brzegrzeki, Pacyfik - historia II Wojny Światowej

Szlakiem kolei birmańskiej: Wspomniania z nad rzeki Kwai

Od pierwszego dnia miejsce budowy kolei było żywym, zapoconym, pełnym złorzeczeń piekłem. Każdego ranka jeńcy narażeni byli na choroby, przemęczenie, pijawki, irytujące komary, pragnienie, głód i parne gorąco. Zdarzało się, że przy końcu zadania, dzień roboczy wydłużał się do 20 godzin, a następnego dnia rano por. Fuji wyznaczał zakres prac i liczbę potrzebnych ludzi.
Oficerowie japońscy powierzali alianckim dowódcom, "głównym hancho" zapewnienie wymaganej liczby robotników. Japońscy i koreańscy strażnicy wpadali do baraków albo do obozowego szpitala podrywając na nogi "lekko chorych", aby dostarczyć wystarczająco duży zastęp zdatnych do pracy ludzi, budząc przy tym sprzeciw służb medycznych.
"Hancho" byli w niewygodnym położeniu. Wypełniając obowiązki dowódców i organizatorów pracy na rzecz Japończyków, musieli budować pomost między jawnym lekceważeniem władzy wroga a współudziałem w tym procederze. Postępowali w jedyny, możliwy sposób, aby przeżyć ograniczali kontakty z Japończykami do niezbędnego minimum i odgrywali rolę swoistego buforu pomiędzy brutalnością oprawców a jeńcami. Czasami, gdy choroby lub wyczerpanie zebrały obfite żniwa, główny "hancho" nie był w stanie zapewnić wymaganej liczby rąk do pracy, za co był bity - często uderzany kolbą karabinu - na oczach swoich ludzi. Bywało też, że po zebraniu żądanej liczby robotników dostawał karę za to, że kazał im pracować "w zwolnionym tempie". Przywiązywano go do słupa w centrum obozu i publicznie bito. Jeden z kumicho, por. Bridge uderzył kiedyś japońskiego podoficera, który doglądał prac wykonywanych przez jeńców. Wieczorem, po powrocie do obozu, Kokuba tak zajadle okładał por. Bridge'a pałką i pięściami, że tylko ostry protest "hancho", płk. Tooseya (którego postać grał Alec Guiness w filmie opartym na książce Boulle'a) i adiutanta obozu Boyle'a uratował mu życie.
Codziennie rano Adams i jego współtowarzysze zrywali się na apel i byli kierowani do prac przy moście. Za pomocą siekier i pił z drewnianymi uchwytami piłami w tradycyjny, wolniejszy sposób: ciągnąc je zamiast popychać przy cięciu. Drzewo po przecięciu często dalej stało w pionie, ponieważ utrzymywały je sąsiadujące drzewa połączone plątaniną gałęzi i pnączy. Do przewrócenia ściętego drzewa używano słoni, a jeśli ich nie było, zaprzęgano do tej pracy jeńców, którzy zwalali je przy pomocy lin. Zdarzały się przypadki przygniecenia ludzi. Codziennie pozyskiwano kilkanaście drzew. W końcu, mimo prymitywnych warunków, dyzenterii, malarii i braku specjalistycznych narzędzi, przerzucono most przez rzekę Kwae.
Po przygotowaniu pala do wbicia w dno rzeki, "kumis" w asyście słoni (a także, w miarę konieczności, z użyciem łodzi) wchodzili do wody i za pomocą rąk, lin i siły zwierząt ustawiali pal, oparty o dno, w pozycji pionowej. Do wbijania pala służył blok kamienny umieszczony w metalowej tulei podciągany do góry siłą jenieckich mięśni poprzez system lin i wielokrążków. Japoński podoficer przydzielony danego dnia do nadzorowania pracy wykrzykiwał przy tym rytmicznie "Jchi ni no sai yo - no sai yoh" ("Raz dwa i trzy cztery - i trzy czteeery") i na ostatnie "czteeery" następowało opuszczenie kamienia w dół, przez co przy każdym uderzeniu pal zagłębiał się o pół cala.
Praca była monotonna, wyczerpująca i uciążliwa. Ludzie chorzy na dyzenterię i cholerę załatwiali się na brzegu rzeki albo wprost do wody, co przyczyniało się do dalszego rozprzestrzeniania chorób. Codziennie umierało kilku jeńców w wyniku niedożywienia i malarii. Adams często budził się wcześnie rano, znajdując obok siebie sztywne już ciała tych, którzy zmarli w ciągu nocy. Jeńcy padali trupem w trakcie pracy, stając się łupem sępów wyczekujących na piaszczystej wyspie powyżej mostu.
Przewlekle chorzy byli odwożeni ciężarówkami do "lazaretu w obozie Ban Pong, aby nie zarazić" pozostałych lenistwem. Tam najczęściej stan ich zdrowia się pogarszał i umierali. Ci, którzy mieli dość siły, pracowali siedem dni w tygodniu, od świtu do nocy, z 30-minutową przerwą obiadową. Do zakończenia wojny zmarło 27% jeńców alianckich znajdujących się w rękach Japończyków w południowej Azji w porównaniu z 4% zmarłych wśród jeńców przetrzymywanych przez Niemców czy Włochów.
Dla uzupełnienia strat siły roboczej codziennie transportowano setki jeńców i robotników przymusowych z Tajlandii do Tamarkan i wkrótce w obozie znajdowało się ponad 2000 osób. Większość z nowych jeńców pochodziła z Wielkiej Brytanii, z oddziałów z East Surrey, Leicester, Gordon, z artylerii i szkolonych w dżungli strzelców górskich z Argyll i Sutherland. Sami musieli też przyrządzać sobie posiłki, które przeważnie składały się z kiepskiej jakości ryżu przydzielanego przez Japończyków. Ryż był często zarobaczywiony, ale nikt nie zwracał na to uwagi jedząc w ciemności bardzo rano albo wieczorem. Z braku herbaty ludzi pili wodę albo kawopodobną ciecz przyrządzaną z palonego ryżu.
W miarę upływu czasu widać było postęp w pracach przy moście. Pod koniec 1942 roku konstrukcja sięgała prawie połowy szerokości rzeki, a Japończycy - widząc bliski koniec dzieła i nie zwracając uwagi na coraz wyższą śmiertelność wśród jeńców i azjatyckich robotników przymusowych - przerzucali siłę roboczą na drugi brzeg, gdzie miała się zacząć budowa drugiej połowy. Do przeprawy przez rzekę żołnierze używali długich, wąskich łodzi, które nazywali "pyrkotami" z uwagi na charakterystyczny odgłos pracujących silników. W ciągu kilku tygodni na drugim brzegu też pojawiły się pale i podpory.
Jednej nocy, pod koniec 1942 roku, gdy żołnierze spali na twardych pryczach w "atap" (barakach), niespodziewana, gwałtowna ulewa spowodowała podniesienie poziomu rzeki Kwae. Rano, gdy wstało słońce, jeńcy, japońscy strażnicy i budowniczy mostu odkryli, że nie tylko podniósł się poziom wody, ale że burza powyrywała wiele drzew z korzeniami, które, płynąc z nurtem Kwae, miażdżyły podpory mostu z impetem taranów oblężniczych. Adams i inni jeńcy z Tamarkan byli kompletnie załamani widząc to, co stało się z mostem budowanym z tak wielkim mozołem.

Przy budowie linii śmierci Fotografia 3. Przy budowie linii śmierci.

Jeńcy, mimo zniechęcenia, zostali zmuszeni do podjęcia trudów budowy obiektu, który już raz został wykonany. Niektórzy z nich nie mogli sobie poradzić z zaistniałą sytuacją i zaczęli coraz bardziej otwarcie demonstrować swoją niechęć wobec Japończyków, którzy z kolei stosowali coraz bardziej wymyślne i uciążliwe kary. Reakcją na "zwolnienie tempa" pracy było pozbawienie jeńców możliwości kąpieli lub palenia papierosów. W przypadku powtarzającego się "strajku włoskiego", albo wtedy, gdy Japończycy uznali, że praca danego dnia została "źle" wykonana, jeńcy z określonej grupy musieli stanąć w dwuszeregu naprzeciw siebie i na hasło "ichi... ni" (raz... dwa) przez dłuższy okres bić się wzajemnie po twarzy. Poważniejsze naruszenie zasad posłuszeństwa groziło staniem na baczność przez cały dzień przed biurem Saito, niezależnie od pogody, do czasu, gdy komendant dał rozkaz "spocznij". Zdarzały się przypadki, kiedy to Saito, albo któryś z jego podwładnych, kazał jeńcowi stać w miejscu i trzymać nad głową drewniany kloc. Opuszczenie lub wypuszczenie kloca z rąk oznaczało niewypełnienie rozkazu i kończyło się biciem.
Najpoważniejsze przestępstwa, jak zlekceważenie polecenia "hancho" albo nielegalne posiadanie przeszmuglowanego zza ogrodzenia radia do odbioru fal krótkich kończyły się pobytem w "izolatce" - budzie zrobionej z blachy ocynkowanej, która była tak mała, że z trudem można tam było stać i która nagrzewała się w słońcu tak, że wewnątrz panowała temperatura jak w saunie. Jeniec, który ośmielił się uderzyć Japończyka, jak w przypadku por. Bridge'a, był najczęściej rozbierany, przywiązywany do grubego bambusowego pala prawie w samym centrum obozu i chłostany po kostkach, łokciach i przegubach rąk. Potem następowało bicie pałkami, pięściami, linami z zawiązanymi węzłami, a na koniec kolbami karabinów. Po zakończeniu chłosty nieszczęśnika zostawiano na miejscu ku przestrodze dla uzmysłowienia innym kary za zuchwałość - delikwent zwisał bezwładnie na palu opuchnięty i pokrwawiony, bywało, że i nieprzytomny.
"Recydywistów" karano torturami z użyciem wiadra. Jeńca najpierw rozbierano i chłostano po kostkach, łokciach i przegubach pędząc w stronę któregoś z pali. Następnie, na głowie wieszano mu duże wiadro o pojemności 5 czy 6 galonów (19-22l), z pałąkiem lub sznurem opartym o kark. Wiadro napełniano wodą, a w szczególnych przypadkach kamieniami. Ukaranego pozostawiano w bólach na wiele dni, w palącym słońcu południa i chłodzie nocy z pałąkiem, który przecinał skórę i mięśnie.
Jeńcy zdawali sobie sprawę z tego, co może ich spotkać i dlatego niektórzy rozważali możliwość ucieczki. Adams został pewnej nocy przedstawiony grupie ludzi, którzy planowali takie przedsięwzięcie. Obóz nie był oświetlony, stąd członkowie tej grupy wiedzieli, że jeniec, który wyjdzie "za mury" zaraz po wieczornym apelu, będzie miał przynajmniej 12 godzin przewagi nad ekipą pościgową. Sam Adams odmówił ucieczki, ale był pod wrażeniem szóstki, która przedarła się przez liche ogrodzenia i zapadła się w dżunglę.
Następnego dnia rano okazało się, że 4 z nich zostało złapanych i bezzwłocznie straconych. Tylko dwóch - Brytyjczyk nazywany, "Pom" i kapitan artylerii, którym Adams pomagał zebrać zapasy na drogę - nie dało się tak szybko złapać. Przez 3 tygodnie wędrowali nocą, idąc skrajem dróg i śpiąc w ciągu dnia. W sercach jeńców rodziła się duma z tego, że Pom i kapitan artylerii zmierzają ku wolności. Jak się później okazało, z upływem czasu i pokonanych mil drogi, uciekinierzy przestali zachowywać czujność. Podjęli decyzję, aby iść za dnia, żeby zwiększyć tempo. Tego samego dnia zostali złapani przez członków tajskiej milicji i przywiezieni do Tamarkan, powiązani jak kurczaki. Saito, dla przykładu, skazał obu na śmierć. Najpierw jednak, przed frontem całego obozu, zostali skatowani przez strażników, a potem, ledwie żywi, zostali rozwiązani, wrzuceni na ciężarówkę i wywiezieni do dżungli. Zmuszono ich do wykopania sobie grobów, po czym zostali zakłuci bagnetami przez swych oprawców.
Jeńcy, nie mając nadziei na wyjście z dżungli, uciekali od rzeczywistości w sferze mentalnej, starając się oderwać myśli od bezsensownej i ogłupiającej pracy oraz powracając do całego bogactwa przeszłości. Te sny na jawie były tak głębokie, że potrafili na głos odtwarzać całe rozmowy albo opowiadać o pięknie krajobrazu ojczystych stron, jakby tam rzeczywiście byli. Niestety, wielu z nich było całkowicie załamanych po otrząśnięciu się z tych miłych wspomnień i uzmysłowieniu sobie na nowo sytuacji, w jakiej się znajdowali. Popadali w apatię, przestawali jeść, rozmawiać z innymi i pracować, mimo bicia przez strażników, którzy zmuszali ich do wysiłku. Brytyjski oficer służby medycznej, A.A. Apthorpe opisywał takie przypadki i według jego relacji więźniowie dotknięci taką przypadłością leżeli całymi dniami bez ruchu na bambusowych matach wpatrując się katatonicznie w sufit baraku; nawet pobyt w "izolatce" nie robił na nich żadnego wrażenia. W każdym przypadku, który Apthorpe znał z własnego doświadczenia albo ze słyszenia, delikwent w końcu umierał.

Bezwzględność Japończyków okazywana jeńcom, a wynikająca z kodeksu busido, często dotykała własnych żołnierzy. Adams zapamiętał szczególnie jedno zdarzenie z początków jego pobytu w obozie Tamarkan, które wprawiło go w osłupienie. Mniej więcej po miesiącu od rozpoczęcia prac przy budowie mostu, jeńcy starali się zaprzyjaźnić z jednym z niewielu koreańskich strażników, który z nimi rozmawiał i handlował. Nazywał się Kaneshiro (pseudonim "Grabarz", ponieważ robił trumny w obozie Tamarkan) i często jeździł do Kanchanaburi po różne towary, a przy okazji przemycał papierosy czy herbatę na handel z jeńcami.
Pewnej nocy japoński wartownik natknął się na Kaneshiro, który spał z nogami zwisającymi z pryczy. Prawdopodobnie, według przypuszczeń Adamsa, była to kara z zemsty za zbytnie bratanie się z osadzonymi w obozie, co naruszało obowiązujące regulaminy. Wartownik z całej siły grzmotnął Koreańczyka kolbą po goleniach. Ten obudził się zaskoczony nagłym bólem i został zmuszony do uklęknięcia i ucałowania butów Japończyka. Adams, który obserwował całe zajście, opowiadał, że Kaneshiro dostawał potężnego kopa w twarz, gdy schylał się, aby złożyć upokarzający pocałunek. Po kilkunastu minutach "Grabarz", cały pokrwawiony i prawie nieprzytomny, a do tego nie mogący stanąć na nogi, został wciągnięty do strażnicy i był tam dalej katowany.
Strażnicy, chcąc zmylić jeńców, bywali czasami zagadkowo otwarci i przyjacielscy. Jeden z nich, Okamoto, Koreańczyk urodzony na Hawajach i wykształcony w USA, został przez samego Saito przeznaczony do odgrywania roli "dobrego strażnika". Przekazywał Adamsowi i jego współtowarzyszom wiadomości spoza obozu i, zupełnie na widoku, dzielił się z nimi jedzeniem i papierosami.
Adams wspominał, że wracał kiedyś nocą z latryny i zobaczył nagle przed sobą kontur postaci jakiegoś strażnika. Zatrzymał się i ukłonił.
- "Na miłość boską" - dotarł do niego głos Okamoto z ciemności. - "Przestań się wygłupiać. Podejdź i zapal sobie".
Japończycy doprowadzili do tego, że w Tamarkan panował strach i paranoja, a niewielkie ulżenie doli wystarczało, aby obóz jakoś funkcjonował.

Most rósł dzień po dniu przy krzykach strażników, którzy poganiali jeńców do pracy. Adams wkrótce przeszedł do grupy, która nie pracowała już na moście, a zaczęła budowę filarów i fundamentów pod większy most stalowy, którego sekcje nadchodziły z Malajów. Jeńcy-nurkowie, wyposażeni w mosiężne hełmy i węże doprowadzające powietrze, oczyszczali koryto rzeki z kamieni, aby osiągnęła głębokość 8 stóp [ok. 2,5 m]. Drewniane skrzynie robione na brzegu były opuszczane na wodę i ustawiane przy otworach w dnie. Po zamocowaniu całej konstrukcji w rzece, z wnętrza takiej drewnianej skrzyni jeńcy usuwali wodę za pomocą ręcznych pomp. Następnie Adams i setki innych ludzi schodzili ze swoich stanowisk pracy i ustawiali się tworząc ludzki łańcuch. Od wschodu do zachodu słońca przenosili kosze pełne kamieni z dna Kwae na brzeg i dalej do betoniarek. Po zrobieniu pewnej ilości betonu niezbędnego do wykonania fundamentu wewnątrz drewnianej skrzyni, ludzki łańcuch przenosił wiadra w przeciwnym kierunku - od betoniarek do rzeki. Któregoś dnia na początku 1943 roku, Adams, zmęczony uciążliwą pracą, usiadł na chwilę na krawędzi nadburcia małej barki wyciągniętej na brzeg rzeki. Po chwili podszedł do niego Jim Taylor, współtowarzysz niedoli i przyjaciel. Zaczęli rozmawiać. Żaden z nich, zapewne ze zmęczenia i panującego upału, nie zauważył, że zbliża się do nich sam por. Fuji, główny inżynier budowy. Wyciągnął samurajski miecz, podszedł do Adamsa, uderzył go w twarz i rozkazał mu wyjść z barki. Potem, gdy ten już wstał i wracał do pracy, Fuji uniósł miecz do góry i zaczął nim wywijać w kierunku Adamsa.
- "Uważaj!" - krzyknął Taylor, czym postawił na nogi wszystkich pracujących.
To ostrzeżenie uratowało Adamsowi życie. Japończyk osiągnął swój cel, schował miecz do pochwy, a następnie płynną angielszczyzną i groźnym tonem zapytał Adamsa o nazwisko i stopień.
- "Zapamiętam ciebie, poruczniku" - powiedział Fuji. - "Następnym razem zginiesz".
Kilka dni później Fuji o mało co nie spełnił swej groźby. Adams ze swoim kolegą, sierż. Daviesem, prowadził ożywioną rozmowę z handlarzami tajskimi, którzy wyszli z dżungli na brzeg rzeki, żeby sprzedać jeńcom papierosy i gotowane jajka. Zdziwił się strasznie, gdy rozmówcy nagle rozbiegli się na wszystkie strony Adams odwrócił się i ujrzał Fuji, który wyciągnął swój miecz i zdzielił nim Anglika po plecach i zaczął bić Daviesa. Na szczęście nie rozpoznał chyba swej ofiary i nie spełnił groźby sprzed kilku dni. Nie wykonał kary śmierci, tylko skazał niefortunnych klientów na "kurację słoneczną", która trwała do końca dnia.

W ciagu kilku następnych miesięcy trwały prace przy budowie mostu. Brały w nich udział całe brygady nowo przybyłych jeńców holenderskich, australijskich i brytyjskich, nie mówiąc już o tysiącach przymusowych robotników, którzy zaliczali pobyt w Tamarkan po drodze do obozów tworzonych coraz dalej w dżungli.
Jeńcy z nowych transportów nie mieli żadnych pozytywnych wieści z frontu: Japończycy odnosili zwycięstwa, a alianci, którzy dopiero zaczęli bombardowanie znajdującego się w rękach okupanta portu w Rangunie i Moulmein, jeszcze nie byli gotowi do podjęcia działań lądowych w południowej Azji. Adams i jego współtowarzysze sami musieli podtrzymywać się na duchu, żeby przetrwać piekło Tamarkan. Na początku 1943 roku Japończycy pozwolili jeńcom używać przenośnego gramofonu, co stwarzało okazję do posłuchania płyt, które albo już mieli, albo które udało im się przehandlować za inne towary. Długo po zakończeniu wojny Adams przypominał sobie atmosferę obozu słuchając utworów Bringa Crosby'ego, takich jak "El Rancho Grandę", Poor Old Rover" czy "Marcheta".
Pewnego dnia, w lutym 1943 roku, pojawił się pierwszy pociąg na torach z Ban Pong, który zatrzymał się na moment przed wjazdem na drewniany most nad rzeką Kwae Yai, a potem mozolnie przetoczył się na drugi brzeg. Przejechał nowym szlakiem na północny zachód, transportując stal i inne towary w głąb dżungli. Japończycy byli tak dumni, że wrzeszczeli z radości, co kłóciło się z ich wielkomocarstwowąpowściągliwością. Z tej okazji Saito i Fuji dali jeńcom dzień wolny od pracy.
Zakończenie budowy mostu wcale nie oznaczało końca pracy, katorgi i bicia. W ciągu następnych 11 miesięcy jeńcy karczowali dżunglę, układali podkłady i montowali na nich szyny. Malaria w dalszym ciągu zbierała obfite żniwo. Głód wywoływał ślepotę. Rozszalała się epidemia cholery, która zabrała życie tysięcy jeńców. Zlikwidowano w związku z tym dwa "obozy wypoczynkowe", a Saito i inni komendanci obozów zakazali kąpieli. Jeńcy masowo podejmowali próby ucieczki, aby wyzwolić się z piekła dżungli, ale najczęściej kończyły się one niepowodzeniem.
Tego dnia, kiedy pierwszy pociąg przejechał przez most na Kwae Yai, Adams i jego współtowarzysze czuli pewną satysfakcję i zadowolenie. Most był skończony, co oznaczało, że bombowce alianckie będą mieć nowy i ważny psychologicznie cel.

Literatura:
Clifford - "River Kwai", wydawnictwo Brasey 1998,
Remnick, Gerald - "Death's Railway", wydawnictwo Glencannon Press,
W. Donovan - "The Burma Road", wydawnictwo Straus and Giroux, New York.

Strona: 1, 2