61 kołuje na pas startowy.

Była godzina 17.30, gdy pierwsza Superforteca rozpoczęła kołowanie i ustawiła się na początku pasa startowego. Wszędzie dookoła widać było poruszające się powoli samoloty, ale doświadczenie i dyscyplina załóg pozwalały uniknąć wypadków. Pięć minut później pierwszy obciążony paliwem i ładunkiem bomb B-29 ociężale uniósł się w powietrze. Schował podwozie i skierował się na miejsce zbiórki. Chłodne, wieczorne powietrze przecinały krzywe linie rac świetlnych, pomagając w zbiórce pozostałych samolotów. Czterdzieści minut później podobne sceny rozegrały się na wyspach Saipan i Tinian. Do lecących w szyku bombowców dołączały kolejne dywizjony. Czterosilnikowe kolosy mrugały kolorowymi światłami pozycyjnymi i zajmowały swoje miejsca w formacji. O godzinie 20.15 wszystkie 334 superfortece z 73., 313. i 314. BW były już w powietrzu. Ponieważ Curtis LeMay był wtajemniczony w plan zrzucenia na japońskie miasta bomby atomowej, nie mógł brać udziału w lotach bojowych, aby w przypadku zestrzelenia nie ujawnić na przesłuchaniach tajemnic. Dlatego też nad Tokio bombowce prowadził czterdziestoletni generał Thomas S. Power, nominalnie dowódca 314. BW. Każda z grup bombowych leciała osobno, rozciągając się na przestrzeni sześciuset kilometrów. W ten sposób nad Tokio sunęła tylko największa, ale i najdroższa w historii armada powietrzna. Łączny koszt wysłanych samolotów B-29 wyniósł dwieście milionów dolarów!
Na czele formacji lecieli czujni "Pathfinders" - specjalnie wydzielona eskadra naprowadzających Superfortec, wyposażonych w radary nawigacyjne, których zadaniem było oznakowanie celu. Radiooperator w prowadzącym B-29 nastawił radio na "Różę z Tokio", rozgłośnię nadającą audycję w języku angielskim. Gdy lotnicy usłyszeli w niej piosenkę "Smoke Gets in Your Eyes" uśmiechnęli się do siebie. Ironia losu była aż nadto wyraźna. Tuż przed północą spiker przypomniał mieszkańcom stolicy cesarstwa, że jutro będzie obchodzony "Dzień Armii" i w związku z tym w centrum Tokio odbędzie się wielka parada. Jego ostatnie słowa brzmiały: "Najciemniejsza godzina jest tuż przed świtem". Być może miał rację, ale świt miał wyglądać zupełnie inaczej.
Kilka minut później nad Tokio pojawiły się pierwsze Pathfindery, zrzucając swoje ładunki zapalające z wysokości zaledwie stu pięćdziesięciu metrów. Krótko potem nad oznaczony cel nadleciały pierwsze bombowce potem pojawiały się kolejne fale. Każda Superforteca wysypywała z wysokości 1500-3000 metrów śmiercionośny ładunek. Srebrzyste pojemniki rzędami jak wiosenny połyskujący deszcz, opadały powoli na małych spadochronach, dotykając ziemi, w górę wylatywały kaskady czerwonych płomieni i wszystko wokół stawało w ogniu. Na miasto miało spaść czterysta dziewięćdziesiąt sześć tysięcy M69.
"Widoczne bombardowanie głównego celu. Widać duże pożary. Flak średni. Nie ma myśliwców".
Pierwszy meldunek, jaki dotarł na stanowisko dowodzenia na Guam, wywołał wielką ulgę wszystkich, ale szczególnie jednego człowieka, generała Curtisa LeMaya. Zapalił kolejne cygaro po raz pierwszy od wielu dni a na jego twarzy pojawił się uśmiech. W przeciwieństwie do innych zagrożonych bombardowaniem miast, Tokio nie miało licznych, betonowych schronów przeciwlotniczych. Dużych, solidnych schronów było tylko osiemnaście, zdecydowanie zbyt mało jak na tak zaludnioną aglomerację. Ochrona mieszkańców leżała przede wszystkim w ich własnym zakresie. Każda rodzina miała swój maleńki przydomowy schron. Jeszcze gorzej przedstawiała się sprawa bezpośredniej walki z ogniem. Wobec tysiąca pięciuset ton zabójczego napalmu Japończycy mieli tylko wiadra z wodą, mokre szmaty i worki z piaskiem. Nic więc dziwnego, że już w pół godziny po rozpoczęciu nalotu tokijska straż pożarna stała się zupełnie bezradna.
Zabudowa stolicy Japonii była głównie drewniana, a wewnętrzne ściany często nawet papierowe. Ponadto noc z 9 na 10 marca była bardzo zimna, wiatr osiągał prędkość osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. To jeszcze bardziej podsycało płomienie i temperatura pożarów sięgała miejscami ponad dziewięciuset osiemdziesięciu stopni Celsjusza. Strzelec pokładowy Superfortecy, David Farquar, wspominał: "Lecieliśmy tak nisko, a pożary były tak intensywne, że często odłamki i płonące szczątki uderzały w tylną część naszej komory bombowej". Pilot Harry George zapamiętał: "Turbulencja była ak silna, że co któryś samolot odwracał się na plecy wraz z całą załogą".
Na ziemi działy się dantejskie sceny. Szczęście mieli ci, którzy zginęli, dusząc się dymem. Większość ludzi płonęła żywcem od nieprawdopodobnie wysokiej temperatury, samochody skręcały się jak papierowe zabawki, małe dzieci noszone przez matki na plecach, dosłownie eksplodowały. Podobny los spotkał wielu dorosłych, których głowy wybuchły, a płynny mózg świecił dziwną fluorescencyjną poświatą. Ogromnego ciśnienia i temperatury nie wytrzymywały też gałki oczne...
Rzeka ognia, wyjąc rykiem wichury, rozchodziła się we wszystkich kierunkach. Pożar zajmował coraz to nowe ulice i pożerał kolejne ofiary. Wszystko płonęło, wszędzie leżeli palący się ludzie, krzycząc z bólu i wijąc się w konwulsjach. Ogniem zajmowała się nawet ich skóra. Szczególnie bolesny był widok skurczonych ciał dzieci. W środku tego ognistego piekła rozgrywały się tysiące ludzkich dramatów, w których śmierć była wybawieniem.
Kosuke Shindo, wówczas dwudziestodwuletni student, tak zapamiętał to piekło: "Spojrzałem w górę i zobaczyłem krążące B-29. Od poświaty płomieni samoloty miały kolor czerwieni. Tamci piloci musieli mieć niezłą zabawę widząc, jak my, ludzie-mrówki uciekamy przed ogniem. Prawie widziałem zanoszących się śmiechem, uradowanych amerykańskich żołnierzy! Diabły. Skur... Niemal gotowałem się z wściekłości. Od tego momentu zacząłem nienawidzić Ameryki z największej głębi mojego serca".
Gdy rozpoczął się nalot dwudziestoczteroletnia Yoshiko Hashimoto spała w domu swoich rodziców wraz z rocznym synkiem i trzema siostrami. Po dźwiękach syren alarmowych chwyciła pieluchy, mleko dla dziecka, najważniejsze dokumenty rodziny i wybiegła wraz z innymi na zewnątrz, aby ukryć się w przydomowym schronie. Synka opatuliła grubą warstwą koca i zawiesiła sobie na plecach. Czując rosnącą temperaturę postanowili opuścić przydomowy schron. Wybiegli na zewnątrz.
"Spojrzałam na zachód - było tam czerwono jakby wschodziło słońce. Widziałam dużo słupów ognia wyskakujących z ziemi. Wiele B-29 zrzucało swoje bomby. Latały bardzo nisko i byłam zdziwiona, że żaden nie uderzył jeszcze w jakiś słup. Były takie wielkie, a ich kadłuby połyskiwały czerwienią, odbijając kolor ognia. Dzień wcześniej te B-29 były tylko maleńkimi punkcikami na niebie ze smugami kondensacyjnymi, ale tej nocy były ogromne. A hałas był tak ogłuszający, jakby koło mnie przejeżdżał pociąg na pełnej szybkości. Wyglądało to tak, jakby był dzień, a przecież była noc. Ogień poruszał się szybko, wzmagany przez wiatr. Wprost na nas pędziła, sypiąca iskrami, burza ognia".
Wszyscy rzucili się do ucieczki przed goniącymi ich płomieniami, dołączając do rosnącej grupy oszalałych ze strachu ludzi. Biegli co sił w nogach, wśród dymu ograniczającego widoczność do dziesięciu metrów. Wokół syczały płomienie, trzaskały drewniane belki, sypiąc iskrami i płonącymi szczątkami, które natychmiast porywał wyjący wiatr. Nad głowami nisko przelatywały czterosilnikowe bombowce. W pewnej chwili siostra Yoshiko, dziewiętnastoletnia Etsuko, zaczęła słabnąć. W rękach niosła dzban pełen ryżu, na wypadek, gdyby rodzina po nalocie nie miała co jeść. Krzyknęła jeszcze do Yoshiko: "Proszę, zaczekaj na mnie, starsza siostro!". Yoshiko wiedziała, że jeśli ma uratować swoje zanoszące się płaczem dziecko, nie może się zatrzymać. "Odległość między nami wciąż się powiększała. W końcu zniknęła mi z oczu w tłumie ludzi. Mam dziś osiemdziesiąt jeden lat, ale wciąż słyszę jej głos - Proszę, zaczekaj na mnie, starsza siostro!".
Było coraz goręcej, w gardłach sucho. Tak jak wszyscy, rodzina Hashimoto biegła w kierunku rzeki. Kiedy tam dotarli zobaczyli wielu ludzi, z których większość się paliła. Dookoła rozlegały się przeraźliwe krzyki, palących się żywcem ludzi. Jedynym ratunkiem był skok do zimnej rzeki. Tuż przedtem trzeba było się pożegnać z rodziną. Być może na zawsze. "W naszej rodzinie były cztery dziewczyny i ja urodziłam pierwszego syna. Wszyscy kochaliśmy tego chłopca. Nie mieliśmy już prawie nic wartościowego. Nasza przyszłość była ciemną plamą. Dla mojej matki, oczekującej aż chłopiec dorośnie, był on teraz jedyną nadzieją. Wciąż pamiętam jej twarz. Jej włosy były zmierzwione, zniszczone przez gorący wiatr. Płomienie odbijały się czerwienią na jej twarzy. Nigdy nie zapomnę jej twarzy. Wtedy widziałam ją po raz ostatni".
Yoshiko skoczyła do lodowatej rzeki, jedną ręką trzymając dziecko, a drugą pracując, płynęła przed siebie. Jak długo płynęła nie może powiedzieć, ale trafiła na łódkę z dwoma mężczyznami, którzy wyciągnęli ją z wody. Spędziła na łódce całą noc, wśród nieludzkich krzyków i jęków, które pozostały jej w pamięci na resztę życia. Obok łódki przepływało wiele spalonych ciał. Yoshiko Hashimoto miała szczęście przeżyć to piekło. Z całej rodziny ocalała tylko ona, jej synek i dwie siostry. Oficjalnie w wyniku amerykańskiego nalotu zginęły 83 793 osoby, a 40 918 odniosło rany. Faktycznie policzono tylko zidentyfikowane i odnalezione ciała. Ocenia się, że ofiar śmiertelnych mogło być nawet około stu tysięcy. Milion osób straciło dach nad głową, a całkowitemu zniszczeniu uległo 25 procent zabudowy miejskiej Tokio. Z powodu awarii i od ostrzału artylerii przeciwlotniczej Amerykanie stracili czternaście Superfortec, a kolejne czterdzieści dwie wróciły uszkodzone. Całą operację uznano za wielki sukces.
Dwa dni później dowódca 10. Hikoshidan, generał-major Kihachiro Yoshida, nakazał dowódcom podległych mu jednostek oraz części ich piłotów, aby udali się do Tokio i zobaczyli na własne oczy skutki bombardowania. Był wśród nich również pułkownik Shiro Hayashi. Kiedy szli ulicą spalonej stolicy nie wierzyli własnym oczom. Na całych kwartałach nie ocalał ani jeden drewniany dom, jedynie murowane budynki stały jak wyspy na oceanie. Wszędzie dookoła rozchodził się swąd spalenizny i napalmu, a także słodkawy zapach palonego ludzkiego mięsa. Domy były spalone do fundamentów, wszędzie walały się zwęglone belki, deski i strzępy, których nie można już było zidentyfikować. Na samochody i dwukołowe taczki wciąż zwożono ciała zabitych, aby następnie poddać je kremacji. Porucznik Chuichi Ichikawa miał zacięty wyraz twarzy i bezwiednie zaciskał pięści. Pułkownik Hayashi również był zszokowany. Wiedział czego może spodziewać, ale wciąż miał jeszcze nadzieję. Powoli, ale nieubłaganie, zbliżał się do tak dobrze znanej mu herbaciarni, a raczej pogorzeliska gdzie kiedyś stała. Teraz leżały tam tylko dymiące zgliszcza. Tknięty złym przeczuciem przywołał jednego z pracujących w pobliżu starszych ale w odpowiedzi ten tylko wzruszył ramionami. "To prawie tak, jak po wielkim trzęsieniu ziemi" - powiedział. Natomiast do grupy oficerów szybko podszedł jeden z policjantów i głosem nieznoszącym sprzeciwu, kazał im iść dalej. Hayashi spytał go o mieszkańców herbaciarni. Policjant spojrzał na niego poważnie i powiedział: "Na tej ulicy nikt nie przeżył".
Nie było już Tokio, nie było już Seiko.

Mustangi

Generał LeMay triumfował. Zupełnie tak, jakby celem jego życia było zniszczenie jak największej ilości japońskich miast z bezprecedensową ilością ofiar wśród ludności cywilnej. Zresztą, po wojnie przyznał szczerze: "Jeśli znalazłbym się po stronie przegranych w tej wojnie, z pewnością byłym sądzony jako zbrodniarz wojenny".
Natychmiast zaczęto planowanie kolejnych operacji w ramach "nalotów ogniowych" na japońskie miasta. Już w nocy z 11 na 12 marca 285 Superfortec zrzuciło napalm na Nagoję. Bombardowanie nie było tak skuteczne jak w Tokio, ale i straty własne były niewielkie. Do bazy nie wrócił tylko jeden bombowiec. Amerykanie prawie wcale nie natknęli się na japońskie myśliwce. Z pilotów 244. Sentai wyróżnił się podporucznik Shoichi Takayama, który zginął, taranując Superfortecę. Z kolei nocą z 13 na 14 marca napalm zrzucono na Osakę, zabijając 12451 osób, a 678 zniknęło bez śladu. Dwie Superfortece nie wróciły na lotnisko.
Nocą z 16 na 17 marca przyszła kolej na Kobe, gdzie po raz pierwszy napotkano na znaczną liczbę myśliwców. Zestrzelone zostały trzy Superfortece, w tym jedna strącona taranem. Początkowo Japończycy byli zaskoczeni tak raptowną zmianą taktyki nieprzyjaciela. Starty i lądowania w ciemnościach nie były prostym zadaniem dla młodych pilotów, tym bardziej jednomiejscowe myśliwce były projektowane do działań dziennych. I w nocy odbywały się przede wszystkim według wskazań przyrządów, na ogół bez widoczności ziemi, dodatkowo często zasłoniętej przez chmury. Jak na ironię, najlepszą pomocą nawigacyjną były pożary palącego się miasta. Oczywiście później należało jeszcze wrócić na lotnisko startu. Takie misje bojowe mogli wykonywać jedynie piloci z dużym doświadczeniem bojowym i odpowiednią ilością wylatanych godzin. Nie tylko piloci mieli kłopoty z odszukaniem wroga. Okazało się bowiem, że nocne naprowadzanie własnych myśliwców nastręcza kłopotów również kontrolerom na stanowiskach dowodzenia. Trzeba było zmieniać procedury, a właściwie tworzyć je od nowa. To wszystko wymagało czasu a akurat tego Japończycy mieli najmniej.
Kolejne dwa naloty na Nagoję, wykonane nocą z 18 na 19 marca oraz z 24 na 25 marca, kosztowały Amerykanów stratę sześciu Superfortec, w tym pięciu w drugim nalocie. Innym, nie mniej ważnym zadaniem, jakim obarczono załogi Superfortec, było nocne minowanie przybrzeżnych wód Japonii.
O świcie 1 kwietnia amerykańska piechota morska wylądowała na plażach Okinawy. Była to ostatnia wyspa stojąca na drodze przed macierzystymi wyspami Japonii. Jak wielkie zagrożenia niosło ze sobą jej zdobycie, Japończykom uzmysłowiły wydarzenia, jakie miały miejsce tydzień później, gdy Amerykanie przyszykowali im szokującą niespodziankę. Kiedy w południe 7 kwietnia z lotnisk w rejonie Tokio podrywała się w powietrze ponad setka japońskich myśliwców, żaden z pilotów nie mógł przewidzieć, z jakim przeciwnikiem przyjdzie mu dzisiaj walczyć. Ale po kolei.
Tego dnia sto trzy Superfortece z 73. BW skierowały się nad swój standardowy cel w Musashino. Tym razem jednak dołączyła do nich niemal setka myśliwców P-51D Mustang z 15. i 21. Fighter Group podlegających dowództwu VII Fighter Command. Ich uczestnictwo w locie nad Tokio było możliwe dzięki niedawnemu zdobyciu wyspy Iwo Jima, na której błyskawicznie odbudowano stare japońskie pasy startowe. Wyspa ta znajdował się w odległości około tysiąca stu kilometrów od Honsiu, co dla Mustangów wyposażonych w dodatkowe zbiorniki paliwa było osiągalną odległością. Mimo to pierwsze słowo należało do Japończyków. Nawet bez obecności szybkich P-51 piloci 244. Sentai mieli problemy z utrzymaniem właściwego szyku. Powodem tego był przede wszystkim pospieszny start i wznoszenie na łeb na szyję wśród licznych ławic chmur.
Silnik Hiena podporucznika Satohide Kohatsu wył niemiłosiernie, ale i tak Japończyk pozostawał daleko w tyle poza główną formacją 244. Sentai. Jak się okazało miało to idealnie naprowadzić go na nieprzyjaciela, bo po wyjściu z chmur nagle stanął oko w oko z Superfortecami z 498. BG lecącymi na wysokości poniżej dwóch tysięcy metrów. Atak czołowy rozpoczął od ostrzeliwania B-29 porucznika Johna Wise'a. Wymiana ognia japońskiego pilota ze strzelcami pokładowymi niosła ze sobą konsekwencje dla obu stron. Srebrno-zielony myśliwiec raz za razem był trafiany półcalowymi pociskami. Rozżarzone kule zdzierały fragmenty poszycia, dziurawiły skrzydła i kadłub Hiena, rozbiły oszklenie kabiny i tablicę przyrządów. W pewnej chwili Ki-61 podporucznika Kohatsu zasnuł się dymem i runął w dół. Pilot natychmiast odrzucił strzaskaną pociskami osłonę kabiny. Jego ogień również okazał się skuteczny. Targany wewnętrznymi eksplozjami kadłub Superfortecy przełamał się na dwie części i zaczął spadać pionowo w dół. Szczątki roztrzaskały się w okolicy Chofu - jedna część koło Kokuryo, a druga niedaleko Shimofuda.
Wszędzie dookoła walka powietrzna trwała dalej. Po wystrzelaniu całego zapasu amunicji porucznik Takashi Kawano mocniej chwycił drążek sterowy i po zwiększeniu prędkości do maksymalnej, z impetem wbił swojego Hiena w srebrzysty kadłub Superfortecy. Była to maszyna z numerem 42-24600 i nazwą indywidualną "Adam's Eve". Japoński pilot zapłacił za swój brawurowy atak własnym życiem, pociągając za sobą całą załogę czterosilnikowego bombowca. Wymieszane ze sobą szczątki obu samolotów zaścieliły okolice pod tokijskiego Kugayama. Nad Musashino Amerykanie stracili tego dnia trzy bombowce.
Wówczas nie wiadomo skąd pojawiły się smukłe, połyskujące aluminium myśliwce. Nurkujące Mustangi zjechały na karki szykującym się do ataku na bombowce Japończykom. Zaskoczenie było tak paraliżujące, że niewielu pilotów, nie tylko 244. Sentai, było zdolnych do podjęcia prób obrony przed niespodziewanym zagrożeniem. Dlatego też pilotom Mustangów niemal bez trudu przyszło zestrzelić dwóch pilotów 244. Sentai, a trzeci poległy nadział się na dobrze mierzoną serię ze stanowiska obronnego Superfortecy. Jedyną pociechą było nadanie podporucznikowi Satohide Kohatsu orderu Bukosho. Obecnie siły XXI Bomber Command rozrosły się do takiej ilości B-29, że generał LeMay mógł wysyłać swoje załogi na kilka celów jednego dnia. Do lotów bojowych włączył się nowy 315. BW. Następny silny nalot na rejon Tokio miał miejsce 12 kwietnia. Kapitan Teruhiko Kobayashi poprowadził swoich pilotów na przechwycenie formacji dziewięćdziesięciu czterech Superfortec, które, jak miało się okazać, wzięły sobie za cel zakłady Nakajima w Musashino. Tym razem zadanie 244. Sentai nie było tak proste jak w trakcie poprzednich tygodni. Na drodze do czterosilnikowych bombowców stanęła niemal setka głodnych walki Mustangów. Japońscy piloci musieli najpierw przedrzeć się przez eskortę.
Wijąc się w unikach przed Mustangami, Kobayashi zbliżał się do czterosilnikowych kolosów przemierzających właśnie niebo nad Otsuki. Wszędzie wokół jego kabiny świstały żółtopomarańczowe smugi półcalowych pocisków. Nie wiedział nawet, czy strzelają do niego z tyłu Mustangi, czy też właśnie znalazł się w ogniu strzelców pokładowych. Naciskając spust, widział, jak dwudziestomilimetrowe pociski znikają w kadłubie i skrzydłach Superfortecy, z jednego silnika trysnęła smuga dymu. Nagle, pomalowany, od góry jednolicie na kolor zielony Hien, aż zatrząsł się od trafień. Kapitan Kobayashi poczuł silne uderzenie w prawą nogę. Na nogawce spodni pojawiła się ciemniejąca plama. Tablica przyrządów rozbita w drobny mak, w kabinie pełno dymu. Silnik wył na najwyższych obrotach, których nie można było zmniejszyć, gdyż manetka gazu została odstrzelona. Pozostał jedynie skok ze spadochronem. W Hiena trafiały już kolejne pociski. Nagle tuż nad spadającym Ki-61 przeciągnął ogromny cień Superfortecy. Płonąc, opadała i w dół, sypiąc iskrami z dwóch silników. A więc któryś z pilotów zdołał wykonać precyzyjny atak.
Czas było pomyśleć o sobie. Kobayashi odrzucił owiewkę, ale pęd powietrza wciskał go z powrotem w fotel. Mimo bólu prawej nogi udało mu się wreszcie opuścić dogorywającego Hiena na wysokości zaledwie tysiąca pięciuset metrów. To jednak wystarczyło, aby spadochron otworzył się z cichym plaśnięciem. Na szczęście nie uderzył w żadną wystającą część ogonowego usterzenia. Nagle zapadła błoga cisza. Zniknęły ziejące ogniem Superfortece i wszędobylskie, manewrujące agresywnie Mustangi. Był to już drugi jego skok ze spadochronem. Szkoda tylko, że teraz, w przeciwieństwie do poprzedniego, nie udało mu się staranować żadnej Superfortecy. Opadł w dół na pola ryżowe i natychmiast po odnalezieniu przez rolników został przewieziony do szpitala. Czekała go kilkutygodniowa rekonwalescencja.

Strona: 1, 2, 3